Klub miłośników turystyki kamperowej - CamperTeam

Grecja - Chalkidiki 2012, czyli nasz drugi debiut :)

gazebo - 2012-06-24, 18:06
Temat postu: Chalkidiki 2012, czyli nasz drugi debiut :)
Wstęp (krótki)

Ta wyprawa jest w zasadzie naszym debiutem. Co prawda pierwszy debiut :) miał już miejsce (wyprawa na południowe wybrzeże Francji), ale w skladzie obecnym nasza ekipa podróżowała po raz pierwszy. Jako mało doświadczeni kamperowcy jesteśmy raczej ostrożni, czyli: raczej camping niż na dziko, raczej prysznic niż zimna woda w strumieniu, raczej asfaltowa droga niż bezdroża, itd. Jeśli nas zakwalifikować do szerokiego spektrum camperteamu, to zdecydowanie jesteśmy po stronie tych mniej odważnych i spontanicznych, ale chyba i dla takich jest miejsce w rodzinie... :)

Ekipa

Ponieważ to nasza pierwsza relacja, to postanowiłem krótko przedstawić naszą ekipę. Przedstawiałem się już na odpowiednim miejscu forum, ale dla przypomnienia dodam, że od 10 lat mieszkamy w Pradze, więc logicznie rzecz biorąc, nasza ekipa jest polsko-czeska:
- Magda – moja żona – polski element ekipy :) Zdecydowanie niezarażona jeszcze kamperowaniem i raczej nie sprawia jej to wielkiej przyjemności, albo tylko tak mówi... :) W każdym razie spełnia w ekipie role kogoś o zdrowym rozsądku.
- Lenka – nasza przyjaciółka – czeski element ekipy :) Lenka pełni role optymisty, katalizatora złych nastrojów i kogoś kto (poza rannym wstawaniem) nie ma w czasie podróży większych problemów. Jej optymizm jest czasem na wagę złota...
- Figa – nasz jamnik – polski elment z czeskim paszportem :) cztery lapy + ogon + pół metra psa = potrafi poprawić humor jak nikt! :)
- Maciej, czyli ja – nieuleczalnie chory na kamperowanie. I mam nadzieję, że już mi nie przejdzie :) Jedyny kierowca w ekipie (co ma swoje plusy i minusy).

Trasa

Początkowo planowaliśmy wypad do Włoch – Toscania i Umbria, ale w ostatniej chwili nam się odwidziało i stwierdziliśmy, że wybierzemy inny kierunek. Po krótkim zastanowieniu odrzuciliśmy Hiszpanię, we Francji byliśmy całkiem niedawno, więc logicznie, z kierunków południowych pozostały Bałkany i Grecja. Niestety, mieliśmy tylko 12 dni na podróż – ale i to nie jest najkrócej. Oczywiście nie ma czasu na wszystko, ale z drugiej strony, to czasu zawsze jest za malo – szczególnie na urlopie. Tak czy inaczej postanowiliśmy zaplanować wszystko tak, żebyśmy byli zadowoleni. Po burzliwych obradach, doszliśmy do następującego kompromisu: Czechy – Austria – Słowenia - Chorwacja – Czarnogóra – Albania – Grecja. Powrót: Grecja –Macedonia – Serbia – Węgry – Słowacja – Czechy. Z powodów czasowych od razu ustaliliśmy, że przez Austrię, Słowenię i Chorwację przelatujemy po autostradach zostawiając sobie więcej czasu na południową część wyprawy, zwłaszcza Grecję. To również dlatego, że do Austrii mamy rzut beretem (suchym :) ) i np. do Wiednia czy nawet Grazu możemy wyskoczyć właściwie w każdy weekend.

