Klub miłośników turystyki kamperowej - CamperTeam
FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  AlbumAlbum  Chat  DownloadDownload

Poprzedni temat «» Następny temat
Kamperem na żagle.
Autor Wiadomość
Wito 
stary wyga

Twój sprzęt: Fiat Ducato 91 Dethleffs
Nazwa załogi: moczykije
Dołączył: 19 Lut 2009
Piwa: 59/28
Skąd: Iława
Wysłany: 2013-10-21, 20:28   Kamperem na żagle.

Kamperem na żagle.

Koncepcja wyjazdu na rejs jachtem po Adriatyku zrodziła się właściwie znienacka.W sierpniu w Iławie przebywał przedstawiciel firmy organizującej rejsy po różnych morzach. Zupełnie przypadkowo spotkał się on ze Zbyszkiem z Leśnej i zaproponował tygodniowy rejs jachtem Delphia 37 po Adriatyku.Rejs miał się rozpocząć z portu w Sibeniku. Koszt wynosił 1250 zł od osoby plus 130 euro na wyżywienie i wszelkie koszty ponoszone w trakcie rejsu. Dodatkowo, obowiązkiem załogi było zapewnienie wyżywienia skipperowi delegowanemu przez firmę.
Zbyszek zaczął zbierać załogę. Miał zebrać sześć osób. Niestety, ale udało mu się namówić tylko cztery. Poza nim i mną zdecydowali się jechać Zbych - miejscowy biznesmen oraz Mariusz przybyły z dalekiego świata i spędzający w Iławie długie wakacje. W kraju pogoda była akurat kiepska, więc ochoczo zgłosiłem się do wyjazdu zwłaszcza, że miał się odbyć w ciągu pierwszego tygodnia października - a więc w okresie kiedy w Chorwacji jest jeszcze ciepło i przyjemnie. Nie byłem jeszcze nigdy w tym kraju, więc pokusa była duża. O Chorwacji słyszałem dużo dobrego zwłaszcza w opowieściach kolegów z Camperteamu, którzy jeżdżą tam bardzo często, niektórzy, co roku. Była więc okazja, by osobiście skonfrontować usłyszane wieści z własnymi doznaniami i odczuciami. A w dodatku perspektywa żeglowania po otwartym morzu... Nie. Tego nie mogłem sobie odmówić.

Ostatni tydzień przed wyjazdem poświęcony był przygotowaniom. Poza zapasami żywności, przygotowałem do zabrania sprzęt do nurkowania i wędki. Ponadto w internecie wyszperałem wiadomości o wędkowaniu w Chorwacji. Rozmawiałem o tym także z Leszkiem, który przestrzegał mnie przed niebezpieczną nie tylko dla zdrowia ale i dla życia rybą, która złowiona lub nadepnięta na dnie atakuje kolcami i wstrzykuje trujący jad. Nie udało mi się ustalić jednak ani w kraju ani Chorwacji jak ta ryba się nazywa i wygląda i to był, jak się wkrótce miało okazać, mój duży błąd.

Na wyprawę planowaliśmy jechać kamperem o ile nie zostanie przedtem wynajęty. Zbyszek z Leśnej nie musiał nas przekonywać, że to duża wygoda zarówno pod względem bagaży jak i możliwości przespania się w czasie podróży. Wspominał nawet o zwiedzeniu odległego Dubrownika po rejsie. Dla Zbyszka miał być to wyjazd szczególny. W trakcie pływania miał być szkolony przez naszego skippera i poznawać arkana żeglowania jachtem po morzu by po powrocie do kraju uzyskać stopień sternika morskiego. Mając takie uprawnienia mógłby w przyszłości sam wynajmować jacht i pływać po Adriatyku. Cała nasza pozostała trójka miała w jakimś sensie pracować na jego sukces.

Dzień wyjazdu nadszedł szybko i kamper był na szczęście wolny. W związku z tym, że nie było innych ustaleń uznałem, że koszty dojazdu do Sibenika i powrotu pokryjemy solidarnie, każdy w swojej jednej czwartej części całych kosztów.
W piątek rano, 27 września, stawiliśmy się wszyscy z bagażami w Leśnej. Chociaż każdy miał po kilka toreb, to pakowanie przebiegło bardzo sprawnie.

Pojechaliśmy najpierw do Grudziądza, gdzie mieliśmy się spotkać z Jackiem, (baja02), który zaoferował nam swoje materiały na temat Chorwacji i żeglowania po Adriatyku. Po krótkim i sympatycznym spotkaniu z Jackiem ruszyliśmy w dalszą drogę. Usiadłem za kierownicą. Najpierw była autostrada, potem zwykłe polskie drogi. Dawno nie byłem w trasie i jechało mi się wyjątkowo źle. Nasze drogi są dziurawe i zatłoczone a przejazd przez zakorkowaną tego dnia, w piątek, Łódź a potem Częstochowę, był prawdziwą katorgą. Mimo to wytrzymałem za kierownicą prawie do granicy z Czechami. Uzgodniliśmy, że będziemy prowadzić na zmiany, więc ochoczo skorzystałem z tego ustalenia. Jechaliśmy praktycznie bez zatrzymywania się. W Sibeniku mieliśmy być w południe w sobotę, gdzie w marinie o dźwięcznej nazwie Mandalina, miał na nas czekać jacht ze skipperem i pozostałą dwójką załogi.
Potem prowadziłem jeszcze w Czechach i Austrii do granicy ze Słowenią. Jazda w nocy nie należy do przyjemnych. W dodatku nie widać w ogóle okolicy, przez którą się przejeżdża.
Po przekroczeniu granicy Słowenii obudziłem Zbyszka, by ten zaprogramował GPS tak, aby kierował nas na "drogi bezpłatne", by ominąć płatny i kosztowny odcinek autostrady. Zbyszek miał z tym jednak trochę kłopotów i poprosił o pomoc kierowcę polskiej osobówki która akurat zatrzymała się obok.
Po ustawieniu GPS ruszyliśmy z kopyta. Prowadził Zbyszek, ja po jego prawej stronie. Po kilku kilometrach jazdy, Zbyszek opowiedział mi swój sen sprzed chwili. Przyśniło mu się, że jechał kamperem pod stromą górę i w końcu stromizna była tak duża, że kamper nie mógł już pod nią podjechać i stanął z zadartym dziobem, w połowie góry. Nie przypuszczaliśmy wtedy obaj, że za kilkanaście minut sen ten zacznie się spełniać w realu.
Ostatnio zmieniony przez Wito 2013-10-22, 07:28, w całości zmieniany 1 raz  
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Wito 
stary wyga

