Klub miłośników turystyki kamperowej - CamperTeam

Afryka - Maroko Marzec 2015

Piotr Alaska - 2015-04-01, 01:04
Temat postu: Maroko Marzec 2015
Nigdy nie zamieszczałem opisów moich podróży na żadnym forum, ale po namowie postanowiłem coś napisać. Jako niedoświadczony forumowicz przepraszam za uchybienia.

Opis wyszedł mi trochę długi, wiec jeżeli ktoś będzie chciał go czytać zamieszczę w częściach. Aktualnie jesteśmy już za Rabatem i zmierzamy do Tangeru. Wiec nasza podróż już się kończy :(
Chętnie podzielę się informacjami które nie pojawiły się w opisie, zdjęcia będą później, podróżujemy we trzech Piotr (ja) Andrzej i Zbyszek.

Zacząło się tak: Po powrocie z wyprawy dookoła Morza Czarnego (w wakacje 2013 było to łatwe), zaczęliśmy z kolegą Zbyszkiem myśleć gdzie by tu pojechać na wiosnę? wszędzie się już biją, zostało Maroko. Mamy cel, teraz termin: lato gorąc, no to wiosna i padło na środek Marca. Czternastego o 18 wyjazd z Polski i jazda na południe prędkość przelotowa typowa dla pełnoletnich pojazdów 80-90 w porywach, kamperek po mechaniku i woleliśmy aby ewentualna awaria wypadła jeszcze w Polsce więc jedziemy przez Polskę i słusznie bo w Poznaniu z tylnego zawieszenia usłyszeliśmy bardzo niepokojące dźwięki, pierwsza myśl łożysko. Zdenerwowani stajemy na stacji benzynowej i sprawdzamy luzy na kołach. Okazało się że odkręciły się śruby od koła. Przed wyjazdem postanowiłem zmienić rozmiar kół z R14 185/70 na R15 na 185/80, chodziło o dociążenie silnika. Wszystko ok tylko trzeba dobrze wszystko sprawdzić przed wyjazdem! Zmiana okazała się bardzo korzystna trakcyjnie, ale to nie na ten wątek.
Pierwszy nocleg przy lotnisku w Lesznie, śpimy na stacji benzynowej. Rano śniadanie i wyjazd w dalszą drogę, śpieszymy się bo nie zakładamy specjalnych atrakcji po drodze.
Piętnastego już Niemcy, jedziemy A6 i przy okazji zjeżdżamy do muzeum motoryzacji w Sincheim. Przyjeżdżamy wieczorem nocujemy na parkingu tirowym pomiędzy milionem ciężarówek, ale za to 100 m od muzeum. Nie pospaliśmy, od 22 drugiej tiry zaczęły przyjeżdżać i wyjeżdżać z parkingu. Rano pobudka i o 9 podstępnie wykorzystaliśmy renomowaną restaurację Mc. Idziemy do muzeum, bilety po 14 euro, a jak ktoś chce kina 3D to 28 euro. Nie szaleliśmy 14 euro i idziemy. Trzy ekspozycje, wszystkie bardzo wciągające.
Po pierwsze tytułowa historia motoryzacji. Samochody od pierwszej dorożki Karla Benza (replika), motocykla parowego, następnie seria samochodów użytkowanych przez Hitlera, Mussoliniego i ich koleżków, seria terenowych samochodów zdobywców Afryki (do której zmierzamy), pierwsze samochody wyścigowe (i repliki i oryginały). Następnie wystawa marek Trabbi i Simka naprawdę przedziwne konstrukcje samochodów powojennych. Widać że w gospodarce się nie przelewało i strasznie kombinowali, niektóre z samochodów pojawiały się u nas na ulicach w latach 60. Oddzielna ekspozycja to amerykańskie klasyki z lat 70-80 Chewlolety, Corwetty i inne.
Następną ekspozycją są militaria niemieckie czołgi z II Wojny Światowej, transportery opancerzone, haubice. Bardzo ciekawa jest rozbita bombą Pantera, widać jak potężnymi siłami posługuje się technika wojenna. Eksponowane są samoloty Me 109, Fockewulf 190, Heinkel HE111, Dornier, Storch i inne.
Kolejna ekspozycja na zewnątrz to samoloty pasażerskie JU 52, Ił 18, dwa megaciekawe Concorde i TU 144. Wszystkie można obejrzeć z zewnątrz i od środka.
Unikatowa wystawa którą koniecznie trzeba obejrzeć. W zasadzie należałoby na to przeznaczyć ze dwa dni. Dla pasjonatów muzeum warte oddzielnej wyprawy, my się zmieściliśmy do 14 i pędzimy dalej ( i po co ten śmiech).
Szybko (tutaj śmiech) przekraczamy granicę z Francją i pędzimy do nocy, nocujemy za jakąś karczmą koło Lyonu. Rano śniadanie i w drogę. Śpieszymy się bo osiemnastego mamy podjąć w Barcelonie trzeciego członka wyprawy i nie chcemy żeby na nas czekał. Śpieszymy się w tempie wybiegającego na drogę żółwia( zdarzyło mi się to w Turcji, ledwo wyhamowałem), nasze 73 kM godne są muzealnych hal w Sincheim. We Francji skrupulatnie omijamy autostrady z dwóch powszechnie wiadomych powodów oraz trzeciego. Wystarczyłby nam jeden powód, ale my używamy trzech. Mianowicie bardzo chciałem zobaczyć miasteczka na trasie i porównać je z własnym wyobrażeniem. Wszystko jest dokładnie tak jak myślałem są malownicze, jazda autostradą byłaby potrójnym błędem. Wszystko się zgadza więc spokojnie pędzimy (znowu śmiech) dalej.

cdn ... jeżeli ktoś chce czytać.

Piotr

Krzysiek 56 - 2015-04-01, 06:04

Pisz -czytamy.
fan - 2015-04-01, 06:31

czytam z przyjemnością-byłem dwukrotnie Essaouira 2003(bodaj) i 2011
ZEUS - 2015-04-01, 08:31

czyta, czyta... dawaj Piotr - czekamy... :lol:
MER-lin - 2015-04-01, 08:32

Bardzo ciekawie piszesz. Niecierpliwie czekam na dalszy ciąg relacji. :spoko
Barbara i Zbigniew Muzyk - 2015-04-01, 09:26

Bardzo chcemy czytać,wklej fotki,ja dla zachęty stawiam Ci PIERWSZE PIWO :pifko ,Barbara Muzyk
EBRP670 - 2015-04-01, 09:28

Pisz,pisz-to jest b.ciekawe. :mrgreen:
Pawko - 2015-04-01, 09:51

Pisz, pisz i z szczegółami, ten kierunek chodzi za mną i łykam wszystko na ten temat,
Pozdrawiam

samotny wilk - 2015-04-01, 10:13

Pisz, pisz. Ładnie i ciekawie się zaczęło. No i koleżko fotki, fotki, bo tych brak.
Czekam na następne odcinki z otwartą gębą.
:proszeB

Piotr Alaska - 2015-04-01, 22:31

dziękuje za zachętę, spróbuję wstawić fotki do cz.1
Barbara i Zbigniew Muzyk - 2015-04-01, 22:58

no brawo,ale pisz również gdzie aktualnie jesteście :?: :spoko
SlawekEwa - 2015-04-01, 23:00

Zbigniew Muzyk napisał/a:
ale pisz również gdzie aktualnie jesteście

Piotr Alaska napisał/a:
Aktualnie jesteśmy już za Rabatem i zmierzamy do Tangeru.

Piotr Alaska - 2015-04-02, 02:45
Temat postu: Maroko 2015 cz.2
Aktualnie jesteśmy w Ceucie, gdzie trafiła nam się awaria układu hamulcowego, rano planujemy to naprawić przy użyciu lokalnego mechanika i udać się na prom. Dziwna ta usterka wszystkie objawy są jak wyciek płynu hamulcowego, ale płyn nie wycieka??? rano zobaczymy. Hamulców prawie zero.
Ponieważ w cieniu stacji kryje się niezaniepokojony Ciąg Dalszy naszej podróży, nie martwimy się zbytnio.


część druga:

Godzina 18, meldujemy się w Barcelonie, podejmujemy towarzysza niedoli w pełni świadomego planowanych dystansów, natomiast nie w pełni świadomego osiąganych prędkości przelotowych. Pierwszy raz jedzie na wyjazd kamperem.

W Barcelonie oczywiście oglądamy Sagradę Familię, zjadamy paelę i pędzimy dalej.

Jedziemy przez Hiszpanię, trzeba coś zjeść, poszukując stacji benzynowej (musieliśmy napoić potwora) trafiamy na oberżę EL Carrascal (przy samej autostradzie przy zjeździe z A35 do miejscowości San Cristobal ) duża restauracja pełna gości. Tutaj MUSI być dobrze i jest za 18 euro od osoby zjadamy super obiad 3 dania, deser, butelka wina. Rewelacja !. Najedzeni i napojeni (Smok też) jedziemy dalej, teren nadmorski, pensjonaty, jachty itp. sugeruje nam nocleg na plaży.
Szukamy odpowiedniego miejsca na mapie (ciemno) znajdujemy je i stajemy na noc praktycznie na plaży, według mapy na ogromnym parkingu przy. Rano okazuje się że niedaleko jest elektrownia jądrowa, a obok kemping.
Bardzo fajne miejsce plaża, wydma i takie tam, tylko pogoda jakaś niewakacyjna zimno i wieje, nie kąpalismy się w morzu. To było przed miejscowością Almadrava trzeba skręcić za znakiem camping i śmiało przejechać koło niego (albo nie według uznania, na pewno się ucieszą).

Rano tniemy dalej cel Almeria gdzie planujemy się zaokrętować, przyjeżdżamy tam wieczorem po 22 i walimy do kasy. Są dwa promy jeden o 22 33 do Melilii i drugi rano o 11 do Nadoru. Plan był do Melilii żeby odprawę zrobić na promie, ale szkoda nam dnia i kupujemy bilety do Nadoru, jesteśmy wygodniccy bierzemy kabinę (bez kabiny 280 euro z kabiną 327, z prysznicem 368 euro), bierzemy bez prysznica (mamy własny!). Ładują nas na końcu jako nadgabaryt (!). Kabinka super 4 łóżka, jesteśmy oczywiście sami. WC wspólne czysto i ok, korzystamy. Pasażerowie w większości śniadzi z wyjątkiem grupy offroudowców. Płyniemy
W nocy prom się kołysze! Wychodzę na zewnątrz a tam zima, fale wyższe od promu, martwa fala, częsta na Bałtyku. Jest to rozkołysane morze po sztormie, fale nie są gwałtowne, ale długie i statek zachowuje się jakby był w windzie 15 m w górę i 15 m w dół), zaczynam wątpić czy płyniemy do właściwej Afryki. Wyciągam kolegę z łóżka bo to wyglada super, odkos fal od promu idzie do góry na wysokość naszego (5) pokładu, jest ciemno więc efekt się potęguje.
Zmarźnięci idziemy spać, ale coś nie idzie, jak się leży na plecach to się skóra naciaga przy przechyłach i się człowiek przesuwa w te i z powrotem ale tylko w środku, na brzuchu jeszcze gorzej. Wygląda na to że coś jest luźne (?).