Sprzęt

Niestety stale jeszcze wypożyczalnia. Baaaardzo chcialbym mieć coś własnego, ale póki co nasz domowy budżet nie przewiduje zakupu kampera. Nawet takiego malutkiego, tyci, tyci.... :)
Na ostanich targach FOR CARAVAN w Pradze znaleźliśmy wypożyczalnię AutoPartner z Liberca i zarezerwowaliśmy sobie u nich na nasza podróż nowiutkiego Burstnera Ixeo Time 670G, oczywiście na podwoziu Fiata Ducato. Fajne autko, chociaż trochę nam się rozchorowało (o tym będzie później), ale jakby dawali za darmo, to biore w ciemno.... :)

Przygotowania

Najgorszy etap całej imprezy – pominę milczeniem :)

No to w drogę....

Dzień pierwszy, czyli ciągle pada...

Trasa: Praga – Brno – Wiedeń – Graz – Maribor – Zagrzeb – parking na autostradzie miedzy Zagrzebiem a Splitem.

Wstaję wcześnie rano, bo muszę jechać do Liberca (100 km z Pragi), żeby odebrać z wypożyczalni „naszego” kampera. Niebo zachmurzone – bedzie padać jak nic... W Libercu szybkie i bezproblemowe formalności, podpisuje co mam podpisać, krótkie „obwąchanie” kampera i w drogę do Pragi po resztę załogi. No i już pada... Jak widzę to niebo zaciągnięte stalowymi chmurami, to juz myślę o ciepłej słonecznej pogodzie Grecji – to poprawia mi humor. Szybciutko docieram do Pragi, dziewczyny gotowe do przerzucenia zapakowanych juz rzeczy do kampera. Pakujemy (to też??? Poważnie to tez bierzemy???? :) ) i okolo południa wreszcie odbijamy od naszego portu w Pradze! Super uczucie – zostawiasz wszystko za sobą, włączasz silnik, wrzucasz bieg i nic, NIC więcej Cię nie obchodzi – praca, stres, codzienna gonitwa.... wszystko zostało za drzwiami kampera na chodniku przed domem. Przynajmniej na 2 tygodnie...
Przejeżdżamy przez zatłoczoną Pragę (dokąd ci ludzie się tak spieszą? :) ) i wyskakujemy na najdłuższą tarkę w Europie, czyli autostradę D1 z Pragi do Brna. Jak ktoś jechał, to wie czemu tarka... :) A jak ktoś nie jechał, to pewnie się domyśli, że autostrada zbudowana jest z niecałkiem równo dopasowanych płyt betonowych :) Podskakując po D1 nabijamy kolejne kilometry – nastrój super, pogoda gorzej, ale da sie przeżyć. W Brnie skręcamy na Mikulov, czyli kierunek Wiedeń. Przestało padać....zaczęło lać! Przed granicą z Austrią zaczyna się jednak przejaśniać i Lenka może nam przez okna samochodu opowiedzieć trochę o pięknej okolicy Mikulova, którą przeszła na własnych nogach... Tam faktycznie jest pięknie, a uroku dopełniają liczne piwnice z winem – tam niemal każdy ma swoją produkcję szlachetnego trunku. Warto odwiedzić – polecam!
W Austrii pierwszy, krótki postój i lecimy dalej po autostradzie. Wiedeń dzisiaj mijamy bez problemów – jest święto w Austrii i ruch zdecydowanie mniejszy niż w dzień powszedni. Dalej autostrada w kierunku Grazu, mijamy Hartberg (w którym byłem 20 lat temu o czym ekipa została poinformowana kilkukrotnie – dla pewności, żeby zapamiętały... :) ). Szkoda, że musimy się spieszyć i jechać autostradą przez Austrię – widoki za oknem pięknę i aż chce się zjechać z nudnej autostrady. Ale nie ma co marudzić – do Austrii mamy blisko i możemy podjechać kiedykolwiek. Notuję w pamięci kilka miejsc, które bedę chciał odwiedzić – może już niedługo. Graz mijamy praktycznie niezauważony – kierunek Maribor. Zaraz za granicą Słowenii kupujemy winietę na autostradę – 15 Euro. Co za zdzierstwo! Dodam tylko, że do tej pory mieliśmy autostradę za darmo, bo nasz kamperek był już wyposażony w roczną winietkę czeską i austriacką. No coż, life is brutal, a za luksus trzeba płacić. Kierunek granica z Chorwacją. Na przejście docieramy już po zmroku, szybkie formalności – właściwie, to nasze dokumenty nikogo za bardzo nie interesują. No i dobrze  Wskakujemy na autostradę w Chrowacji i lecimy dalej na południe. Ciemno, deszcz i ja coraz bardziej zmęczony. Dzięki nawigacji (TomTom) zjeżdżamy z autostrady w miejscu gdzie nie powinniśmy tego robić, trochę bądzimy, ale generalnie bez większych przeszkód docieramy wreszcie w okolice miasta Gospić i tam na parkingu przy stacji benzynowej zatrzymujemy się na nocleg. Obok stoi kamperek na niemieckich numerach i czujemy się dzieki temu raźniej :) Parking nieco oddalony od autostrady – nie jest tak glośno jak czasami bywa na tego typu prakingach. Zresztą, po przejechaniu ponad 1000 km jestem na tyle zmęczony, że zasypiam niemal od razu....