Twój sprzęt: Fiat Ducato 91 Dethleffs
Nazwa załogi: moczykije
Dołączył: 19 Lut 2009
Piwa: 59/28
Skąd: Iława
Wysłany: 2013-10-21, 21:35   Kamperem na żagle.

Z początku wszystko było jak należy. Jechaliśmy ciemną nocą i polegaliśmy na GPSie. W pewnym momencie zabłądziliśmy i znaleźliśmy się na autostradzie do Budapesztu. Wiedzieliśmy, że GPS tak tego nie zostawi. I rzeczywiście. Po kilkuset metrach nakazał nam skręt w lewo. Dziwiliśmy się, bo tam prawie drogi nie było widać. Przyrząd był jednak nieubłagany. Musieliśmy skręcić w coś, czym przyszło nam jechać kilometrami kręcąc cały czas w prawo lub w lewo, aż wreszcie pojawiły się góry i to jakie. Były to właśnie kilkunastoprocentowe wzniesienia, te ze snu Zbyszka.
-Do licha,- mruknąłem. Oby Twój sen nie sprawdził się w całości. Wąska i kręta droga zdawała się nie mieć końca. Pod niektóre góry musieliśmy wjeżdżać jedynką. Koledzy w kabinie, nieświadomi niczego, smacznie spali. A myśmy się pocili. Szczególnie wtedy gdy po którejś ze stron, w świetle reflektorów, pojawiała się głęboka przepaść. Spojrzałem na Zbyszka. Prowadził w najwyższym skupieniu.
Zjazd w dół był jeszcze bardziej karkołomny niż wspinanie się pod stromą górę. W końcu przyrząd powiedział nam, że za 150 metrów będzie skręt w prawo. Wtedy obaj odetchnęliśmy z ulgą.
- Może byś już nie szedł spać, tylko prowadził. Wyśnisz dla nas coś jeszcze gorszego - zażartowałem. Po chwili żałowałem swego żartu bo Zbyszek zarządził, że teraz ja prowadzę.
Prowadziłem ale i tak nie dałem mu pospać, bo wkrótce obudziłem wszystkich do odprawy na granicy chorwackiej.
Za oknami kampera zaczęło świtać. Długa jazda i wpatrywanie się przed siebie zmęczyły mnie już bardzo. Wtedy za kierownicę siadł Mariusz, który ponoć w Stanach jeździł zawodowo ciężarówką.

Po długiej, nocnej jeździe przysnąłem chyba mocno, bo gdy się obudziłem, świeciło słońce i byliśmy już około stu kilometrów od Sibenika. Wokół autostrady same góry i skały. Okolica dość malownicza, porośnięta krzewami i niewielkimi sosnami ale niezbyt gościnna.

W końcu dotarliśmy na miejsce. Sibenik jest raczej niewielkim miastem zbudowanym na skałach nad morzem i chyba tylko z morza żyjącym.Zanim doszło do wojny z Serbią, był tu dobrze rozwinięty przemysł ciężki. Miasto przeżyło serbskie bombardowania. Ponoć jeszcze teraz dźwiga się z wojennej zapaści.
Nas interesował port z oczekującym na nas jachtem.
Droga od miasta do mariny biegła wykutym w skale wąwozem. Siedziałem za kierownicą kampera. Podjechałem do bramki, pobrałem bilet wjazdowy i zgodnie z poleceniem Zbyszka wsunąłem pomiędzy słupek przedniej szyby a osłonę deski rozdzielczej. Miał tam czekać do momentu naszego wyjazdu. Jest to ważny szczegół w świetle tego co zdarzyło się tuż przed naszym wyjazdem z portu.

Port Mandalina to przede wszystkim duży port jachtowy. Jednorazowo może tam kotwiczyć przy pomostach nawet kilkaset jachtów. Poza tym jest tam parking dla samochodów, restauracja, toalety, prysznice i cała pozostała, niezbędna infrastruktura.
W porcie panował wzmożony ruch. Niektóre załogi właśnie przybywały na jachty, inne zaś opuszczały je. Słychać było głównie język niemiecki. Obsługa jachtów krzątała się przygotowując je do wypłynięcia. Płetwonurkowie w piankowych skafandrach sprawdzali kadłuby oddawanych po rejsie jachtów.
Pogoda była wspaniała, jak u nas w środku lata. Świeciło słońce, było bezwietrznie i ciepło. Podekscytowani wizją wyprawy nie czuliśmy wcale zmęczenia długą podróżą.

Bez trudu odnaleźliśmy naszą Delphię i weszliśmy na pokład. W kokpicie spotkaliśmy drobnego, młodego chłopaka, który przedstawił nam się jako skipper. Miał na imię Marcin i mieszkał na stałe gdzieś pod Warszawą. Byliśmy zaskoczeni, bo spodziewaliśmy się starszego, doświadczonego żeglarza. Gdy wracaliśmy potem po bagaże do kampera, głośno zastanawialiśmy się nad umiejętnościami żeglarskimi tego młodego człowieka. Miał on ponadto szkolić naszego Zbyszka a na koniec zrobić mu egzamin na sternika morskiego. Wydawało nam się to wówczas zupełnie nierealne. Kolejne dni udowodniły nam jednak, jak bardzo pozory mogą mylić. Marcin okazał się bardzo sprawnym i doświadczonym skipperem.
Ten chłopiec nie zje za dużo - zażartował na boku któryś z nas. Zapewnienie wyżywienia dla skippera było, jak wspomniałem, naszym obowiązkiem.