Rano idziemy do łazienki, ale to nie ta co wieczorem powódź i (Afryka???), tubylcy latają (miotają się) z butelkami pet do kranu i do kabin, leją tę wodę wszędzie, po ścianach i kabinach (i nie tylko wodę), jakaś masakra i popłoch. Byłem wiele razy w Indiach (co roku roku ok. miesiąca) i ciężko mnie zaskoczyć, ale dali radę!. (Rada korzystać w nocy jak Oni jeszcze śpią w nocy to przed wschodem słońca, muzułmanie)

Ląd wita nas gradem i wiatrem, znowu wątpliwości czy to na pewno jest Ta Afryka?, chyba jednak jest!, gadają coś przez głośniki zjeżdżamy na pokład samochodowy i zastanawiamy się czy worek zakupionych wcześniej pomarańczy zamienił się w sok i wymieszał z innymi luźno pozostawionymi rzeczami w kamperze, i w jakim stopniu?, Wszystko ok., otwierają się wrota Afryki i jedziemy.
Przy zakupie biletów dostaliśmy w kasie trzy kwitki wypełniamy je, prościzna. Wiemy jednak że trzeba jeszcze jeden kwitek na auto, walimy na granicę według mapy. to ok. 200 m wczesniej witają nas Frendzi z pracowicie poskładanymi w kieszeniach kwitkami (trzy egzemplarze kopiujące) i oferują druczki za i teraz UWAGA 40 EURO !! , dla Polaków zniżka 30. Śmiech uwalnia ruchy robaczkowe więc stajemy na parkingu idziemy na śniadanie do jednego z wielu okolicznych lokali , pożywiamy się Churro (taki wypiekany wąż, dostaliśmy do tego nożyczki! Kosztuje 4 euro i jest niezłe, załatwiamy inne sprawy i wyluzowani idziemy się odprawiać na granicę.
Oczywiście nikt nic nie wie jak to zwykle na granicy, zamieszanie. W budce przy szlabanie dostajemy w/w kwitek (za darmochę) i próbujemy go wypełnić. Niestety po francusku, a w tym języku u nas cieniutko. Idę do jakiegoś gościa w mundurze i proszę o pomoc, ten się pyta czy mam pieczątkę w paszporcie i jakiś magiczny numerek, nie mam. No to do budki i w kolejkę, pokazuje mundurowy, walimy. Jeden pilnuje kampera dwóch z paszportami w kolejkę, po drodze przypina się pomagier (okazuje się że tym razem przydatny) i nas pilotuje. Kolejka wesoła, nikomu się nie śpieszy (nam też wakacje), a już najmniej celnikowi - dokładny, Internet nie działa, komputer nie działa, wszyscy stoją. W końcu nasz czas ! Musimy pokazać wszystkie twarze wypytuje się po francusku, odpowiadamy jak umiemy jest wesoło przystawia pieczątki, nadaje numerek i niespodzianka druga kolejka, odprawa samochodu (czyli magiczny kwitek w trzech egzemparzach na który gdzieś trzeba wpisać magiczny numerek z paszportu) , okazuje się że pomagier już wystał naszą kolejkę, razem z celnikiem w okienku wypełniamy kwitek do auta.

Teraz sprawdzian z manewrowania (pamiętam podobny myk na granicy gruzińsko tureckiej) trzeba się wbić kamperem o zwinności Jumbo w wąski przesmyk między barierkami do celnika sprawdzacza, udało się znowu pomaga pomagier , przestawia barierki , szarpie celnika za rękaw coś do niego gada, dostajemy kolejną pieczątkę, mundurowy zabiera pierwszą stronę magicznego kwitka i jesteśmy w Maroko 2 godziny ze śniadaniem. Pestka i pikuś (pan Pikuś)
Pomagier dostaje 1 euro wrzuca do kieszeni bez oglądania i łapie następnego klienta uczciwie zarobione, dane bez żalu (jakże to rzadko się zdarza)
Po drugiej stronie wymieniamy walutę, próbujemy przy głównej drodze w kantorze, ale kurs słaby szukamy dalej w banku i jednocześnie kasie American Express wymieniamy kasę, dostajemy kwit na podstawie którego będziemy mogli wykonać operację odwrotną, (kurs 9,8 za USD i 10,80 za euro), kupujemy również kartę SIM z dostępem do Internetu za 50 pitągów ( wyjaśnienie: w naszych podróżach po krajach bardziej lub mniej egzotycznych pitągiem nazywamy walutę kraju w którym aktualnie przebywamy, przy wiekszych podróżach i kilku krajach człowiek się gubi, wypracowana nazwa pitąg działa świetnie).
A więc osiągnęliśmy punkt startowy naszej wyprawy, bez (tfu,tfu) awarii i przykrych niespodzianek.
Jedziemy.

pozdrowienia.

Johny_Walker - 2015-04-02, 08:25

Muzeum techniki jest jeszcze w Sinsheim, czy przenieśli do Maroka?
jarek73 - 2015-04-02, 08:44

Johny_Walker napisał/a:
Muzeum techniki jest jeszcze w Sinsheim, czy przenieśli do Maroka?


nie przejmujcie się tym, piszcie dalej fajny początek czekam na relacje pozdrawiam

samotny wilk - 2015-04-02, 09:27

No teraz, to TAK. Są fotki, muzyka gra. Jednak z fotkami odbiór relacji jest o wiele ciekawszy. Relacja pisana w luźnym, wakacyjnym stylu. :lol:
Nadal z otwartą paszczą czekam na ciąg dalszy - i podziwiam.
Jadę z Wami.
:kamp2

Piotr Alaska - 2015-04-02, 10:32

Johny_Walker napisał/a:
Muzeum techniki jest jeszcze w Sinsheim, czy przenieśli do Maroka?

a sądzisz że Niemcy oddali by to Marokanczykom ?
Pozdrowienia
Piotr

Johny_Walker - 2015-04-02, 10:44

Niemcy mieli by coś oddać? Nieee... :)
A swoją drogą czy zwróciliście uwagę, że swastyki na niemieckiej broni w tym muzeum zostały zamalowane?

KrzySówka - 2015-04-02, 10:46

Bardzo ciekawa relacja . Z nieciedrpliwością czekam na ciąg dalszy życząc szerokiej drogi . Pozdrawiamy :spoko
Piotr Alaska - 2015-04-02, 18:25

Aktualnie dalej stoimy w Ceucie, złośliwym elementem okazała się pompa hamulcowa. Wymontowali i szef z nią zniknął. Czekamy, czekamy czekamy
Ciąg Dalszy przemyka się zaniepokojony.

Część trzecia:
Plan jest taki żeby objechać Maroko dookoła w około 20 dni (niestety kiedyś trzeba pracować ) , zaczynamy od północnej części i wzdłuż granicy jedziemy drogą A2 na południe, oglądamy wydmy i co tam trzeba, a w szczególności widoki. Potem nad ocean i na północ wybrzeżem. Pewnie trzeba będzie pojechać do jakiegoś Rabatu (jaka miła nazwa) , Casablanki obejrzeć całą ulicę barów którego nigdy nie było i przez Giblaltar i całą Europę wrócić do roboty.
Kierujemy się na Fez, po drodze chcemy popróbować lokalnych specjałów mięsnych i stajemy w małej miejscowości Guercif koło restauracji i zamawiamy kutlet i żeberka (palcem zamawiamy), pan ochoczo zaczyna pichcić, podglądamy go, idzie dobrze. W końcu gotowe pan zabiera wszystko z grila i idzie ALE NIE DO NAS tylko do restauracji, głodni czekamy dalej, pan po raz kolejny robi to samo tym razem dla nas. Jest niedobre, żeberka są samymi żeberkami obciśniętymi mięsem o grubości kalki technicznej (twardości też), kutlet ; z mięsa mielonego jest totalnie niedoprawiony, nawet solą. Stwierdzamy prosta pasterska kuchnia, złapali, zabili, upiekli, zjedli, poszli spać. Jedziemy dalej

Po drodze zabieramy autostopowiczki, jedną młodą nieśmiałą dziewczynę i chyba jej matkę z małym dzieckiem zawieszonym w kocu na plecach, ta nie jest nieśmiała (ma swoje lata) gada jak najęta, domyślamy się że pyta gdzie jedziemy mówimy Sahara ona powtarza Zahhra z silnym gardłowym h, no to już wiemy jak wymawiać.
Jedziemy dalej podziwiając widoki. Chcemy jak najwięcej przejechać, oglądamy góry Atlas
Kilkanaście km za miejscowością Outat zaczynamy szukać miejsca na nocleg. Zauważam kamienny drogowskaz na źródła termalne, jedziemy dalej, ale potem tam wracamy.

Zjeżdżamy z asfaltu w ciemność i jedziemy z nadzieją na kąpiel w źródłach termalnych. Po dwóch kilometrach są rzeczywiście jakieś zabudowania, ale zamknięte. Jedziemy dalej w ciemność, w końcu stajemy.

Podziwiamy gwiazdy, wygląda na to że są tu wszystkie jakie są i księżyc świeci jak lampa, ale i tak nic dookoła nas nie widać. Idziemy spać rano zobaczymy gdzie jesteśmy.

Rano okazuje się że jesteśmy dokładnie w samym środku NICZEGO, dookoła idealnie równa kamienista pustynia dziwnymi słupkami ułożonymi z kamieni.
Zwiedzam okolicę i daleko zauważam kogoś przy pracy, podchodzę okazuje się że to rolnik który na środku Niczego sadzi drzewka oliwne, po posadzeniu podlewa z kilkulitrowego baniaka. Ciekawe że można podlać gaj oliwny kilkoma litrami wody, a widać że można. Chwile jesteśmy razem, sadzę jedno drzewko pod czujnym okiem fachowca, wymieniamy gesty on coś mówi (po francusku, wszyscy tu się dziwią że nie białas nie mówi po francusku, a nie mówi).
Zostawiam go jedziemy dalej kierujemy się na Zahhre.
Do przejechania około 300 km, droga luksusowo dobra. Równy asfalt bez dziur, nawet widelce mocno nie dzwonią w szufladzie, pędzimy z 90 na godzinę. Kierujemy się na Merzouga jedziemy drogą N13, po drodze stajemy w Erfoud gdzie jest rynek (suk) i możemy zrobić zakupy, przy okazji kupujemy sobie Galaby (jalaby ??) ja berberyjską (wyglądam jak mnich) a Andrzej arabską (jakiś królewski wzór w pionowe pasy, ale wygląda jak w piżamie. Kupujemy również świetny chleb w piekarni. Kręcimy się tam do wieczora.
Wieczorem stajemy na nocleg w oazie, wszystko fajnie, ale w oazie jest wieś, jedziemy wzdłuż niej ale ona nie chce się skończyć a już ciemno że oko wykol. Dajemy za wygraną stajemy przy jakimś domu, po ciemku na paluszkach wychodzę z kampera dyszlem atakuje mnie wózek (taki zaprzęgany do osła). Rano okazuje się że zaparkowaliśmy koło rzeźnika, ale nami się nie interesuje. Pijemy herbatkę wyjeżdżamy za wieś zwiedzić gaj palmowy, a tam ruch jak w ulu. Dwóch gości ładuje glinę na wóz ( buduje się!), kobiety idą coś robić przy palmach (może zbierają daktyle), dzieciaki biegają, no generalnie gęsto.
Jedziemy dalej na piaskową pustynię (taką jak w filmach), bo na pustyni to właściwie jesteśmy cały czas kamienie i porosty. Merzouga , miejsce turystyczne. Widać że nie tylko my chcemy zobaczyć prawdziwą pustynię, spotykamy polaków jest ;przewodnik stada i kamerzysta kręcą jakiś film może o tym jak trudno tu dojechać? Przyjechali mocno wypasionym Land Roverem, próbujemy zagadać ale muchy w nosie tego gościa strasznie przeszkadzają i rozmowa się nie klei, idziemy do baru zamawiamy Tadzin (zawsze trzeba czekać z godzinkę) i jedziemy na wydmy. Są, duże. Cieszymy się drobniutkim gorącym piaskiem, nawet zabieramy w butelkę dla tych co nie z nami.

fan - 2015-04-02, 18:44

zazdroszczę umiejętności pisania -jak odbierasz ludzi?
czekam na cdn.
pozdrawiam
fan

izola - 2015-04-02, 19:55

ciekawa i humorystyczna relacja ...usmiałam się do łez czytając :
Cytat:
...taczka napadaczka ...