Dzień drugi, czyli zmiana planów po raz pierwszy...

Budzimy się w sposób naturalny (nie dotyczy Lenki – Lenka nigdy nie budzi się w sposób naturalny i zawsze trzeba ją budzić narażając się przy tym na jej zaspane marudzenie :D ). Za oknem wszystko inaczej: zamiast deszczu mamy piękne słońce, zamiast nocnego krajobrazu piękna zieleń i góry na horyzoncie... Żyć nie umierać!!! :) Kamperek na niemieckich numerach, który nocował obok nas już odjechał, a my po porannej toalecie i nakarmieniu Figi idziemy na stację benzynową upolować coś na śniadanko. Polowanie owocne (to stacja OMV ze świeżym pieczywem), ale przy płaceniu stwierdzamy, że polski i czeski mimo wszystko są zbyt daleko od chorwackiego i w komunikacji z miejscowymi musimy zdać się na angielski. Szkoda, bo zawsze wydawalo mi się, że właśnie z Chorwatami najłatwiej dogadać się „po naszemu” :) . W czasie śniadania podejmujemy decyzję o zmianie planów: okazało się bowiem, że w umowie wypożyczenia kampera mamy termin oddania pojazdu nie 08.06 jak cały czas myśleliśmy, ale 09.06 :) Jesteśmy sieroty i nie umiemy czytać, a w dodatku sklerotycy niepamiętający dosyć jednak istotnych szczegółów naszej umowy wynajmu kampera.... :) W każdym razie mamy jeden dzień „do przodu” w stosunku do planów jakie robiliśmy wcześniej. W związku z tym zapada decyzja, że ponieważ pogoda wyraźnie się poprawiła, to spędzimy ten jeden „dodatkowy” :) dzień w Chorwacji. Wybór pada na Split.
Wyspani, nakarmieni i szczęśliwi ruszamy dalej. Pogoda rewelacyjna – po wczorajszych deszczowych chmurach ani śladu na niebie. Po dłuższej chwili zjeżdżamy autostradą z góry, mijamy 2-3 tunele i przed nami pierwszy (póki co tylko wizualny) kontakt z morzem. Autostrada łagodnie prowadzi nas z gór na wybrzeże i wspólnie stwierdzamy, że wybudowanie takiej trasy zajęłoby w Polsce przynajmniej 100 lat :) . Na wysokości Sibeniku zatrzymujemy się na austostradowym „odpoczywadle”, aby przynajmniej na chwilke rozkoszować się widokiem rzeki Krka. Pięknie...
Za chwile zjeżdżamy z autostrady – przed nami Split. Tutaj (jak wspomniałem wcześniej) mamy zamiar spędzić nasz „dodatkowy” dzień. Dojeżdżając do Splitu można zaobserwować piękny widok miasta w dole. Niestety, jako kierowca wyprawy nie bardzo mogę sobie pozwolić na obserwację okolicy na dosyć krętym zjeździe. W dodatku muszę uważać bardziej niż bym chciał, bo jakiś palant w ciężarówce leci dosłownie 0,5 metra za mną nie bardzo mając zamiar zwiększyć odległość. Co za matoł! Pewnie go wkurza, że jadę (nieco) wolniej niż on, ale co ja na to poradzę!? Nie lubię takich sytuacji. Szczególnie kiedy jadę w zupełnie mi obcym miejscu i muszę skoncentrować się nie tylko na samym prowadzeniu pojazdu, ale jeszcze na tym dokąd jadę! W każdym razie bezpiecznie docieramy na przedmieścia Splitu, na z góry upatrzony przez Magdę kamping Stobrec (www.campingsplit.com). Camping jest chyba 