Nie był to jednak koniec niespodzianek tego ranka.

W pewnej chwili po schodkach z mesy wyszły do kokpitu... dwie dziewczyny. Jedna z nich była blondynką, druga - brunetką.
- To pozostali członkowie naszej załogi - oznajmił Marcin. Byliśmy zaskoczeni. Nigdy nam przez myśl nie przeszło, że do naszej załogi na rejs organizator dokooptuje dwie kobiety. To mogło zdecydowanie zmienić relacje na jachcie tak jak zresztą wszędzie, gdy w pobliżu męskiego towarzystwa pojawi się kobieta, a co dopiero - gdy dwie. Dziewczyny pochodziły, jedna - Hania z okolic Gdańska a druga - Kasia z Cieszyna.

Zdobyliśmy wózek na bagaże i wróciliśmy do kampera. Przeładowanie naszych rzeczy i zapasów spożywczych zajęło nam sporo czasu. Było tego bardzo dużo. Zmieściliśmy jednak wszystko do jednego wózka. W międzyczasie skipper z dziewczynami udali się do jakiegoś miejscowego urzędu by wykupić winiety klimatyczne dla każdego uczestnika rejsu. Miały być wymagane przy zawijaniu do portów.
Niestety, ale machina urzędnicza działa tutaj chyba podobnie jak u nas. Na pół godziny przed ustaloną przerwą na posiłek, biuro było, niestety, zamknięte. Podobno słychać było głosy wewnątrz, ale nikt nie otwierał. Wobec tego skipper zdecydował, że popłyniemy tam raz jeszcze jachtem, po załadowaniu bagaży.

Popłynęliśmy.Po raz pierwszy w czasie tego rejsu przybiliśmy do nabrzeża, ale biuro niestety, znów było zamknięte.
- Widocznie Chorwatom nie zależy na naszych dewizach - rzucił któryś z nas. Gdy oni usiłowali spacyfikować urząd, ja wykorzystałem ten czas na zrobienie kilku fotek na nabrzeżu.
Ostatnio zmieniony przez Wito 2013-10-22, 08:43, w całości zmieniany 1 raz  
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Wyświetl szczegóły
Wito 
stary wyga

Twój sprzęt: Fiat Ducato 91 Dethleffs
Nazwa załogi: moczykije
Dołączył: 19 Lut 2009
Piwa: 59/28
Skąd: Iława
Wysłany: 2013-10-23, 09:45   Kamperem na żagle.

Kilka zdjęć

Obraz 456 (Small).jpg
Opuszczamy Sibenik. Zbyszek za sterem.
Plik ściągnięto 14228 raz(y) 93,69 KB

Obraz 443 (Medium).jpg
Port Mandalina. Ładujemy na wózek swoje skarby.
Plik ściągnięto 322 raz(y) 67,97 KB

Obraz 445 (Medium).jpg
Płyniemy. Za sterem młody skipper
Plik ściągnięto 393 raz(y) 123,38 KB

Obraz 450 (Medium).jpg
Ślady wojny na elewacja budynków na starówce.
Plik ściągnięto 496 raz(y) 115,03 KB

Obraz 454 (Medium).jpg
Wędkująca na nabrzeżu starsza pani.
Plik ściągnięto 284 raz(y) 120,86 KB

Obraz 455 (Medium).jpg
Nasza Delphia od rufy.
Plik ściągnięto 455 raz(y) 101,76 KB

Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Wyświetl szczegóły
Tadeusz 
Administrator
CamperPapa


Twój sprzęt: Fiat Talento Hymercamp
Nazwa załogi: Kucyki
Pomógł: 16 razy
Dołączył: 06 Lis 2007
Piwa: 1568/2200
Skąd: Otwock
Wysłany: 2013-10-25, 22:37   

Witku!!!

Dawaj dalej ! :ok :spoko

:pifko :pifko :pifko
_________________
W życiu najlepiej jest, gdy jest nam dobrze i źle. Kiedy jest tylko dobrze - to niedobrze.
Ks. Jan Twardowski.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Wito 
stary wyga

Twój sprzęt: Fiat Ducato 91 Dethleffs
Nazwa załogi: moczykije
Dołączył: 19 Lut 2009
Piwa: 59/28
Skąd: Iława
Wysłany: 2013-10-27, 19:59   Kamperem na żagle.