:haha:

KrzySówka - 2015-04-03, 15:49

Pisz dalej czekam :szeroki_usmiech
Piotr Alaska - 2015-04-03, 20:43

Witam, zaraz zawieszę fotki z pustyni.

Jak odbieram ludzi, z tym jest różnie, podróżuję głównie po Azji teraz zahaczyłem Afrykę, Z moich obserwacji wynika że najciekawsi są prości, wręcz z naszego punktu widzenia biedni ludzie (zaznaczam że z naszego punktu widzenia) . Zawsze się witaja dobrym słowem, zaproszą. Korzystałem z takiej gościny w Indiach, czy Turcji, zwycięża ciekawość.
Trzeba być otwartym na kontakty, czasem skucha.

Zupełnie inaczej jest w rejonach turystycznych, unikam ich jak ognia. Jesteśmy tam p o prostu portmonetkami, każdy chce coś zarobić. Kontakty z turystami traktują jak pracę i ok.
W Maroko jestem pierwszy, ale jest podobnie, tylko silniejszy jest wpływ religii muzułmańskiej i jest duża bariera językowa, podwozimy ludzi jeżeli machają. Jedna z kobiet która wieźliśmy w Maroko zaprosiła nas do domu na Kus Kus. Niestety nie było nam po drodze, ale trzeba korzystać z takich okazji, to zbliża światy.

Ciekawą sytuację mieliśmy we wschodniej Turcji, zjechaliśmy na nocleg do niecki wulkanu gdzie rodzina kurdyjska wypasała owce, bardzo się ucieszyli że nas goszczą, ale bariera językowa była ogromna, nie pomagały nawet gesty. Po dwóch godzinach herbatki kolacji (co mieli ser i jajka i chlebek) w Jurcie ustaliliśmy że gospodarz ma 8 synów i dwie córki. Ze nie możemy porozmawiać to nie problem, dobrze że jesteśmy razem.

Tak to widzę, dlatego w zasadzie nie podróżuję po Europie zachodniej, za bogato.

Piotr

Piotr Alaska - 2015-04-03, 20:55

Fotki z pustyni
Barbara i Zbigniew Muzyk - 2015-04-03, 21:43

super,ale jek będziesz miał czas to napiszesz coś o Turcji.Moze pojedziemy tam na zimowanie.Barbara :kawka:
Piotr Alaska - 2015-04-04, 20:20

Pisanie o Turcji, to trochę problem. Jestem gadułą a o Turcji nie mogłem gadać bo nie wiedziałem od czego zacząć. Ale spróbuję.

Teraz jesteśmy już w Hiszpanii, pędzimy po A7 i pojawiły się problemy z internetem, dlatego znikam. Załączam kolejną część/ Trochę to wolno idzie ale zdjęcia trzeba przygotować i przekonwertować, a w podróży nie ma tyle czasu.

część kolejna:
Wieczorem spektakl terenówek wjeżdżających na wydmę obejrzeć zachód słońca na Sacharze, pocieszamy się zajechali tylko trochę dalej od nas, a my mamy prysznic!. Bez problemu daje się wjechać pomiędzy wydmy, czujemy się jak uczestnicy karawany. Mamy propozycję pojechania na wielbłądach 2 km w głąb + ognisko+nocleg w kamperze (od jakichś 100 km ciągle ktoś nas zaczepiał żeby sprzedać nam tę wycieczkę cena od 300 do 500 pitągów) nie korzystamy, nie mieli czystych wielbładów . Nocujemy na wydmach w kamperze, a namiot w którym śpią turyści niezbyt daleko (następna wydma) .
Rano krecimy się niespokojnie, szwędacz się odzywa, Jedziemy zobaczyć czy wydma ma drugą stronę i czy da się polatać na wydmach paralotnią, mamy ze sobą paralotnie i sprzęt do nurkowania (żeby się nie nudzić )
Zbyszek z poświęceniem (35 stopni) wyciąga sprzęt i IDZIE , ja biorę drona uwiecznić latanie. Da się latać!, szału nie ma ale z faktami się nie dyskutuje Zbyszek lata kilka minut nad Saharą ! , obserwują nad outroudowcy (chyba gdzieś tu mają gniazdo bo dużo ich), tylko ja zawodzę bo mam pełną kartę pamięci w dronie i nagrywam tylko kilkadziesiąt sekund materiału , ale trochę jest.
Jedziemy dalej, bo co będziemy tak tu siedzieć.
Po drodze zakopujemy się na pustkowiu, jechało się lajtowo, dwójeczka i zdechł w najtrudniejszym miejscu. Znikąd zlatują się miejscowi wyjmują telefony i rychtują pomoc (szacują nasze zasoby finansowe?), skrobiemy się po głowach jak do tego podejść, przejeżdżają dwie terenówki, ale to nie pomoc drogowa, nie zatrzymują się, kombinujemy, do przejechania tylko jakieś 10 m po piasku, ale trzeba ruszyć. Nie ma rady trzeba przygotować solidnie bo nie damy rady wyjechać, z bagażnika wyciągamy trapy i łopatę i lekko spoceni wyjeżdżamy (jak to dobrze mieć duży bagażnik i przygotowanie, bez tego kicha), tubylcom „mina rzednie i włos im blednie”, rozchodzą się. Jedziemy jechać zmienić krajobraz.
Jedziemy do Zagory drogą N12 , krajobraz tak wciąga że przejeżdżamy tylko 100 km i stajemy na nocleg




25.03
Budzimy się pośrodku wielkiego niczego pomiędzy wzgórzami. Postanawiam zdobyć największe z nich. Technicznie żaden problem idę po kłującej trawie w której jest pełno kamieni, po drodze się budzę, widoki wspaniałe. Pół godzinki i jestem. Idealne miejsce dla każdego Hindusa na poranną medytację, horyzont daleko, widać drogę którą przyjechaliśmy ze 20 km. Medytuję ( każdy kto był w Indiach wie jak. Jeżeli był i nie wie to znaczy że był niedokładnie, i musi pojechać jeszcze raz, jak nie był to każdy też powinien pojechać KONIECZNIE).
Po medytacji Góra się mści – chowa mi aparat, położyłem go na kamieniu na szczycie i teraz NIE MA, kręcę się na powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych szukam kilka minut, tracę nadzieję i w końcu jest – oddała, złażę na dół rozmyślając o tym ….
Ruszamy
Jedziemy przez sawannę, widoki jak w telewizji robimy milion zdjęć zatrzymując się czasami nawet co kilkaset metrów.
Akacje, wielkie przestrzenie, dobra droga. Odpalamy drona i filmujemy się z lubością. Podziwiamy widoki jest pięknie, praca daleko, telefon nie działa, internet też. Podziwiamy też siłę przyrody która wypchnęła dno starego morza tworząc strome klify i połamane płaszczyzny kamienne ciągnące się po 100 km, po drodze napotykamy oazy np. Tissint Tynt położona w dolinie rzeki, nad którą zbudowano wioskę, widać jeszcze ruiny starych zabudowań i nowe zabudowania na klifie. Koleje 100 zdjęć i filmik z drona – kto to będzie chciał oglądać?, a nam szkoda każdego widoku.
Po drodze stajemy w jakichś miasteczkach powciągać klimat, i bardzo dobrą herbatkę miętową (powinna kosztować pomiedzy 5 a 7 pitągów), ciepło, słońce. Ubieramy się w Jelaby (nie wiem jak to się pisze, więc piszę fonetycznie), czym budzimy wesołość wśród lokalesów. Okazuje się to bardzo praktyczne ubranie na panujące tu warunki, wyglądamy jak rycerze Jeday (ktoś tu chyba zrzynał).
Jesteśmy już nisko na południu Maroka, mieszkańcy są coraz bardziej afrykańscy, zmieniają się rysy twarzy, ciemnieje skóra.
Na noc stajemy w Antyatlasie na przełęczy za miejscowością Agerd Tamanarte, zjeżdżając z drogi głównej w polną jakieś 200 m , wiatr taki ze zastanawiamy się czy nie przewróci kampera, po kolacji przestawiamy się przodem do wiatru w osłoniętym miejscu, cisza – przed burzą? , idziemy spać rano zobaczymy gdzie jesteśmy (jak zwykle). W nocy wiatr się tak wzmaga że boimy się że pourywa nam lusterka. Rano wszystko jest ok.
26.03
Wstajemy rano, toaleta poranna i w drogę. Plan na dzisiaj wycieczka w góry pierwszy etap 40 km zobaczyć kanion i agadir ( budynek obronno magazynowy w niedostępnych miejscach) w miejscowości Amtoudi. Wycieczka do kanionu ciekawa, krajobraz księżycowy filmujemy troche dronem i robimy kolejne zdjęcia. W głębi kanionu bardzo ciekawa ściana z naciekami przypominającymi budowle Gaudiego (ogladane przez nas w Barcelonie), idziemy w głąb kanionu podziwiając dzieła przyrody wyrzeźbione przez wodę. Przechodzimy około kilometra i wracamy, ja idę pierwszy i koło samochodu spotykam kilkoro dzieci, rozdaję im sezamki czym powoduję atak całej falangi i potem następnej i nastepnej te dzieciaki chyba mają jakies nadajniki po kilkunastu sekundach jestem otoczony i zdobyty, próbuje bronić drzwi bo wdziera się milionoręki smok, którego nie jestem w stanie zaspokoić i kontrolować. Wiem że jako stary wyżeracz włóczęga nie powinienem prowokować takich sytuacji, ale tych dzieci było kilkoro! Pokazuję papierki po rozdanych słodyczach i ze więcej nie mam, sytuacja się uspokaja. Zostaje tylko ok. 1/3 dzieci i nadchodzą chłopaki, dziwią się skąd w małej wsi tyle dziecj??? . W miejscowości sa dwa małe hotele i restauracja, można też podjechać kamperem . Hotel z restauracją nazywa się …….. . Jedziemy dalej decyzja jedziemy nad Ocean niedaleko jakieś 100 km, przez miejscowość Guelmin i dalej cieniutką drogą przez Laqsabi Tagoust , jak zwykle po ciemku docieramy do plaży. Po drodze tankujemy (9,20 pitąga za litr) i próbujemy zatankować wodę, o ile na pustyni nie było żadnego problemu to tu jest!
W końcu w trzecim miejscu w myjni w Guelmin uprzejmy i elegancki Top Dog (szef) stacji pokazuje że ok. (nasz francuski dalej jest na poziomie ręcznym) i prowadzi mnie do miejsca poboru wody, do kibelka gdzie oczywiście na właściwej wysokości jest niezbędny w krajach muzułmańskich strategiczny kran, przygotowany łapię konewkę z kampera i zaczynam od małego clearingu, woda leci wolno, a ja potrzebuję 10-15 konewek, muszę to jakoś przeżyć. Nabieram przekonania że jestem pierwszą osobą która tam coś spłukuje po kafelkarzu który robił fugi.