4-gwazdkowy i na taki zresztą wygląda. Pełna kultura, parkujemy sobie zupełnie nad samym morzem. Koszt (camper+3 osoby+jamnik) 211 Kun (przelicznik ustalony przez nas w czasie podróży do Splitu: 1 Kuna=1/2 Lisa. OK, wiem, że to bez sensu.. :) ), ale tak jak pisałem wcześniej, dla nas nie bardzo liczą się koszty – może być drożej, ale niech będzie bezpiecznie i z kibelkiem, prysznicem, prądem... Tak już mamy i nie zamierzamy tego zmieniać :) . Z drugiej jednak strony, to kamping pomimo, że przed sezonem, to był już solidnie zapełniony: Niemcy, Holendrzy, Francuzi. Przed nami dwa campery ze Szwajcarii. Poważnie było całkiem tłoczno. No i niestety, jak tylko wjechaliśmy i zaciągnąłem hamulec ręczny, to zaczęło kropić.... Uhhhh....Dwa kroki do morza, ale nikt się nie kąpie. Powód jest jeden – pogoda. A było już tak ładnie. W takim razie zostawiamy Figę w kamperze (niech się psisko prześpi :) ), wsiadamy w autobus miejski i jedziemy do centrum. W planie poszwędanie się po centrum, zwiedzenie pałacu Dioklecjana, itd. Wysiadamy z autobusu o jeden przestanek za daleko, ale i tak na tyle blisko centrum, że za 10 minut spacerkiem jesteśmy na lokalnym targu koło pałacu. Miejsce znajome dla Magdy i dla mnie – 9 lat temu byliśmy w Chorwacji w podróży poślubnej i też między innymi wpadliśmy na chwilę do centrum Splitu. Oprócz pałacu i targu zapamiętałem też doskonałe lody. Ciekawe czy lodziarnia jeszcze jest w tym samym miejscu... Na targu kupujemy świeżutkie czereśnie oraz równie świeży ser (krowi i owczy). Przechodzimy pod pałac Diokleciana, ale niestety – pogoda nie pozwala nam dzisiaj zobaczyć nic więcej. Chronimy się w pobliskiej restauracji (jedna z wielu przy Obala kneza Domagoja), zamawiamy pyszne muszle z frytkami + piwo (lub wino dla bardziej wybrednych) i czekamy, „aż przejdzie”. Nie przechodzi, a wprost przeciwnie – leje coraz bardziej. W końcu na chwilę przestało, idziemy do lodziarni (JEST W TYM SAMYM MIEJSCU CO 9 LAT TEMU!!! NIE WIERZĘ!!!! :) ), jest niemal dokładnie na przeciwko restauracji. No i ledwo zdążyliśmy wyjść z lodziarni (lody melonowe są fantastyczne – polecam!) zaczęło znowu lać. Autobus i wracamy na camping. Szkoda, że ta ulewa przepędziła nas z centrum, bo Split wart jest zatrzymania się w centrum przynajmniej na jeden cały dzień. Wieczorkiem program kulturalno-rozrywkowy, browarek i spać. Jutro ruszamy dalej.

miciurin - 2012-06-24, 19:42

Zapowiada się ciekawie, czekam na dalszą relację. Chorwacja jest pikna, byłem trzy razy :mrgreen:
Camper Diem - 2012-06-24, 21:29

czekam na Chalkidiki :spoko
slajd - 2012-06-24, 23:05

Zaczyna się całkiem ciekawie a na początek stawiam na razie wirtualnie :pifko
Agostini - 2012-06-25, 11:28

My też mamy w planach w tym roku Grecję,
więc z ciekawością będziemy przyglądać się waszej podróży. :spoko

gazebo - 2012-06-25, 18:42

Dzień trzeci, czyli jesteśmy na południu...