Śibenik z wolna stawał się coraz mniejszy gdy obraliśmy kurs na otwarte morze. Kiedy byliśmy już kilka kilometrów od portu skipper zarządził postawienie żagli. Wtedy po raz pierwszy mogliśmy przyjrzeć się ożaglowaniu naszego jachtu. Moją uwagę zwrócił duży, znacznie większy od grota - fok. Był dość głęboki i po postawieniu, sięgał daleko za maszt. Grot natomiast był zwijany w obszernym bomie. Stawianie żagli wymagało dużej siły i służyły do tego kabestany z gniazdami na korby.
Tego popołudnia wiało słabo. Była może dwójka.
Obraliśmy kurs na południowy wschód do niewielkiego portu o nazwie Primośten. Każdy z nas stał oczywiście trochę za sterem. Jednym żeglowanie wychodziło lepiej, innym, gorzej.
Po dwóch godzinach halsowania odpaliliśmy silnik i wkrótce dopłynęliśmy do miasteczka, gdzie zakotwiczyliśmy jacht na środku niewielkiej zatoczki. Tego wieczoru po raz pierwszy oglądaliśmy zachód słońca, które długo tonęło za horyzontem w morzu. Było ciepło i przyjemnie i nasz rejs zapowiadał się całkiem przyjemnie. Dziewczyny namiętnie pstrykały zdjęcia.
Po lewej stronie zatoczki znajduje się wzgórze, na którym rozłożyło się miasteczko zbudowane z wapiennych bloczków. Oświetlone licznymi latarniami, wyglądało bardzo malowniczo i tętniło jeszcze życiem. Na szczycie wzgórza królował niewielki kościół.
Pierwszy wieczór na jachcie był przeuroczy. Dziewczyny przygotowały kanapki, które spożywaliśmy z dużym apetytem i popijali krajową gorzałeczką. Wokół nas stały na kotwicy jakieś inne jachty. Na jednym z nich ktoś łowił ryby używając spławika ze świetlikiem. Na brzegu, w pobliskiej dyskotece trwała zabawa i słychać było chorwacką muzykę i śpiewy. Trwało to chyba do północy.
Po wyznaczeniu wacht, nasza załoga poszła spać. Gdy kładliśmy się na swoich kojach, nie wiedzieliśmy jeszcze, że wiatr z każdą chwilą zaczął przybierać na sile i, że jutro, gdy będziemy na pełnym morzu, rozpęta się prawdziwe piekło.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Wito 
stary wyga

Twój sprzęt: Fiat Ducato 91 Dethleffs
Nazwa załogi: moczykije
Dołączył: 19 Lut 2009
Piwa: 59/28
Skąd: Iława
Wysłany: 2013-10-28, 19:45   Kamperem na żagle.

Niedzielny poranek wstał pochmurny i wietrzny. Staliśmy zakotwiczeni w niewielkiej zatoczce otoczonej wzgórzami, a mimo to wiatr zdrowo hulał. Postanowiliśmy spuścić ponton na wodę i popłynąć do Primośtenu. Ponton był dwuosobowy ze sztywną pawężą na silnik. Niestety, ale wiosła, każde po innych rodzicach, nie miały dulek. Były, bo były. Na domiar złego, ponton przeciekał i pierwsza tura płynących na brzeg, w chwili przybicia do nabrzeża, miała buty pełne morskiej wody. Poranek był dość chłodny i nie odczuwaliśmy z tego powodu zbytniej rozkoszy.
Druga grupa także znaczyła mokry ślad na chodnikach miasteczka. Ale co tam. Ważne, że zaczynał się nasz upragniony rejs.
Po dokonaniu niezbędnych zakupów i wymianie euro na kuny, wróciliśmy na jacht po czym podnieśliśmy kotwicę. Tego dnia zamierzaliśmy popłynąć na wyspę Brać do portu w miejscowości Maslinica. Mieliśmy do pokonania około czterdziestu kilometrów. Okazało się, że musieliśmy płynąć pod wiatr. Z początku wiatr nie był silny. Jednak, gdy wypłynęliśmy na pełne morze, okazało się, że przyjdzie nam walczyć z potężnym żywiołem.
Rozejrzałem się po morzu. Dookoła były tylko nieliczne jachty. Widocznie ich załogi nie zdecydowały się wypłynąć w takich warunkach.
Skipper zarządził założenie szelek, które każdy z nas zapiął na cumach przyknagowanych na dziobie i rufie. Szelki miały chronić nas przed wypadnięciem z jachtu a także utrzymać przy jednostce w przypadku wywrotki. Wiatr huczał niemiłosiernie a jacht płynął w dużym przechyle, to na przemian, ryjąc dziobem rozszalałe fale, to znów spadając na nie z głośnym, tępym hukiem. Utrzymanie właściwego kursu w tych warunkach było niemożliwe i sternik miał pełne ręce roboty. Woda morska zalewała nasze twarze. Co chwilę ktoś z załogi uciekał do toalety. To z powodu bujania. Całe szczęście, że prawie nic nie zjadłem na śniadanie. Ale mdłości czułem potworne. Płynęliśmy ostrym bajdewindem. Z początku za sterem był skipper. Wtedy czuliśmy się względnie bezpiecznie, chociaż taki młody. Jednak gdy ster przejął Zbyszek, poczułem silniejszy dreszcz emocji. Tak teraz to określam. Wtedy był to chyba zwyczajny strach. Nie powiem, że czułem się komfortowo. Inni chyba też

Emocje znacznie wzrosły, gdy Zbyszek poprosił Mariusza o przyniesienie aparatu. Czyżby Zbyszek zamierzał sterować i jednocześnie fotografować w tych warunkach?

Przypomniało mi się jak w zeszłym roku na Jezioraku płynąc jachtem na motyla i fotografując jesienne brzegi, dostałem boczne uderzenie wiatru po czym jacht wykonał niekontrolowany zwrot przez rufę. Trzymany wówczas w ręku aparat nie ułatwił mi wcale sytuacji. Całe szczęście, że jacht prawie sam zapanował nad sytuacją. Co będzie, jeżeli to się powtórzy w tych warunkach, przy prawie siedmiu stopniach i na pełnym morzu? Zbyszek z powodu silnych przechyłów z najwyższym trudem utrzymywał równowagę za sterem i starał się trzymać kurs.
W pewnej chwili zauważyłem katamaran, który przepływał koło nas na silniku. Jego załoga, jak jeden mąż, zwrócona w naszą stronę, biła nam brawo. Jeden z nich miał w ręku kamerę. Widocznie nasze przechyły robiły wrażenie. .
W pewnej chwili z przerażeniem zauważyłem, że nasz kolega, stojąc za sterem rzeczywiście zaczął robić zdjęcia. Nie lubię być złym prorokiem ale w pewnym momencie znaleźliśmy się w rzeczywiście trudnej sytuacji.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Wito 
stary wyga

Twój sprzęt: Fiat Ducato 91 Dethleffs
Nazwa załogi: moczykije
Dołączył: 19 Lut 2009
Piwa: 59/28
Skąd: Iława
Wysłany: 2013-10-30, 21:05   Kamperem na żagle.