Wcześniej na rynku robimy zakupy warzywne i nabiałowe. Na stoisku nabiałowym do kupienia jest oczywiście drób. Kury nieświadome czekają gdakając, są też koguty, ale te o dziwo nie są w klatkach tylko stoją na ulicy przy klatkach, czyżby chciały bronić honoru, bunt ?? , okazuje się że są bardzo blisko przywiązane, ale nie do Kur tylko do miejsca za nogę. Podchodzi klient nieszczęśniczka jest ważona na wadze żywa (czyli kupują brutto), potem dokonuje się jej los, ale nie czekamy. U NAS ZAWSZE ŚWIEŻY DRÓB. W Indiach podobnie sprzedaje się Kozy i Owce, stoja sobie przed sklepem i czekają aż będzie zamówienie na komplet!
Rano zobaczymy jak wygląda okolica. Widać białe grzywki fal przyboju i słychać szum oceanu, Chyba trafiliśmy. Idziemy spać.
Trafiliśmy miejsce które nazywa się Plage Blanche

Piotr

Piotr Alaska - 2015-04-04, 20:30

i zdjęcia
Piotr Alaska - 2015-04-04, 20:38

i jeszcze kilka z miliona
Piotr Alaska - 2015-04-04, 20:57

jeszcze kilka zdjęć
and123 - 2015-04-04, 21:00

Ja pierdykam, to Wy (3) jeszcze żyjecie? :haha:
Ale idealny skład tego Waszego składu.

Gdzie szanowne małżonki, że tak wprost zapytam?

Poza tym:

- Gotek targa glajta na wydemki,
- Jędrek akwelung do nurkowania w oceanie,
- Piotr targa dwóch gagatków.
============================ ;)

Piotr Alaska - 2015-04-04, 21:06

Małżonki są z nami .... w kontakcie
Piotr Alaska - 2015-04-04, 21:19

Witaj, nieśmiało cię naśladujemy

a tak na poważnie, to szykują ciasto.
Na początku pisałem że są nauczycielkami i uczą ... dzieci, a my podróżujemy już nie pierwszy rok i zjedliśmy razem dużo beczek mocno solonych śledzi. Czasami kwaśnych.
Ale Ty przecież wiesz kiedy zaczęliśmy te śledzie jeść.

To nie jest tak prosto:
Mamy paralotnie
Sprzęt do nurkowania
a w w tym ja muszę:
latać ze Zbyszkiem
nurkować z Andrzejem

i jeszcze to opisuje ze Zbyszkiem
gotować muszę SAM



wsadzę jeszcze kilka fotek

Piotr Alaska - 2015-04-05, 21:21

i ciąg dalszy przynudzania, czyta ktoś?

Trafiliśmy miejsce nazywa się Plage Blanche
Rano ze wschodem słońca idę na plażę nikogo jak okiem sięgnąć. Robię kilka zdjęć , ale tak naprawdę nie ma co fotografować, wydmy, krzaki. Siadam na plaży, jak nie ma tematu do zdjęcia to poczekam, w końcu nigdzie się nie śpieszę, niech temat przyjdzie sam daleko nie dojdę załoga śpi.
Czekam
Czekam
Czekam
Po pół godzinie coś jest, mała sylwetka człowieka, potem większa JEST
Idzie sobie rybak z siecią i ogromną boją na plecach, pytam się czy mogę foto – mogę no to dziab.


Potem przyniósł nam ryby (50 pitągów za 4 średnie), pojawiła się również para narzeczonych z przyzwoitką w postaci przyjaciela chłopaka. O dziwo mówił po angielsku, więc pierwszy raz mogliśmy z kimś pogadać. Proponował podróż w dół Afryki do Mali. Narzeczony i Przyzwoitek przyszli do nas do kampera na herbatkę, przekopiowaliśmy zdjęcia które im zrobiliśmy, oni dali nam przekopiować trochę arabsko marokańskiej muzyki która odtąd nam towarzyszyła w jeździe i bardzo dobrze się komponowała z krajobrazami, zaproponowaliśmy żeby zawołali dziewczynę, ale powiedzieli że jej jest dobrze w samochodzie i poczeka tam (było ze 30 stopni). Chcieli paliwa, mówili że nie maja mało. W końcu pojechali, my też wytrzymaliśmy do 14 (plan był żeby zostać do wieczora, ale nie wytrzymał). Pojechaliśmy do Gudelnim (60 km), innej drogi nie ma. Spotkaliśmy ich po drodze machali żeby stanąć, brak paliwa. Próbujemy im trochę spuścić z naszego baku, mamy full, ale się nie daje. Wziołem specjalną rurkę i pompkę na takie sytuacje, ale nie przewidziałem że u mnie (Citroen C25 91r) potrzeba ponad 2 m od wlewu do zbiornika i jest bardzo ciężko wepchnąć rurkę, nie udaje się więc zabieramy gościa do miasta z bańką. Parka ma 2 godziny samotności, nie zmartwili się.
Znowu jedziemy.
Do miasta zajeżdżamy o 15, gorąco jak w piecu i wszystko zamknięte. Zbyszek ma namiary do gorącego źródła na pustyni (sic!), jakiś pretekst do jazdy jest. Mamy świeże ryby (już się pieką w misce, jest więcej niż 30 stopni), jedziemy.
Namiary wyglądają tak: jedziemy za miasto tam jest wioska, przed wioską skręcić w prawo i polną drogą jechać aż do opony. Za oponą w prawo i będzie przeprawa przez rzekę potem już prosto, jechać dalej i po następnej przeprawie gdzieś obok będzie wystawała rura z ziemi – łatwizna.
Jedziemy,
wioska jest, droga w prawo jest, tylko że niejedna, szukamy właściwej. kamienista pustynia płaska, trochę zakrzaczona, jeździmy szukamy opony albo czegoś. Nie ma nic tylko krzaki i drogi we wszystkie strony (droga to trochę przesada, raczej szlaki), jeździmy dalej, widelce dzwonią, garnki dzwonią, ryba się gotuje, ani rury, ani opony. Po mniej więcej pół godzinie jest bród, teraz będzie łatwo, podług buczków i „ od się” od opony, opony nie ma. W końcu po około 10 km jest rura na pustyni (28˚55,311N” 9˚50,661’W. Zbyszek miał czuja szacun. Robimy ryby i czekamy aż spadnie temperatura. W miedzyczasie przyjeżdża pick upem grupa lokalnych gentlemanów na kąpiel po pracy, jest wesoło robimy im zdjęcia dronem, mają konto na FB to im wyślemy. Wieczorem my też zażywamy kąpieli do syta i postanawiamy zostać na noc. Rano sprawdzimy czy rura dalej jest. Obok niej jest koryto rzeki a w nim żaby, nieźle dają wiosennego ognia.
Generalnie to w tym Maroko jest problem ze spaniem. Najpierw w dzień było gorąco, w nocy zimno, wczoraj w nocy szumiał Ocean i nie można było go ściszyć, teraz kumkają żaby, jak żyć?.
Idziemy spać, żaby kumkają.
Rano budzimy się na pustyni, ciepło, nawet bardzo. Jdę się wykapać, ciekawe jak to będzie w gorąc na pustyni w gorącym źródle, fajnie.
Dzisiaj mam urodziny (nie chcę myśleć o cyfrze, a raczej liczbie która je określa), w nagrodę () robię załodze naleśniki z bananami ( naleśnik w niego zawijam pokrojonego banana, potem trochę cynamonu i cukru i na patelnię), chwalą, bo niby co mają zrobić?
Jedziemy znowu do Guelmin i stamtąd droga N12 kierujemy się na północ na miasto AIT, w Guelmin postanawiamy zabezpieczyć sobie obiad w postaci kurczaka, pojawia się problem natury zasadniczej jak podzielić kurczaka na 3?, rozwiązujemy go w ten sposób że kupujemy kurczaka w postaci 3 połówek (nie mieli z trzema udkami). Okazuje się że kurczak występuje w postaci setu z chlebem, ryżem, sałatką i frytkami. Za 160 pitagów dostajemy trzy duże połówki kurczaka i trzy siaty jedzenia, będzie ciężko. W kurczakarni traktują nad jak vipów, dwoją się i troją, jak zapakować kurczaka, potem sałatkę. Przybiega kucharz (w czapce kucharskiej), szef i pakują chyba z 15 minut. W końcu jedziemy. Bardzo ciekawie rozwiązany jest wjazd i wyjazd z miasta, są to duże ronda na środku których zainstalowano fontanny, Król ma gest!, ale że są ogrodzone i można sobie tyko popatrzeć, część jest jeszcze w trakcie budowy.
Kupujemy karty SIM żeby mieć Internet, poprzedni chcieli podpisywać umowę, spisywali coś z paszportu. Teraz gość wkłada mi kartę do aparatu, konfiguruje telefon (to ważne bo trzeba nietypowo i ręcznie skonfigurować APN), i za 50 pitągów mam tydzień Internetu bez limitu.
W sklepie z prawdziwymi rzeczami kupujemy jeszcze kurzołapki, czyli czajniczki (300 pit), fajny metalowy stolik (700 pit). Niestety zmusza nas to do odwiedzenia bankomatu, znajdujemy kilka, ale nie lubią MasterCard’a , wolą Vizę.
Jedziemy (N12) do Sindi Ifni, pozostałość po czasach kolonialnych (Hiszpania), w przewodniku się zachwycają, my nie bardzo. Typowo turystyczne miejsce, mały park w stylu kolonialnym i kilka domów. Miasteczko za to różni się kolorami, wszystkie domy są białe i mają intensywnie niebieskie okiennice i drzwi kamping przy plaży, stoją tam kamperki, widać że jest to dłuższy pobyt, na razie nie bardzo sobie coś takiego wyobrażam, dwa dni w jednym miejscu to wieczność. Klimatyczne miejsce, kawiarnie, relaksująca muzyka, akurat na jakieś 2 godziny w tym espresso.
Bardzo ciekawy za to okazał się suk (rynek), kręciliśmy się tam z godzinę, bardzo klimatyczne miejsce, sterty pomarańczy (o tej porze roku kiepskie), figi i daktyle w wielu odmianach, słodycze. I dużo sprzedawców „zabytkowych” pamiątek. Kupiliśmy świetne daktyle i figi, obok jest rynek rybny. Niestety mieliśmy kurczaki
Jedziemy dalej za miasto na plażę gdzie będzie mniej ludzi, są tam jakieś łuki wypłukane w skale, i co tam jeszcze będzie. Stajemy nad klifem (29˚26,614”N i 10˚6,993”W dojazd z asfaltu terenowy), plaża jest poniżej jakieś 60 m. Fajnie się patrzy, ciężko podchodzi, więc patrzymy, jest miło, na kolację oczywiście kurczak. Zjedliśmy pół, nie należy jedzenia kupować na głodnego!
Rano napatrzeni jedziemy dalej kierujemy się wzdłuż wybrzeża w kierunku na Mirleft, jedziemy malowniczą drogą wzdłuż wybrzeża, ostre zjazdy i podjazdy, czasami nawet na 2, ale droga bardzo dobra. Co kilka kilometrów kampingi. W Tnine skręcamy (w prawo) do parku Sassa. Wiemy że na klifie jest startowisko paralotniowe, jedziemy popatrzeć, może polatamy (w Afryce jeszcze nie latałem). Przed wjazdem do parku tablica z oznaczeniami czego nie wolno, w zasadzie wszystkiego w tym wjeżdżać kamperem i latać paralotniami. Jedziemy kamperem, może polatamy. Polna droga częściowo piaszczysta (wskazane 1 lub 2 i gaz cały czas!), po około 5 km jest startowisko i paralotnie, po drodze kampery, trochę turystów, stada owiec, lis i dwie panie na osiołkach, dzieje się!. Bardzo malowniczo, tak bardzo że warto tam pojechać. Dojeżdzamy do miejsca skąd naszym kamperem dalej pojechać się już nie da, dochodzimy 500 m są paralotnie, są warunki do latania. Schodzimy jeszcze do maleńkiego hoteliku, 4 pokoje wkopane w klif (100 pitągów za noc), bardzo klimatycznie. Ale można się też przespać w kamperze. Przynosimy paralotnie i latanko. Nosi na 200 m nad klif, chłodno polataliśmy 2 godzinki ”Człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać”
. Jedziemy dalej. W Tiznit idziemy na suk (rynek) pooglądać, może coś ciekawego się trafi. Nie trafiło się jedziemy dalej.
Rano skończyła się woda i do picia i do mycia, szukamy w końcu na 3 stacji za Tiznit jest kran, ale leci cienkim ciurkiem, że odpuszczamy. Na następnej stacji stoi facet z wężem i podlewa trawnik, pytamy (francusko, ręcznym jezykiem) czy nam naleje, pytać Bosa, pytamy ok. ale chce 25 pitągów, ok. płacimy, pierwszy raz od kiedy mam kampera (3 lata) płacę za wodę, nawet na Sacharze było za darmo i to każdym miejscu, ale tu wiadomo dużo kamperów, trzeba skubnąć.
To jest jeden z podwodów dlaczego unikamy rejonów turystycznych, komercjalizacja. Jest regułą że duży natłok turystów w jakimś regionie „przykrywa” kraj i mentalność ludzi. Tak było w Turcji, jadąc od wschodu gdy dojechaliśmy do Kapadocji całkowicie zmieniło się zachowanie ludzi, zamiast życzliwości i ciekawości (obustronnej), pojawiają się żebrające dzieci, Frendzi, zakazy, bilety wstępu na łąkę itp. Całkowicie zmienia to obraz miejsca, staje się ono tylko atrakcją turystyczną.
Jedziemy dalej drogą N1 kierując się na Essaoira, bohatersko szerokim łukiem omijamy Agadir, zaczynamy szukać jakiegoś miejsca do spania. Idzie kiepsko jest ciemno i mgła która towarzyszy nam od rana, widać wpływ chłodnego powietrza znad oceanu. Miejsce znajdujemy korzystając z usług wujka Google Erth. Mieli łatwiej i fotografowali w dzień, dzięki mapom satelitarnym , co za technika!, znajdujemy jakiś stary asfaltowy zjazd który pozwala nam odjechać trochę od drogi. Miejsce okazuje się całkiem przyjazne. Rano dalej mgła ocean w odległości kilkudziesięciu metrów, słyszymy go, ale nie widać. Wracamy na drogę i jedziemy dalej wzdłuż wybrzeża wjeżdżamy do Essauira, według przewodnika pokolonialne portugalskie miasteczko z portem i zatoką. Do oglądania port i zatoka z niebieskimi łodziami, mnóstwem turystów i mewami, i oczywiście, a zwłaszcza z zakazami parkowania dla kamperów, przeganiają nas jak kota z przed rzeźnika, w końcu parkujemy gdzieś na obrzeżach i zasuwamy do centrum. Straszne białasowo. Trochę się Wałęsamy po uliczkach, wypijamy kawkę, klimatu całkowicie brak. Kupujemy rybki od rybaków (dorady 5 szt za 70 pitągów),, robię ze 100 zdjęć mew i jedziemy dalej, nie ma czego tutaj szukać. Mamy plan dobrej kolacji z dala od miasta. W końcu głód nas jednak zatrzymuje przed Safi , i na lanczyk popełniając strategiczny błąd robimy sobie kaszę z jajkiem (konsekwencją tego będzie jedzenie ryb dopiero następnego dnia, a to jak wiadomo nie może odbyć się bez wpływu na ich smak).
Zajeżdzamy do Safi, i to jest naprawdę dobry strzał. Mega klimatyczne miejsce, ludzie się do nas uśmiechają, czujemy się jak atrakcja. Parkujemy przy pomocy ustawiacza i idziemy na stare miasto. Bardzo ciekawie, praktycznie nie ma turystów, wąskie uliczki, widać że cały czas toczy się tu niezmiennie życie bez upiększeń i renowacji. Wchodzimy do jednej z herbaciarni (?) w środku wystrój oryginalny z czasów budowy, a widać że nie było to wczoraj. Czujemy się trochę jak w dekoracji filmowej, ale wszystko jest naprawdę. Ubrani jesteśmy w jalaby, patrzą na nas trochę ze śmiechem, trochę z zaciekawieniem, ale tylko chwilę, zapraszają. Tubulcy rżną w karty, w jakąś lokalną grę, pija herbatę i palą, co chwilę wrzucają karty do koszyka pod stołem, jakby były niepotrzebne. Dolatuje do nas miły słodki zapach palonych (liści??), zamawiamy herbatkę, siedzimy i wciągamy klimat. Po godzince uznajemy że klimat został wciągnięty, trzeba ruszać dalej. Idziemy (właściwie cały czas jesteśmy) na rynek, jest wszystko jak to na rynku, i wyroby z gliny. Są one w ogromnej ilości i częściowo produkowane na miejscu, znacznie wyższej jakości niż te które spotkaliśmy wcześniej, ceny też zupełnie inne (talerz do powieszenia na ścianie 20 pitągów) , wybór ogromny i uważam że jak kupować to tylko tu!, ja skromnie kupiłem kieliszki do jajek (po 10), i pogadałem zsympatycznym sprzedawcą, (tak normalnie sympatycznym). Tu bym został na jeszcze jeden wieczór, ale trzeba pędzić. Wracamy na N1 i jedziemy jeszcze ze 30 km, na nocleg stajemy na plaży. Rano mamy wizytę jakichś robotników, może złomiarzy? (jeszcze nie!), popatrzyli odjechali.