Wstajemy, śniadankujemy i zbieramy się do wyjazdu. Pogoda lepsza, ale do ideału jaki sobie wszyscy wymarzyliśmy jeszcze jej baaaardzo daleko. Tylko Lenka przypomina, że przecież jedziemy do Grecji i tam pogoda będzie! Na 100%.... Hmmmm. Mam nadzieję...

Po wyjeździe ze Splitu kierujemy się w stronę Dubrovnika. Znowu autostrada, która jednak nie jest wcale nudna – krajobrazy za oknem są kapitalne: piękne, wręcz dziewicze góry. Ściany zieleni na zboczach i surowe, skaliste szczyty. W dolinach owce i kozy, czyli jesteśmy na południu. Zatrzymujemy się na chwilę na jednej ze stacji benzynowych. Musze przyznać, że jestem mile zaskoczony: stacja czyściutka, super czysty parking z placem zabaw dla dzieci! Nie podaje namiaru, bo po pierwsze, nie zapisałem :/ a po drugie, to za Splitem mniej więcej co 20-30 km są takie stacje – idealne miejsce na nocny postój. Zresztą wzdłuż całej autostrady w Chorwacji stacje są raczej czyste, bezpieczne i przyjazne dla kamperowców. Polecam!

Po przejechaniu około 100 km autostrada się kończy. Widać, że będzie ciąg dalszy, ale kiedy dobudują nie napisali :) Mój TomTom z uporem maniaka kieruje mnie w lewo, ale ja po zjeździe z autostrady kieruje się – jak nakazują drogowskazy – w prawo i to chyba była dobra decyzja. Trochę jazdy w dół kilkoma serpentynkami i jesteśmy w malowniczej dolinie, która ciągnie się kilkanaście kilometrów. Piękne widoki, przepiękna przyroda, a w mijanych wioskach czas płynie zdecydowanie wolniej niż u nas. Często w takich miejscach zastanawiam się czy chciałbym tam mieszkać. Cisza, spokój zupełnie inny rytm życia... Ale z drugiej strony, to chyba jednak za daleko od tego wszystkiego do czego zdążyłem się przyzwyczaić... Filozoficzno-egzystencjalne rozmyślania ucinam krótką myślą, że przecież z południa Chorwacji byłoby za daleko dojeżdżać do Pragi na mecze mojej kochanej Sparty, no i mam po problemie – zdecydowanie zostaje w Pradze :D Za urokliwą dolinką wskakujemy na starą trasę, która przed wybudowaniem nowej autostrady pełniła rolę głównego traktu komunikacyjnego z północy Chorwacji do Dubrownika. Trzy kamperki (Niemcy i Francuzi) jadą przed nami i jest nam raźniej :) Po lewej i prawej stronie drogi gęsto rozstawieni handlarze owoców, ale chyba jeszcze nie ta pora – na stoiskach widać głównie butelki z oliwą oraz... pomarańcze. To chyba raczej wyprzedaż z jakiejś miejscowej hurtowni owoców niż lokalna produkcja. Zwłaszcza na początku czerwca. Nie skuszeni ofertą lecimy dalej... Krótko przed Dubrovnikiem pojawia się kontrola paszportowa – przejeżdżamy kawałkiem „wykrojonym” z chorwackiego wybrzeża dla Bośni i Hercegowiny. Mogli by sobie darować tę kontrolę w tym miejscu – generalnie mam alergię na wszelkie kontrole, ale ta jest wyjątkowo absurdalna i tylko blokuje ruch na i tak dosyć ruchliwej trasie. Wybrzeże w BiH niczym nie różni się od tego w Chorwacji, tym bardziej, że dosłownie za kilkadziesiąt minut, kolejna „kontrola” dokumentów i znowu jesteśmy na terytorium Chorwacji. W tym momencie mała uwaga odnośnie dokumentów: w czasie całej podróży Magda i ja korzystaliśmy tylko z polskich dowodów osobistych. Nie było problemu. Lenka korzystała ze swojego paszportu i przyznam, że ten paszport kilka razy nam pomógł. Chodzi nie o kontrolę, ale o zostawienie dokumentów „w zastaw” np. na kempingach. W Czarnogórze czy w Chorwacji nikt nie chciał od nas dowodów – tylko paszport. Pewnie wyjściem z sytuacji byłoby natychmiastowe uregulowanie należności, ale jeśli chcemy zapłacić przy wyjeździe (np. z powodu braku gotówki i konieczności skorzystania z bankomatu), to dokumentem branym jako forma zastawu jest tylko paszport. Oczywiści Figa też ma swój psi paszport (potwierdzający aktualność szczepień czworonoga), ale to już w ogóle dokument nie nadajacy się do potwierdzania ani zastawiania czegokolwiek :)