Na grzbietach szalejących fal nasz jacht tańczył raz w prawo raz w lewo. Najczęściej jednak ostrzył.Gdy spadał w dół z takiej góry, miał już zupełnie inny kurs. Wtedy sternik musiał mocno pracować sterem aby przywrócić obrany kierunek. Nie było to łatwe przy silnym wietrze i w przechyle, kiedy to żagle i ster pracują zupełnie inaczej.
Doświadczony sternik z pewnością dawałby sobie łatwo radę w tych warunkach. Nasz Zbyszek takiego doświadczenia nie miał. Takim jachtem i przy tak silnym wietrze, sterował po raz pierwszy.

Płynęliśmy lewym halsem. W pewnej chwili jacht zatańczył na szczycie fali, skręcił w lewo i przekroczył linię wiatru. Nastąpił niekontrolowany zwrot na lewą burtę. W tym momencie fok, trzymany przez prawy szot wybrzuszył się na lewą stronę i zaczął ściągać dziób łodzi w lewo. Jacht przestał płynąć do przodu, ustawił się samoczynnie prostopadle do wiatru i znalazł się w bocznym dryfie co skutkowało silnym i niebezpiecznym przechyłem. Próba wyprowadzenia łodzi na kurs sterem nie dawała już efektu. Słyszałem, jak spadają przedmioty z półek w mesie i brzęczą rozbijane naczynia. Aby nie spaść w dół kurczowo trzymałem się relingu. Nogi wisiały mi prawie w powietrzu.
Błyskawiczna reakcja - szybkie poluzowanie prawego szota foka i natychmiastowe wybranie lewego, uratowała jacht przed jeszcze większym przechyłem i być może, przed wywrotką. Byłem cały mokry i od morskiej wody i z wrażenia.
Po tym incydencie zrefowaliśmy żagle i pływanie stało się, jak dla mnie, bardziej cywilizowane. Jednak zrefowane żagle nie miały już takiego ciągu. Halsowaliśmy dzielnie, ale nie płynęliśmy prawie wcale do przodu. Wtedy Marcin zadecydował, że dalej popłyniemy na silniku.
Wróciłem do mesy i położyłem się na siedzeniach. Przez następnych kilka godzin nasza Delphia dzielnie walczyła z falami. Dziób jachtu raz podbijany do góry spadał na wodę z hukiem i łoskotem, innym razem wbijał się w rozszalałą wodę. Było to dla mnie nowe nieznane dotąd przeżycie. Przechodziłem prawdziwy chrzest morski.

Był wczesny wieczór, gdy dobiliśmy wreszcie do upragnionego portu Maslinica na zachodnim cyplu wyspy Brać. W porcie było cicho i już wcale nie huśtało. Przycumowaliśmy przy nabrzeżu między kilkunastoma innymi jachtami, które szukały tu na noc schronienia.

Jakież było nasze zaskoczenie, gdy w chwili przybicia do nabrzeża, z jachtu obok rozległ się marsz grany przez orkiestrę dętą. Okazało się, że załoga sąsiedniego jachtu składała się z muzyków. Byli to młodzi Austriacy. Zarówno po marszu jak i kilku innych zagranych jeszcze kawałkach, tak my jak i załogi innych jachtów, nagradzaliśmy wykonawców sowitymi oklaskami. Sprawiało im to wyraźną radość.

W kapitanacie portu spotkaliśmy pracującą tam Polkę, która przyjechała tu kilka lat temu i została na stałe. Cumowanie naszego jachtu kosztowało nas około 80 euro. We wszystkich portach znajdują się dobrze wyposażone łazienki i toalety.

Po wieczornej toalecie usiedliśmy wszyscy w kokpicie by przy piwku spożyć wspólnie kolację. W trakcie kolacji wyjąłem harmonijkę i zagrałem kilka melodii.
Opowiadaliśmy kawały i było bardzo przyjemnie.
Wtedy dostrzegłem, że na swój jacht wrócili Austriacy. Widocznie byli na piwku, bo zachowywali się głośno i swobodnie.
Gdy grałem kolejny kawałek, zauważyłem, że rozmowa na ich jachcie ucichła. Po chwili zniknęli wszyscy w mesie a potem zaczęli kolejno z niej wychodzić trzymając w ręku swoje instrumenty.
Rozpoczął się koncert na dwóch jachtach. Najpierw oni zagrali kilka numerów i my im klaskaliśmy, a później ja grałem na harmonijce i oni klaskali nam. To było niezwykle sympatyczne spotkanie i muzykowanie.
Było już około dziesiątej wieczór, gdy wybrałem się na ryby. Przywiozłem z sobą z kraju lekką wędkę i spining do trollingu na tuńczyka.
Przy nabrzeżu od strony morza, udało mi się złowić kilkanaście rybek i węgorza o wadze około 350g. Ryby miały służyć za przynętę na tuńczyka.

Do jachtu wróciłem około drugiej nad ranem, gdy zaczęło padać. Prognozy pogody, sprawdzane jeszcze w kraju, mówiły o opadach deszczu w poniedziałek. Teraz właśnie zaczynało się to spełniać. Kończył się dzień pełen mocnych wrażeń. Ale nie dzisiejszy dzień lecz jutrzejszy, czyli poniedziałek, miał być właśnie tym dniem podczas rejsu, który zapamiętam do końca życia.