Piotr Alaska - 2015-04-05, 21:28

i jeszcze kilka
Piotr Alaska - 2015-04-05, 21:42

i jeszcze kilka
Piotr Alaska - 2015-04-05, 21:48

i jeszcze raz
izola - 2015-04-05, 22:10

bardzo ciekawie jest z wami podróżować... :spoko
leon-pers - 2015-04-05, 23:27

Super relacja! :brawo:
and123 - 2015-04-05, 23:52

Panowie w kokonach, bez kasków,
proszeni są we wtorek po świętach do ULC - w wiadomej sprawie. :box

Wstyd mi za Pana Instruktora (patrz dredy). :(
Poza tym wkroczyliście na odwieczne ziemie uriuka !!! :)

Odważni.

Piotr Alaska - 2015-04-06, 00:39

Szanowny Panie NPP
Przecież byliśmy u szamana co udokumentowaliśmy powyżej, duchy przodków pozwoliły. ULC jest za cienki, a poza tym lepiej latać bez kasku niż w różowym.

POZDROWIENIA
Piotr i Zbyszek

EBRP670 - 2015-04-06, 07:41

:brawo: :drink
Komplecik - 2015-04-07, 00:57

Piotr Alaska napisał/a:
, a poza tym lepiej latać bez kasku niż w różowym.

:shock: wiedziałem! kolega od początku mi się nie podobał :haha: ,, różowy różowy,,
kolega różowy ma wogóle latawiec? :)
:spoko

Piotr Alaska - 2015-04-07, 12:03

Jesteśmy w Prowansji, wczoraj obejrzeliśmy Saint Trope, Cann, Niceę. Wieczorem wjechaliśmy na szczyt koło Sospel obejrzeć umocnienia po linii Maginota, wjazd tylko dla zdeterminowanych, lub samochodem służbowym na 1220 m, o tem potem. Nie było tam internetu, za to było zimno.

ciąg dalszy jeszcze w Maroko..