Dojeżdżamy do Dubrovnika. Zgodnie z wcześniejszym postanowieniem podjętym przez Radę Starszych naszej ekipy, zwiedzanie Dubrovnika zostawiamy sobie na „następny raz”. Po prostu stwierdziliśmy, że zatrzymać się tam tylko na chwilę, albo nawet na kilka godzin, to turystyczne bluźnierstwo, a więcej czasu tym razem po prostu nie mamy. No, ale nawet z perspektywy drogi mijany Dubrovnik wygląda na tyle imponująco i kusząco, że zaczynam się zastanawiać czy nie zmienić na szybko planów. Ostatecznie wszystko zostaje tak jak zaplanowaliśmy wcześniej i z bólem serca mijamy to piękne miasto i lecimy dalej. Jednak w tym miejscu Rada Starszych naszej wyprawy podejmuje jednogłośnie uchwałę następującej treści: Jeszcze tu wrócimy!!! Za Dubrovnikiem tankowanie i mała sikpauza, a kawałek dalej, w przydrożnej zatoczce za miasteczkiem Plat zatrzymujemy się na obiadek. Dzisiaj niestety z własnych zapasów, czyli zupki w proszku + to co zostało ze śniadanka. Za to widok wspaniały – jesteśmy na dość sporej wysokości nad morzem, a pod nami piękna zatoka z morską wodą koloru ciemnego malachitu. Cudo. Do tego samolot podchodzący do lądowania na pobliskim lotnisku i ja mam pełnię szczęścia! :)

Po obiadku ruszamy dalej w kierunku granicy z Czarnogórą. Za lotniskiem jednak czeka nas niemiła niespodzianka. Na wysokości miejscowości Cilipi asfalt po prostu się....skończył! :/ To remont drogi, ale jest on w ogóle nie oznaczony! Droga szutrowa, czasami z takimi dziurami, że kamperem trudno przejechać. Co jakiś czas ruch wahadłowy, albo koparka stojącą na środku w takiej dziwnej pozycji, że nie do końca wiadomo czy lepiej ominąć ją z prawej czy lewej strony, żeby w ogóle się zmieścić! Tempo i technologia prac typowo polskie, czyli dosyć dużo sprzętu na poboczach, ale niemal żadnej pracy. Ten odcinek to około 20 km do miejscowości Gruda (Lenka stwierdziła, że jak się jedzie przez Grudę, to trudno wymagać lepszej drogi – coś w tym jest! :) ), ale straciliśmy na tym około 40 minut + kamperek wyglądał jakby wrócił z wyprawy po bezdrożach Afryki... Nie studiowałem szczegółowo mapy i nie wiem jakie są możliwości objazdu tego odcinka, ale jeśli jedziecie w tym kierunku, to myślę, że warto pomyśleć o objeździe. Te roboty na drodze szybko się nie skończą....