Obraz 462 (Medium).jpg
Austriacka załoga przywitała nas marszem.
Plik ściągnięto 305 raz(y) 105,45 KB

Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Wito 
stary wyga

Twój sprzęt: Fiat Ducato 91 Dethleffs
Nazwa załogi: moczykije
Dołączył: 19 Lut 2009
Piwa: 59/28
Skąd: Iława
Wysłany: 2013-10-30, 21:27   Kamperem na żagle.

Nazajutrz w Maslinicy.

Obraz 464 (Medium).jpg
Na nabrzeżu w Maslinicy.
Plik ściągnięto 335 raz(y) 99,64 KB

Obraz 466 (Medium).jpg
Następnego dnia rano. Port Maslinica.
Plik ściągnięto 528 raz(y) 102,99 KB

Obraz 467 (Medium).jpg
Port rybacki.Maslinica.
Plik ściągnięto 363 raz(y) 86,84 KB

Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
GregdeWal 
stary wyga


Twój sprzęt: ALIELIDOMEK IV - Globebus I2
Nazwa załogi: GA2E
Dołączył: 08 Kwi 2011
Piwa: 50/45
Skąd: Cieszyn
Wysłany: 2013-10-31, 08:45   

Czytam z wypiekami :brawo:
_________________
Navigare necesse est, vivere non est necesse

Historia ALIDOMKU I
Wypociny nałogowca
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Wito 
stary wyga

Twój sprzęt: Fiat Ducato 91 Dethleffs
Nazwa załogi: moczykije
Dołączył: 19 Lut 2009
Piwa: 59/28
Skąd: Iława
Wysłany: 2013-10-31, 18:14   Kamperem na żagle.

W nocy nie bardzo mogłem spać. Śniło mi się, że na morzu złapał nas sztorm. W świetle ostatnich przeżyć było to bliskie prawdy.

DSC05757przen (Medium).JPG
Na lewym halsie.
Plik ściągnięto 278 raz(y) 79,06 KB

DSC05759przeniesiony (Medium).JPG
Przechyły jachtu przy zrefowanych żaglach.
Plik ściągnięto 440 raz(y) 68,33 KB

Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Wito 
stary wyga

Twój sprzęt: Fiat Ducato 91 Dethleffs
Nazwa załogi: moczykije
Dołączył: 19 Lut 2009
Piwa: 59/28
Skąd: Iława
Wysłany: 2013-11-03, 19:46   Kamperem na żagle.

Poniedziałek rozpoczęliśmy od zwiedzania Maslinicy. Zwiedzanie, to może za dużo powiedziane. Właściwie przeszliśmy się wzdłuż nabrzeża, które w pewnym momencie kończyło się portem rybackim. Łodzie rybackie były różnych rozmiarów. Najczęściej były to jedno lub dwuosobowe łódki, każda wyposażona w silnik spalinowy. Na niektórych z nich były sieci rybackie - wontony. Moją uwagę zwróciło to, że są to sieci o małych oczkach a więc przystosowane do łowienia drobnicy.
Nieopodal, na straganie, jakaś kobieta i mężczyzna sprzedawali ryby. Oferowali do sprzedaży około kilograma drobnicy - ryb mniejszych od naszych uklejek i kilkanaście nieco większych. Za te rybki żądali 40 i 50 kuna. Gdy pokazałem im, że chodzi mi o duże ryby, oboje przecząco pokręcili głowami. Nie była to dla mnie żadna nowość. Od dawna wiedziałem, że w morzach w pobliżu Turcji, Grecji i Chorwacji właściwie nie ma ryb bo są przełowione. Tysiące lat dzikiej gospodarki zasobami tych mórz zrobiło swoje.
Wróciliśmy na jacht i obraliśmy kierunek na wyspę Sv. Klement znajdującą się w pobliżu zachodniego brzegu dużej wyspy Hvar.
Ledwie postawiliśmy żagle, gdy raptem lunął deszcz. Zdziwiło mnie to nieco, bo wiatr wiał z jednego kierunku a deszcz przyszedł z innej strony. Lało rzeczywiście solidnie. Większa część naszej załogi schowała się bezpiecznie pod pokładem a ja, korzystając z tego, że płynęliśmy wolno, zarzuciłem wędkę na tuńczyka. Za przynętę służyła jedna z rybek złowionych wczoraj w nocy.
Zaczęły się emocje, na początku, przez dłuższą chwilę trollingu, tylko dla mnie. Kiedy jednak poczułem opór na wędce i zawołałem o tym głośno, załoga, pomimo deszczu, wyległa na pokład. Każdy chciał być świadkiem wyciągnięcia ogromnego tuńczyka. Skręcałem powoli żyłkę na kołowrotku i czułem raz silniejszy opór, raz zaś słabszy. Czułem, że nie było to zachowanie ryby na haku.
Kręciłem bardzo długo bo opór był duży i uprzednio wypuściłem z kołowrotka sporo żyłki. Były to chwile nerwowego wyczekiwania. Co też tam się mogło uczepić? A jeśli to jest kilkukilogramowy tuńczyk?
W końcu przyholowałem zdobycz do rufy i na jej widok wszyscy wybuchnęli śmiechem. Na końcu żyłki zahaczony był... worek foliowy z włoskimi napisami, po makaronie. Zahaczony przypadkowo za uchwyt zachowywał się trochę jak ryba, gdy raz nabierał wody w czasie holowania, a raz jej pozbywał.
Czułem się paskudnie. Dałem plamę. Próba łowienia tuńczyka na otwartym morzu była falstartem.
Ze spuszczoną głową złożyłem wędkę i poszedłem pod pokład.

- Odegram się dziś wieczorem, gdy przybijemy do wyspy.- pomyślałem.