Tak przebudzeni jedziemy dalej N1 po klifie podziwiając widoki, co chwilę z przeciwka jadą kampery, widać że tej trasy nie trzeba polecać, wszyscy wiedzą. Dużo kampingów. Tankujemy wodę stojąc w kolejce za osiołkami gdzieś po drodze, i smażymy rybę. Bardzo dobra była.
Po drodze zajeżdżamy do miejscowości Oualidia, Andrzej znalazł w przewodniku informację że jest to mała miejscowość z zatoką nad morzem, miejsce na podziwianie przyrody i konsumpcję owoców morza. Jedziemy skręcamy z N1 przed miastem i jedziemy nad zatokę. Na dole duży Camping dla kamperów, omijamy jedziemy dalej do samej zatoki. Miejsce bardzo turystyczne z bulwarem i plażą, otaczają nas handlarze owocami morza. Mają homary, langusty, małże, ostrygi, ryby i co tam jeszcze udało się dogonić, wszystko żywe. Ceny niskie jak na nasze warunki np. Homar 250 pitągów za kg, niewątpliwie jest to dobre miejsce na zakup i degustację, zwłaszcza że jest opcja przygotowania tego wszystkiego na miejscu przez rybaków. W tym celu na pewno warto tam zajechać. Oprócz tego bardzo malownicza zatoczka z plażą i bulwarem. Turystowo, dużo betonu i krawężników, parkowanie tylko na parkingu lub campingu, z wyjątkiem swoistego rynku przy plaży.
Jedziemy omijając Casablankę, obwodnicą. Uznaliśmy że pakowanie się do tak dużego miasta będzie dużą stratą czasu, a nic nowego tam nie zobaczymy, może to błąd, a może nie? Cel Rabat, fajna nazwa, chwilę się zastanawiamy czy jechać do medyny, jedziemy. W mieście wszystko czego się spodziewaliśmy, tłok, ruch, oczy wokoło głowy, ale to i tak mało. Dojeżdżamy do centrum, oczywiście zaparkowanie wydaje się niemożliwe, mam promień skrętu jak autobus przegubowy, o manewrowaniu żeby się gdzieś wbić nie ma co marzyć, miejsca parkingowe tylko dla samochodów osobowych, jak próbujemy stanąć to parkinowi wyganiają. Robimy kółko i postanawiamy pojechać wzdłuż murów medyny, może się trafi ślepej kurze ziarno i trafia się, widzimy znak parking płatny, innych tu i tak nie ma, wjeżdżamy ale wjazd nieprzystosowany dla kamperów, prawie ocieramy się o daszek budki. Pan pyta na ile godzin , bo nocować nie można, 1 do 2 godzin. OK, wjeżdżamy parking prawie pusty CUD, przy samym murze i przy bramie wejściowej.
Idziemy puszczać kasę, mamy jeszcze ze 150 pitągów to można poszaleć. Kupujemy po kebabie (7), sok z trzciny cukrowej (zawsze zaskakuje mnie jego smak, wygląd surowca w ogóle nie koresponduje ze smakiem produktu (po 5), kupujemy herbatę z róży (zamówienie żony wspólnika Andrzeja), pytamy młodych dziewczyn gdzie można to kupić, strasznie się dziwią what??, nie ma czegoś takiego, znajdujemy i pokazujemy (po 5 za torebkę), dopytują się czy to do wąchania, i czy fajne, tłumaczymy że dla tylko smaku, nie wierzą (pada milion arabskich/marokańskich słów). Odchodzą nie kupują, ale my tak.
Na nocleg wyjeżdżamy za Rabat. Jazda przez późno wieczorny Rabat dostarcza mi niezapomnianych wrażeń, ruch jest gigantyczny, i tłok też wszyscy cisną, ja w środku kwadraciakiem o promieniu skrętu autobusu. Zasady ruchu – jedna giń frajerze, jak w Indiach (ale przy tym to tam jest bajtowo bo wolno się jedzie). Kto się zatrzyma ten frajer już nie ma jak ruszyć, po chwili dołączają dwa autobusy prowadzone przez policjanta na motorze, który pcha się jeszcze bardziej. MAX karuzela zdarzeń, Nieee dołącza jeszcze grupa rolkarzy którzy ścigają się pomiędzy samochodami, czepiając się jadących i wystrzeliwując z za nich jak z procy pomiędzy stojące. Młodzi chłopcy, uśmiechnieci od ucha do ucha i jednocześnie skupieni, jeszcze nieśmiertelni, ścigają się.
Czuję się jak na kolejce górskiej, TYLKO DLACZEGO JA TRZYMAM KIEROWNICĘ??. Prowadzę skupiony, Zbyszek nawiguje jeszcze bardziej skupiony, każdy błąd będzie trzeba odpracować, wijemy się w tym tłoku się jak szesnastka (kto pamieta?). Uff wyjeżdżamy, wolność.
Za miastem skręcamy w boczną drogę asfaltową, potem polną. Dzięki wujkowi Google i Zbyszkowi który się z nim dobrze rozumie wjeżdżamy na wzgórze (wał) oddzielające plażę od drogi głównej (110 metrów nad poziomem morza 34˚10,239’N i 6˚43,053’W). Wspaniały widok na ocean i na miasto. Na razie widać tylko światła miasta i białe grzywki fal, rano zobaczymy więcej, nas też zobaczą bo stoimy jak na patelni.
Dobranoc 
Rano jest mgła, z czasem się podnosi i okazuje się że znaleźliśmy fantastyczne miejsce na nocleg zasadzie dosyć często jest tak jest że budzimy się w bajkowym świecie.
Kiedyś koło Kamieńca Podolskiego na Ukrainie zjechaliśmy do wąwozu, bo z mapy wynikało że płynie tam rzeka. Jechaliśmy więc w kompletnych ciemnościach szutrem dosyć stromo w dół , wiadomo że światła samochodu w takiej sytuacji nic nie dają. Aż usłyszeliśmy szum wodospadu, stanęliśmy w kompletnych ciemnościach. Na zewnątrz widać było tylko gwiazdy. Zjedliśmy kolację posłuchaliśmy muzyki i poszliśmy spać. Rano BUM, BUM, BUM ktoś wali do drzwi, otwieram a tam stoi Horpyna jak żywa (kto czytał ten wie) opis się zgadza duża i rozczochrana, macha rękami i mówi: wam nada uchodzić, poczemu? Pytamy Potomu szto zdies magazin (Sklep) (?????). Okazało się że było tak ciemno że zastawiliśmy witrynę takiej budki z lodami i kwasem chlebowym. Miejsce było jak z bajki, rzeka, wodospady, ale zaczęli się zjeżdżać ludzie na weekend zrobił się hałas, była niedziela, więc się przestawiliśmy, a potem pojechaliśmy oczywiście dalej. Taka dygresja.
Ale wracamy do Maroka
Miejsce było fajne. Staliśmy na grzebiecie wału pomiędzy plażą a drogami, z jednej strony równiutka plaża i fale oceanu, z drugiej pola. Możliwy był zjazd w dół na plażę szutrową drogą, ale w nocy nie zdecydowaliśmy się. A poza tym i tak byśmy nie wleźli do oceanu, za zimna woda. Idealne miejsce dla paralotniarzy do latania klifowego i to na dwa kierunki wiatru, a poza tym widok całkiem niezły.
Jak to na „pustkowiu” w Maroku okazało się że dookoła są ludzie, ktoś mieszka na plaży w szałasie, poniżej po drugiej stronie zabudowania, ale wszystko minimum 500 m do kilometra od nas. Przybiegło też dwóch chłopaków popatrzeć na dziwowisko: trzech facetów śpiących w samochodzie. Rano jak zwykle toaleta rozgląda czy miejsce fajne i w drogę. Z żalem ale pojechaliśmy dalej naszą N1 na północ w kierunku Tangeru, który jest naszym celem. Po drodze u ulicznego sprzedawcy kupujemy skrzynkę pomarańczy (100 pitągów) 15 kilo, zawieziemy do domu. Pomarańcze są dobre, czerwone, bardzo dobre. Wcześniej kupowaliśmy ale były kiepskie, wysuszone, miały taki nalot i były twarde, te nie, dobre były trzy dni i worek z pomarańczami zepsuty, po co komu pusty worek?. Może się przyda worek dowiozę.
Po drodze jednak żeby sobie urozmaicić podróż bo miasta nad oceanem trochę nas rozczarowały, postanawiamy skręcić w góry w kierunku Chefchaouen na drogę R408. Chefchaouen do to górskie miasteczko, w przewodniku wyczytaliśmy że jest ciekawe do obejrzenia.
Bardzo ciekawa droga wijąca się po górach, mało uczęszczana wiec jedzie się przyjemnie. Po drodze drzewa arganii, można kupić olejek araganiowy, mamy zamówienia z domu od żon, ale sprzedają w opakowaniach do zastosowań punktowych, nie kupujemy. Działanie niepewne, wydatek pewny, zwycięża racjonalizm (ale świnie).
Ciekawe kapelusze noszą kobiety w tym rejonie, nazwy i wygląd ubrań trochę jak z Ameryki Południowej, wygląda jakby jakiś import kultury, zastanawiamy się nad tym, mieszkają w górach, a górale to zawsze trochę inni są niż reszta, może to dlatego?
Dookoła roztaczają się fantastyczne widoki na góry, fajna trasa i godna polecenia. Po drodze stajemy na obiad, ryba zakupiona dzień wcześniej spotyka się z patelnią, to dobre spotkanie. Obiad jemy w cieniu eukaliptusów, fanie jest, ciepełko, pełny brzuch, a w kraju to podobno śnieg spadł? niemożliwe. JAKIM PRAWEM ON tam jest?
W Chefchaouen jest ciekawa medyna rozlokowana na górskim zboczu, Wewnątrz wąskie uliczki pomalowane na intensywny lakmusowy kolor tworzą labirynt z którego trudno wyjść. Dużo turystów, widać że się nudzą, może to ja jestem uprzedzony? Jest gminny camping, jakiś niemiecki kamper próbuje tam dojechać, my stajemy tam gdzie dostawczaki, gorąco, pełno straganów ze słodyczami.
Oprócz pierwszego wrażenia nic ciekawego, można pospacerować, ale jest to spacer po sklepie z pamiątkami, dużo małych hotelików i restauracji z natrętnymi naganiaczami (pobili się o nas). W barze gdzie byli sami mieszkańcy wypiliśmy herbatkę mietową (Berber wisky) o słodkości roztworu nasyconego cukru, proponowano mam jeszcze szeptem napój o dziwnej nazwie hasz??, ale nie skorzystaliśmy. Sztachneliśmy się tylko atmosferą lokalu i gnamy dalej ku swemu przeznaczeniu.
Wieczorem górskimi drogami docieramy na przedmieścia Ceuty, gdzie zapala mi się lampka od hamulców a pedał hamulca opiera się o podłogę. Delikatnie na paluszkach dotaczamy się do stacji benzynowej i po ciemaku robimy obdukcję. Pierwsza myśl nieszczelność układu, ale wszystko suche. Sprawdzamy poziom płynu hamulcowego, jest. Kicha, wyglada na to że pompa, a my nie mamy zapasowej (zestaw naprawczy 38 zł!) . Jedyną jest snujący się po stacji Ciąg Dalszy naszej podróży ma chytrą minę i nie wygląda na zmartwionego, to nas pociesza.
Podchodzi ochroniarz i widząc że mamy jakiś kłopot proponuje żebyśmy przenocowali na stacji i wskazuje miejsce, a jutro (maniana) będzie mechanik. Na marginesie, pompa zachowała się bardzo porządnie i mamy do niej pełny szacunek, cóż starość nie radość, gdyby zepsuła się wcześniej w górach byłaby polka, było kilka naprawdę porządnych zjazdów. Byłby wypadek i albo holowanie, a tak tylko przygoda. Czyli optymalnie, przygoda musi być bo inaczej jest nudno. To tak jak z potrawą w Indiach, jak nie jest pikantna to jest mdła, ale mdłej tam nie jadłem, za to w Polsce w indyjskim lokalu zawsze jest mdła. Proście kucharza żeby zrobił tak jak to robi w domu, wtedy będzie dobre.
Idziemy spać na stacji benzynowej, wśród ludzi, hałas zamieszanie, trochę nie po naszemu. Ale dalej czeka nas droga przez góry, bez hamulców zginiemy marnie. Rano budzi nas nasz przyjaciel ochroniarz i prowadzi do warsztatu ,warsztat jest ale mechanik dopiero jak przyjdzie do pracy, a nie przychodzi. Jedziemy do następnego, nie wygląda, ale się zna. Bardzo szybko wszystko sprawdza, odpowietrza układ, ale to nic nie daje. POMPA. Wymontowuje i znika. Po dwóch godzinach pojawia się chłopak z baru i przynosi nam śniadanie (gorący chlebek, jajko sadzone, oliwa i oliwki, do tego herbatka miętowa, (bardzo dobre), zamówił Patron , (czyli Szef) mówi (pokazuje) chłopak i znika. Czekamy,
Obok jest szkoła więc co jakiś czas odpieramy atak, przynajmniej się nie nudzi.
Ale dalej czekamy i czekamy, porządkujemy zdjęcia, ja coś piszę, czekamy, praca w warsztacie zamiera Ciąg Dalszy naszej podróży markotnieje. O 18 przychodzi chłopak i że Patron będzie za godzinę z pompą (bardziej pokazywał, a ja mówiłem co pokazuje i on przytakiwał, daliśmy niezły występ). W końcu Patron z pompa i kolegami się zjawił zamontowali wymienili płyn, odpowietrzyli (razem 1000 pitągów, to ok. 400 zł) i pojechaliśmy. Moim zdaniem prawdopodobną przyczyną uszkodzenia był stary płyn hamulcowy. Po kupnie kampera zleciłem mechanikowi wymianę klocków, tarcz i sprawdzenie układu, ale nie przypilnowałem czy wymienił płyn. Ten który był był bardzo ciemny, nowy był koloru słomkowego. Może się zagotowało przy zjazdach, pilnowałem żeby nie, hamowałem silnikiem. Ale wydaje mi się że to prawdopodobne. Piszę o tym jako przestroga. W „bandyckim” samochodzie którym jeżdżę codziennie muszę wymieniać płyn raz w roku, inaczej świeci się lampka i mnie denerwuje, może mają rację.

MER-lin - 2015-04-07, 20:15

Świetnie piszesz. A plastyczne przedstawienie zasad ruchu drogowego - miodzio, nic dodać nic ująć. :szeroki_usmiech
Piotr Alaska - 2015-04-07, 22:32

i tradycyjnie kilka fotek
Piotr Alaska - 2015-04-07, 22:37

i jeszcze kilka, jak będzie za dużo to krzyczeć
Piotr Alaska - 2015-04-07, 22:42

nikt nie krzyczy to jeszcze parę
Piotr Alaska - 2015-04-07, 22:48

jeszcze kilka
Piotr Alaska - 2015-04-07, 22:53

Safi
Donat - 2015-04-07, 22:57

Stawiam browarka za ciekawą relację. Kiedyś też tam się wybiorę, a wtedy ta relacja na pewno się przyda .
Piotr Alaska - 2015-04-07, 22:58

Oualidia
Piotr Alaska - 2015-04-07, 23:05

Chefchaouen
KrzySówka - 2015-04-08, 08:22

Fajna relacja. Super opis. Czekamy na ciąg dalszy i pozdrawiamy :spoko
Marcinlukasz - 2015-04-08, 19:22

Ale wam zazdroszczę! Super wyprawa! :spoko
Piotr Alaska - 2015-04-08, 21:29

przedostatni odcinek naszej opowieści. aktualnie całymi siedemdziesięcioma trzema końmi pędzimy po niemieckiej bezpłatnej jeszcze autostradzie.

Kończy się nasza podróż po Maroko, jedziemy na prom. Na pocieszenie chcieliśmy zobaczyć Giblaltar, ale jak zauważył Andrzej pompa zeżarła nam dzień, pewnie Allach podsłuchał co planujemy i postanowił się zabawić. Musimy pogodzić się z tym że to On wyznaczył porę przeprawy.
Jedziemy do portu Algercias Tanger Med., ogromny terminal, widać że w sezonie musi tu być duży ruch, teraz jest pusto jak zimą w Jastarni. Dojeżdżamy do parkingu przed kasami i wybiega do nas gość z identyfikatorem i pytaniem czy się przeprawiamy teraz, tak. Ciągnie nas obok kas do agencji sprzedającej bilety, ja idę z nim Andrzej sprawdza w kasie linii cenę biletu i godziny odejścia promów, weryfikacja okazji na ogół znacznie upraszcza negocjacje. Goście kombinują i kręcą, że mają najlepszą cenę, podają 159 euro, Andrzej sprawdza w linii jest 173, ok. bierzemy za 159. Prom odchodzi za 40 minut. OK. No to piszcie bilet misie bo czas goni. I tu pojawia się problem, goście z agencji chcieli wystawić nam bilet na vana a nie kampera i przytulić różnicę od nas, ale skapował się gość z Linii i sprawa się rypła. W końcu wystawiają nam bilet za 159 euro, przytulają 200 pitągów. Daliśmy się wkręcić ale tylko na 40 zł, dużej straty nie ma, ale jeszcze nie jesteśmy na promie. Bardzo szybko przechodzimy kontrolę dokumentów (potrzeba dwie kopie z magicznego kwitka odprawy celnej wjazdowej, celnik zabiera zieloną) i trzy żółte kwitki które dostajemy w kasie i wypełniamy sami, potem rentgen kampera (nie chcieli dać wydruku). Oprócz rentgena celnicy się nami nie interesują, od roboty mają psa. Mały terier. Biega swobodnie, ale widać że zawodowiec. Obiega samochód jeszcze jak dojeżdżamy do stanowiska celników, potem jeszcze raz w druga stronę, potem po kolei obwąchuje bagażniki i koła, po robocie wesoło wraca do celników. W czasie pracy psa nie wydają mu żadnych komend wszystko robi sam, tylko nam machają że mamy jechać dalej.
W sumie wszystko trwa pół godziny z kupnem biletów. Ale uwaga po infrastrukturze terminala widać że muszą się tam przewalać tłumy i są gigantyczne kolejki. My jak zawsze na partyzanta i mamy szczęście (nie licząc pompy, szczęście w nieszczęściu).
Szukamy terminala, pytamy gości w żółtych kamizelkach ci coś gadają, ale tym razem po hiszpańsku, czas leci a my szukamy promu (na bilecie jest numerek, na naszym 5). Stanowisk jest 10 na wielkim obszarze. Okazuje się że misie sprzedali nam bilety na inny prom, ten odchodzi nie zaraz a o 23.59, mamy kampera poczekamy, kolacja, herbatka. Wiatr wieje i jest zimno, ludzie w samochodach marzną, czekamy, promu niema. Idziemy spać, na pewno jak przypłynie nas obudzą. W końcu o 2 w nocy jest WIELKI, dyszy i sapie o dmucha, ale zzwinnie obraca się dookoła własnej osi i cumuje tyłem do nabrzeża. Otwierają się wrota i zaczynają wyjeżdżać ciężarówki, ze 40 i sam nie wiem ile się tam ich mieści  , wyjeżdżają i wyjeżdżają. Na wjazd czeka tylko kilkanaście samochodów, tłoku nie ma . Wjeżdżamy w otchłań gdzie zawraca bez problemu, potem robią to Tiry (naprawdę duży jest), dokerzy wyluzowani leniwie pokazują gdzie kto ma stanąć. Idziemy na górę, pożegnać się z Afryką.
W Algerciras jesteśmy po dwóch godzinach około 5 rano, celnicy jeszcze mniej się nami interesują, wjeżdżamy do miasta i zastanawiamy się co zrobić. Idziemy spać. Znajdujemy miejsce na parkingu dla tirów z barem i stacją benzynową. Rano pojedziemy zobaczyć Skałę.

Wczesnym rankiem koło dziewiątej patrzymy na Ciąg Dalszy brzydko stojący w rozkroku. Możemy jechać przez Toledo (piękne miasto) i dalej przez wydmę Piłata koło Bordeux i wulkany Masywu Centralnego koło Clermond Ferrandt, albo dołem przez Barcelonę (znowu!) i dalej przez Prowansję. Dylemat rozwiązuje nam Andrzej mocno nas naciskając żeby wrócić jak najszybciej do domu. Jedynym wyjściem jest nadać go na samolot. Próbujemy jeszcze wjechać do Gibraltaru, ale kolejka na granicy prawdopodobnie spowodowana świętami zniechęca nas do zwiedzenia skały.
Mgła taka, że żadne zdjęcie nie wyszło. Jedziemy dalej. Przystanek na posiłek przed Loja. Późny lunch. Próbujemy powtórzyć znakomity posiłek który jedliśmy jadąc do Maroka. Wydaje się nam, że tak będzie zawsze. Stajemy na stacji benzynowej z restauracją i Piotrek zamawia pieczoną baraninę. Według jego opisu: najprawdopodobniej baran zdechł z tydzień wcześniej przed tym jak został przygotowany, również tuńczyk zamówiony przez Andrzeja nie był pierwszej wody. Lżejsi o 40 euro i bogatsi o lekką niestrawność ruszamy w dalszą drogę. Pozbawi to Piotra atrakcji oglądania procesji wielkanocnej w miasteczku Zuchar. Wcześniej jadąc przez Granadę przypominamy sobie o słynnej Alhambrze – zabytkowym kompleksie pałacowym muzułmańskich władców południa Hiszpanii rozsławionym romantycznymi wierszami lorda Byrona. Znajdujemy bezpłatne miejsce do parkowania opodal i idziemy do kas .Przed kasami kotłuje się tłum co lekko nas onieśmiela. Jak zwykle wielkie atrakcje turystyczne albo rozczarowują albo okazują się niedostępne a najciekawsze rzeczy trafiają się przypadkiem.
Dzień się kończy, więc na pocieszenie postanawiamy wykąpać się w gorących źródłach u stóp góry Jabalkon. Wcześniej zatrzymujemy się w miasteczku Zujar aby zjeść jakąś kolację. Piotrek złożony baranią niemocą zostaje w aucie. Po wyjściu z baru słyszymy z Andrzejem werble i bębny dochodzące gdzieś z centrum miasteczka. Jest spokojna cicha noc, a tu takie odgłosy? Idziemy sprawdzić. Idzie procesja. Rytm wybijany przez kilkadziesiąt werbli i bębnów robi piorunujące wrażenie. Za nimi idą postacie w powłóczystych szatach i z głowami zakrytymi szpiczastymi kapturami. Coś jakby KuKluxKlan, tylko na fioletowo. Gdy jedna z postaci zdejmuje kaptur, okazuje się że to młode dziewczę. Kościół oryginalnie ubiera swoje czirliderki. Dalej wierni ciągną wóz z figurą Chrystusa, następnie orszak ubranych na czarno dojrzałych kobiet z woalkami i zamykająca procesję wspaniale ubrana figura Matki Boskiej niesiona przez chyba dwudziestu mężczyzn. I jeszcze do tego mistrz ceremoni pilnujący każdego gestu i kroku. To spotkanie najlepiej ilustruje że to co ciekawe może przyjść niespodziewanie, tylko nie można tego przeoczyć zamykając się w swoim bezpiecznym wnętrzu kampera.
Gdy parkujemy przy basenie termalnym jest już głeboka, naprawdę późna noc więc ogłaszamy dzień dziecka i idziemy spać. Rano kąpiel w ciepłej wodzie. Niestety nie tak ciepłej jak na Saharze. Po drodze jeszcze churros na śniadanie w miejscowości o swojskiej nazwie Baza i napieramy na Barcelonę. Śpimy koło elektrowni atomowej w dobrze nam znanym miejscu i następnego dnia nadajemy Andrzeja na samolot w Barcelonie. Możemy zwolnić ten nieznośny pośpiech. Pierwsza decyzja, to nie najkrótszą drogą do Francji, ale wybrzeżem. Piotrek prowadzi jedziemy drogą którą ktoś wyciągnął z kieszeni. W zasadzie brak prostych odcinków, ale widoki piękne. W ten sposób przejeżdżamy z Costa Brawa na Lazurowe Wybrzeże.
Następnego dnia kontynuujemy podróż wybrzeżem. W celu rozliczenia się z młodością postanawiamy na własne oczy zobaczyć słynny posterunek żandarmerii w St Tropez. Spacerując po nabrzeżu wdychamy duszny zapach luksusu i bogactwa. Trochę przytyka. Jachty prawie tak luksusowe jak te, które widzieliśmy w Sewastopolu. Jednak te wydają się bardziej proletariackie a i ludzie weselsi. Naszym córkom by tu się podobało.
Jedziemy dalej. Oglądamy zatłoczone Cannes, nie musimy wybierać Nicea albo śmierć. Mijamy wiele kamperów i równie dużo wszelakiego rodzaju zakazów dotyczących kamperów. Przy plażach jest dużo miejsc gdzie można stanąć kamperem, więc wykąpać w morzu da się. Biwakować się nie da. Dlatego jedziemy w góry. Miejscowość Sospel. Mówię Piotrkowi który prowadzi, żeby uzbroił się w cierpliwość. Pod koniec podjazdu obaj z kamperem mają zakwasy. Piotr od kręcenia kierownicą a kamper od jazdy na niskich biegach. Wyjeżdżamy na 1200 metrów krętą górską drogą. Stoimy koło zespołu bunkrów linii Maginota. Z góry rozpościera się widok na dolinę, Morze śródziemne, Włochy i piękny zachód słońca. Tu spędzamy noc na bezludnym szczycie góry otoczeni przez beton i stal.
Następnego dnia zaczynamy poważnie powrót. Jeszcze tylko Alpy południowe, czyli Prowansja w swoim górskim wydaniu. Teraz prawie bezludna bez tłumów turystów. Senna. Castellane, kanion Verdun, Moustier i przeskok do Niemiec.