Po jakimś czasie niebo wypogodziło się i na morzu zrobiło się bardzo ładnie. Wysepka Sv. Klement na tle dużego Hvaru wyglądała bardzo niepozornie. Dostrzegłem nad nią piękne, kłębiaste chmury.Sama wysepka jest niezwykle malownicza. Właściwie tworzą ją same cyple i zatoki i to od strony morza jak i wyspy Hvar. W zatoczkach kotwiczą jachty a na lądzie znajdują się liczne restauracje i kawiarnie. Wszystko na brzegu zrobiono z myślą o turystach. Nawet ścieżki prowadzące na drugą stronę wysepki są wyłożone wapiennymi bloczkami.

- Mam nadzieję, że to nie są czarne chmury zwiastujące niepowodzenie - pomyślałem nieco przesądnie.

Gdy spuszczaliśmy kotwicę na środku zatoczki, zaczynało się powoli ściemniać. W pobliżu nas stały już na noc także inne jachty. Ich załogi albo spożywały kolację albo szykowały się by płynąć na ląd do pobliskich restauracji skąd dobiegały dość głośne dźwięki chorwackiej muzyki.
Wtedy postanowiłem złowić z pokładu kilka ryb na kolację. Ustawiłem grunt na około dziesięciu metrach i zarzuciłem wędkę.
Już po chwili wyholowałem niewielką flądrę. Delikatnie odhaczona, trafiła do siatki umieszczonej w wodzie.
Po krótkim wyczekiwaniu nastąpiło kolejne branie. Tym razem było coś większego bo opór był znacznie silniejszy.
Walka z rybą trwała jakąś chwilę po czym wyciągnąłem swoją zdobycz nad pokład. Była to dość spora, podłużna, jasna rybka o dużym pysku. Wyglądała dość przyjaźnie, ale gdy zbliżyłem lewą rękę, by złapać rybę za głowę i wyhaczyć ją, poczułem silne ukłucie na górnej stronie serdecznego palca. Niemal natychmiast popłynęła krew. Wtedy błyskawicznie oprzytomniałem.
- To może być ta niebezpieczna ryba przed którą przestrzegał mnie Leszek.- pomyślałem. Na informacje o niej natrafiłem także w internecie. Nie zadałem sobie jednak trudu ani w kraju ani tutaj, aby sprawdzić jak ta ryba wygląda. Czyżbym teraz musiał za swoją niefrasobliwość i głupotę zapłacić?

Natychmiast przyłożyłem usta do rany skąd płynęła krew i kilka razy wyssałem. Już wtedy wiedziałem, że natrafiłem na jadowitą rybę i że będą z tego powodu kłopoty.
Zbyszek i Zbych, którzy byli w pobliżu, widzieli co się stało i próbowali, chwytając rybę szczypcami, odhaczyć ją. Ale ryba nie dawała za wygraną i ukłuła i jednego i drugiego. U nich także pojawiła się krew ale bardzo niewiele.
Mój palec za to zaczynał coraz bardziej boleć. Po kilku minutach ból był tak silny, że nie wiedziałem, gdzie się z tym palcem podziać. Przytrzymując się relingów poszedłem na dziób jachtu i usiadłem na pokładzie.
Później, już w kraju, wyczytałem, że marynarze ukąszeni przez tę rybę w rękę, odczuwali taki ból, że byli skłonni uciąć sobie dłoń byleby tylko uwolnić się od tego potwornego cierpienia.
Siedziałem sam na pokładzie i próbowałem dać sobie radę z tą sytuacją ale po kilku chwilach zrobiło mi się potwornie zimno i pojawiły się silne dreszcze. Czyżby tak długo oczekiwany i tak piękny rejs miał się dla mnie raptem skończyć i to w taki sposób?
Mój stan dostrzegł któryś z kolegów i zawołał skippera.
Marcin, widząc, że jest ze mną niedobrze, zdecydował, że popłynie pontonem ze Zbyszkiem i z rybą w siatce na wyspę oraz zapyta miejscowych co to za ryba i czy jej ukąszenie jest niebezpieczne.
Ja zaś za żadną cenę nie chciałem aby nasz rejs z mojego powodu został zakłócony i próbowałem odwieść Marcina od zamiaru płynięcia. Ten, niestety, był nieubłagany.

Koledzy popłynęli na wyspę a ja, przykładając do rany zimną puszkę z piwem, próbowałem walczyć z bólem,który po jakiejś pół godzinie, powoli zaczął ustępować. Może była to zasługa wapnia i tabletki przeciwbólowej, podanych mi przez którąś z naszych pań. Palec za to zaczął puchnąć. Teraz wiem, że przykładanie zimnego do rany było największym błędem, jaki wówczas mogłem popełnić. Powinno być na odwrót. Miałem włożyć go do gorącej wody, bo ciepło rozkłada toksynę. Błąd gonił błąd.

Gdy po pół godzinie koledzy wrócili z wyspy, wystarczyło, że spojrzałem na Marcina i od razu zrozumiałem, że jest niedobrze.

Obraz 475 (Medium).jpg
Zbliżamy się do wysepki Sv. Klement.
Plik ściągnięto 472 raz(y) 69,69 KB

Obraz 481 (Medium).jpg
Widok z zatoki na pełne morze.
Plik ściągnięto 382 raz(y) 54,35 KB

Obraz 489 (Medium).jpg
Widok z jachtu na ląd.
Plik ściągnięto 351 raz(y) 75,54 KB

Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Jacek999 
zaawansowany

Twój sprzęt: W budowie
Dołączył: 21 Paź 2011
Piwa: 18/19
Skąd: Wieś podkrakowska
Wysłany: 2013-11-03, 20:29   

Może to był Pauk ?
_________________
Jacek
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
GregSad 
doświadczony pisarz


Twój sprzęt: Buerstner a625 na Ducato 2,8 jtd
Nazwa załogi: Pasjonaci
Pomógł: 1 raz
Dołączył: 10 Kwi 2012
Piwa: 3/1
Skąd: Brwinów
Wysłany: 2013-11-03, 21:32   

Wito, świetna relacja :)

Czytam ją z zapartym tchem :)

Też jestem żeglarzem (mam uprawnienia jachtowego sternika morskiego i jestem w połowie drogi do kapitana jachtowego :) )

Pozdrawiam i czekam na ciąg dalszy
_________________
Pozdrawiam
Grzegorz
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Wito 
stary wyga

Twój sprzęt: Fiat Ducato 91 Dethleffs
Nazwa załogi: moczykije
Dołączył: 19 Lut 2009
Piwa: 59/28
Skąd: Iława
Wysłany: 2013-11-04, 19:46   Kamperem na żagle.

-Musisz natychmiast jechać do szpitala - zawołał do mnie podnieconym głosem skipper gdy tylko wysiadł z pontonu i wdrapał się na pokład. Ryba, która cię ukłuła to pauk - najbardziej jadowita ryba w tym morzu.- Skutki ugryzienia mogą być tragiczne. - Popłyniesz z dwoma pozostałymi kolegami do restauracji, a tam kelner wskaże wam drogę do portu po drugiej stronie wyspy, gdzie będzie czekała na was taksówka wodna. Zawiezie was do szpitala w Hvarze. - wyrzucił z siebie jednym tchem.
Koledzy, widocznie ulgowo potraktowani przez pauka, nie czuli już żadnych objawów ukłucia ale uznali, że mogą popłynąć.

Widząc moje zdumienie i wahanie, skipper stanowczym głosem głosem huknął, że jest to polecenie skippera i nie będzie żadnej dyskusji.
Było ciemno i robiło się już zimno. W dodatku trzęsły mną dreszcze i za diabła nie chciałem płynąć zalanym do połowy pontonem a potem gdzieś tam jeszcze...
- Wiesz co, Marcin. Ja już czuję się całkiem dobrze, już przestaje mną telepać i wszystko będzie o'key. Chciałem dodać, że swoje w życiu przeżyłem i aż tak bardzo mi już nie zależy. Ale ugryzłem się w język w ostatnim momencie obawiając się jego wybuchu.

- Taka jest moja decyzja. Płyniecie - krótko odparł Marcin, odwrócił się na pięcie i poszedł do mesy.

Co było robić. Zabraliśmy forsę, dokumenty i weszliśmy do tego mokrego i zimnego pontonu. Było już ciemno i, pamiętam, płynęliśmy do brzegu slalomem między jachtami stojącymi na kotwicy.
Kelner z restauracji wskazał nam ścieżkę na drugą stronę wyspy do portu w którym miała oczekiwać nas taksówka wodna. Dotarliśmy tam po kilku minutach marszu.
Młody chłopak, którego nam wskazano, pomimo sowitego wynagrodzenia 500 kuna, nie bardzo palił się do płynięcia. Wolał być w pobliżu jednej z kelnerek. Swoją drogą, dziewczyna była rzeczywiście bardzo ładna.
Chłopak spojrzał na mój palec i powiedział, że ma na to sposób i nie trzeba wcale płynąć do szpitala. Poszedł do kawiarni i po chwili przyniósł metalową miseczkę pełną gorącej wody. Wiedziałem, że toksyna produkowana przez pauka rozkłada się szybko w wysokiej temperaturze. Tak. Teraz byłem mądry.

-Wkładaj palucha.- zawołał do mnie. Był mocno zdziwiony, gdy w misce znalazły się także paluchy Zbyszka i Zbycha.
- Oni także byli poszkodowani - wyjaśniłem zdumionemu, młodemu Chorwatowi.
Chcąc usunąć z naszych paluchów ten jad paskudny, prosiliśmy ładną kelnerkę o gorącą wodę jeszcze kilka razy. Przeprowadzany przez nas zabieg wzbudzał niemałą sensację wśród spacerujących turystów. Trzej faceci moczący paluchy w misce. Po co, na co, dlaczego?
Gdy uznaliśmy, że wszelkie jady już z nas wyszły, podziękowaliśmy ładnej kelnerce i wróciliśmy na nasz jacht. Musieliśmy oczywiście poinformować skippera, że zaopatrzono nasze rany w miejscowym punkcie sanitarnym. Jakoś to łyknął.

U kolegów ukłucie pauka przeszło bez echa. Ja kiepsko czułem się tej nocy. Następnego dnia spuchła mi cała lewa dłoń i palce. Ale rano mieliśmy płynąć na wyspę Vis i to było dla mnie wtedy najważniejsze.

Obraz 487 (Medium).jpg
Pauk, Ostrosz, Trachinus draco, sprawca całej draki.
Plik ściągnięto 303 raz(y) 127,13 KB

Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Mikesz 
zaawansowany


Twój sprzęt: KNAUS BoxStar 600
Nazwa załogi: a Mi i Go.
Pomógł: 2 razy
Dołączył: 18 Lip 2012
Piwa: 13/54
Skąd: Warszawa Praga.poł
Wysłany: 2013-11-06, 14:42   

W tym roku będąc w Chorwacji złapałem na wędkę taką małą rybkę, próbowałem zdjąć ją z haczyka ale szamotała się zbyt mocno, zauważyłem mały wachlarzyk płetwy grzbietowej, kilka cienkich kolców grubości chyba włosa ludzkiego. Widząc kolce na grzbiecie nawet nie myślałem że mogą być groźniejsze niż zwykłe ukłucie, niestety w czasie odhaczania i darowania jej wolności dziabnęła mnie delikatnie w palec swoimi kolcami, natychmiastowe uczucie poparzenia przez pokrzywę które utrzymywało się ponad godzinę, a była to tylko mała rybka,jak na powyższym zdjęciu tylko długości około dwunastu centymetrów.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum

Dodaj temat do ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
*** Facebook/CamperTeam ***