Pozdrawiam
Zbyszek (Piotr prowadzi)

Piotr Alaska - 2015-04-08, 23:04

i tradycyjnie kilka zdjęć żeby nie było że zmyślamy
Piotr Alaska - 2015-04-08, 23:48

i jeszcze kilka
Piotr Alaska - 2015-04-08, 23:51

Procesja, niestety jakość zdjęć z komórki nie powala
Piotr Alaska - 2015-04-08, 23:56

Twierdza linii obronnej
Piotr Alaska - 2015-04-09, 00:01

jeszcze nasz parking koło elektrowni
Krzysiek 56 - 2015-04-11, 07:14

Super ,spoko to Maroko . Stawiam piwko :pifko
Przydałoby się jeszcze podsumowanie- przebyte kilometry ,czas , koszty ,itp.

tom-cio - 2015-04-11, 23:37

ode mnie tez piwo polecialo,super relacja,super przekaz.Wlasnie przekonalem sie do Afryki,trzeba tam kiedys bedzie pojechac :spoko
Piotr Alaska - 2015-04-12, 12:49

Oczywiście należy się podsumowanie. Nie jest to jednak najbardziej przyjemna część wyprawy, wiec się ociągałem. W czasie powrotu odwiedziliśmy jeszcze muzeum w Sinscheim, to blisko Speyer przy tej samej trasie (ok. 30 km). Tutaj można obejrzeć część morską i kosmiczną. Jest prawie cały program kosmiczny ZSRR, w większości eksponaty są oryginałami, część programu amerykańskiego, ale w większości są to makiety 1:1. Bardzo ciekawa wystawa, również warta obejrzenia.
Żeby się ustrzec przed kąśliwą uwagą od Johny Walker, Jechaliśmy do Maroka i ono było głównym celem naszej wyprawy, ale wiadomo że gra wstępna jest istotnym elementem, szkoda byłoby przelecieć całą Europę bez dania sobie szansy na zobaczenie czegoś ciekawego. Staraliśmy się więc w obie strony coś zaplanować ciekawego żeby te przeloty urozmaicić. Prowansja i Sinscheim służyły temu samemu, w końcu można trochę pogadać Po.
Podsumowanie wyjazdu część obiektywna:
Dystans: Zrobiliśmy 11 tysięcy kilometrów,
Koszty: Wydaliśmy po 3400 zł/łepka – na wszystko
Trasa: która jechaliśmy w opisie
Awarie: nie licząc drobiazgów które są zawsze. Pompa hamulcowa która zawiodła w najbardziej stosownym do tego miejscu.
Drogi: w Maroko: zaskakująco dobre, chociaż nie unikaliśmy szutru i bezdroży. Ale można się ograniczyć do asfaltu bez większego uszczerbku dla atrakcyjności wyjazdu.
Campingi: 0, jak zwykle. Jest ich dużo po stronie oceanu, żadnego nie spotkaliśmy po stronie zachodniej.
Woda: dopóki nie wjechaliśmy w rejon turystyczny – bez problemu. Potem trzeba było poszukać. O dziwo najmniejszy problem był w rejonach pustynnych.
Ceny: ok. ½ polskich, paliwo w zależności od regionu pomiędzy 9,7 a 10,2 pitąga (kurs 10,5/euro)
Temperatury: w dzień dochodziło do 35 stopni w cienu, w nocy kilka stopni. Tak duże różnice temperatury wywołują silne wiatry.
Część subiektywna:
Ludzie: trudny kontakt spowodowany naszą nieznajomością francuskiego. W północnej części mówią po hiszpańsku, przez to trochę straciliśmy. W naszych wyprawach kontakt ze zwykłymi ludźmi i możliwość poznania jak żyją jest istotny, a tu tego nie było. Nie spotkaliśmy się z nieżyczliwością, lub tym bardziej wrogością, jeżeli udało się nawiązać kontakt raczej życzliwość. Rada: poduczyć się chociaż trochę francuskiego (i przed wyjazdem wymienić płyn hamulcowy).
Religijność: no nie są ortodoksami, Muzułmanie
Jedzenie: nie powala, odżywiają się skromnie. W dużych miastach rozkładają uliczne jedzenie po 19, rano można zjeść mniej wiecej do 12, poza miastami wioski tak małe że nie można liczyć ani na zakupy, ani gotowe jedzenie. Dobrze jest zakupić prowiant na rynkach. Jedliśmy dużo fig, daktyli, oliwek, orzeszków itp. Warzywa słabe, ale to był początek wiosny. Raj dla smakoszy oliwek, są wszędzie i w wielu smakach. Bardzo tanie.
Gdzie jechać: na pewno, ale podkreślam że to subiektywna część, nie warto jechać do dużych miast typ Rabat, Casablanka, nazwy przyciągają. Są to jednak tylko nośne hasła. Jedynym ciekawym miastem było Safi. Warto sobie wybrać jedno z miast i zwiedzić, reszta jest bardzo podobna (ale się narażam, chyba jednak nie dostanę tego piwa). Absolutnym strzałem są góry i pustynie, sawanna. Krajobrazy i przestrzenie których do tej pory jeszcze nie widziałem.



To tyle,
chętnie odpowiem jeżeli ktoś ma pytania.

Proszę również o informacje jak wyegzekwować otrzymane piwa (trochę się napracowałem, należy się).
I jeszcze jedno. Po kamperze krąży bardzo samotny i bezdomny Ciąg Dalszy Podróży, bardzo proszę Kolegów o zaopiekowanie się Nim bo marnieje w oczach.

Następny cel: myślimy o wyprawie dokoła Morza Kaspijskiego – planowanie jest równie przyjemne jak sama wyprawa. Jak pojedziemy będziemy pisać.
Piotr

ZEUS - 2015-04-12, 13:01

Piotr Alaska napisał/a:
jak wyegzekwować otrzymane piwa

ode mnie nie musisz egzekwować :-P ... ofiaruję z przyjemnością :wyszczerzony:
relacja "trafiła" do mnie idealnie - napisana tak jak lubię... :lol:

Piotr Alaska - 2015-04-12, 13:14

Oj, sorki użyłem złego słowa. Raczej miałem ma myśli gdzie 8-)

Dziękuję za pochwałę, człowiek jednak próżny bywa.

Piotr

Krzysiek 56 - 2015-04-25, 07:02

Postawiłem ci pifko,które w statystyce się nie odnotowało, a więc zasłużone jeszcze jedno. :pifko . Za podróżowanie po nieutartych szlakach i w sposób jaki również preferuję,czyli poznawanie ludzi i miejsc na niezatłoczonych turystycznych szlakach. Jeśli chodzi o wyegzekwowanie piw to być morze kiedyś w realu z dużą przyjemnością ci postawię i poopowiadamy sobie o naszych podróżach.
Piszesz na wstępie że objechałeś Morze Czarne. Ciekawy jestem czy przez Abchazję i czy jechałeś od strony Turcji czy w przeciwnym kierunku.

Piotr Alaska - 2015-04-25, 13:28

Jechaliśmy przez Ukrainę, Cieśninę Kerczeńską, Rosja przez Biesłan i Władykałkaz do Gruzji, potem to już prosto Turcja, Bułgaria , Rumunia.
Ale za to spaliśmy dokładnie na linii granicznej Osetii Południowej i Gruzji pilnowani z jednej strony przez wojsko a z drugiej przez policję :) .
Wojsko ostrzegło że jak wejdziemy na trawnik (na zdjęciu) to nas odstrzelą, przygoda musi być !



Przez Abchazję się nie dało bo były zamknięte przejścia graniczne.


pozdrowienia

Tadeusz - 2015-04-25, 13:35

Piotrze, z satysfakcją zaczytywałem się w Twej relacji.

Satysfakcja moja wynika stąd, że jesteś jeszcze jednym podróżnikiem, który wie do czego służy kamper.

Muszę poznać Ciebie osobiście, po prostu muszę! :szeroki_usmiech

Stawiam piwo z nadzieją, że i dobrym winkiem nie pogardzisz gdy się spotkamy.

Pozdrawiam. :spoko

Piotr Alaska - 2015-04-25, 14:37

Bardzo mi miło , ja też chętnie poznam ciekawych świata, a widzę że to jest dobre miejsce. Nic prostszego jak się umówić w jakimś ciekawym miejscu, ja jestem do dyspozycji.
Mój kamperek ma kółka i jest chętny do wojaży, wsiadam i jadę.


Pozdrowienia

Krzysiek 56 - 2015-04-26, 07:59

Czyżby to ta sama? Jeśli zajrzysz tutaj : http://www.camperteam.pl/...pic.php?t=15104 to na pewno znajdziesz wiele znajomych ci miejsc.

"Następny cel: myślimy o wyprawie dokoła Morza Kaspijskiego"

Pomysł bardzo fajny ale trudny do zrealizowania . W Iraku chcą podobno jakieś kosmiczne kaucje przy wjeździe samochodem. :gwm
Na tej trasie warto byłoby zobaczyć to miejsce:http://www.panoramio.com/photo/99856980?source=wapi&referrer=kh.google.com

Na razie my (tj. ja i moja żona ) za około trzy tygodnie wybieramy się do Górskiego Karabachu http://www.panoramio.com/...r=kh.google.com i Armenii.

PS. Jak będziemy śmigać na deskę do Chałup to dam znać .Może uda się spotkać i wypić to postawione piwo :bigok [/quote]

Arnold1 - 2018-12-09, 01:08

Wielkie dzięki za informatywny raport z wypadu do Maroka! Właśnie robię research przed planowanym wyjazdem na ok 2-3 miesiące w połowie stycznia 2019. Nasz ode mnie piwko! :pifko
Barbara i Zbigniew Muzyk - 2018-12-09, 19:26

Piotr Alaska napisał/a:
Jechaliśmy przez Ukrainę, Cieśninę Kerczeńską, Rosja przez Biesłan i Władykałkaz do Gruzji, potem to już prosto Turcja, Bułgaria , Rumunia
,a czy jest relacja z tego wyjazdu :?: :pifko

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group