I tym optymistycznym akcentem remontowo-drogowym kończymy naszą podróż przez Chorwację. Przed nami granica z Czarnogórą. Przyznam, że trochę się niepokoiłem, czy nasze dowody osobiste będą tutaj akceptowane (mój paszport jest już nieważny i został w domu), ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie: kontrola dokumentów to tylko formalność, sprawdzenie dokumentów pojazdu i miły, młody pan w mundurze życzy nam miłego pobytu w Czarnogórze :)

Jest już dosyć późne popołudnie więc dociskam trochę gazu i szybciutko znikamy z granicy w kierunku Kotoru. Widziałem piękne zdjęcia w czyjejś relacji właśnie na camperteam.pl i od tej pory marzę o zobaczeniu tego miejsca. Lenka wygrzebała gdzieś informację, że zatoka kotorska to najbardziej deszczowe miejsce na świecie, ale na szczęście dzisiaj się to nie sprawdza – pogoda cały dzień piękna i zapowiada się, że również wieczór będzie słoneczny i przyjemny. Jedziemy malowniczą drogą wzdłuż zatoki kotorskiej. Po drodze mijamy przystań promową – prom pewnie znacznie skróciłby podróż do Kotoru, ale ja decyduję, że jedziemy dalej dookoła – zatoka jest tak piękna, że moim zdaniem jest warta objechania jej w całości :) Przed miastem mijam 3 osobową grupkę cyklistów z polską flagą na sakwach – powodzenia chłopaki! :)

Kotor – miasto jest przepiękne. Starówka przypomina wąskie uliczki Wenecji. Całe szczęście, że docieramy tam późnym popołudniem – miasteczko jest już lekko opustoszałe i bez tłumu turystów... Słodkie lenistwo w kawiarenkach i lekko senna atmosfera tych wąskich uliczek jest cudowna. Dla mnie to miejsce było absolutnie wyjątkowe – oprócz tego co widziałem było jeszcze dużo tego co czułem. Tutaj czytelnikowi należy się małe wyjaśnienie: jestem zapachowcem i przyznaje się do tego bez bicia! :) Dla mnie zapach ma kolosalne znaczenie! Nie będę się o tym rozpisywał szczegółowo, ale w każdym razie w tych wąskich uliczkach, wszystkie zapachy potęgują się i działają z niesamowitą siłą, np. idąc i czując zapach świeżo parzonej kawy bez problemu można odgadnąć, że w następnej wąskiej uliczce jest kawiarenka :) itd... Niby logiczne, ale na większej przestrzeni raczej się tego nie spotyka, a w dużych zanieczyszczonych miastach, to już w ogóle nie do pomyślenia... Kotor ma również swoją część warowną na skałach, ale tam już się nie dostaliśmy. W każdym razie Kotor to wspaniała miejska perełka, którą trzeba zobaczyć. I powąchać :)
Parkowaliśmy tutaj: 42.426826, 18.769938. Parking jest dosłownie trzy kroki od bramy głównej do miasta, strzeżony. My płaciliśmy za kampera 3 Euro/godzina, co w sumie za bezpieczne miejsce dla naszego pojazdu nie wydawało się nam wygórowaną ceną. Ok, zawsze może być taniej.... :)

Kiedy wróciliśmy do auta, było już bardzo późne popołudnie. Podjęliśmy decyzję, że wyjeżdżamy z Kotoru i znajdujemy jakieś miejsce do spania nad morzem. Z centrum mój TomTom usilnie prowadzi mnie w lewo – ja jednak ponownie wybieram kierunek pokazywany przez miejscowe drogowskazy i dobrze robię. Okazuje się bowiem, że TomTom nie ma jeszcze uaktualnionej mapy o przejazd tunelem, który znacznie skrócił nasz wyjazd z miasta. No cóż – po raz kolejny potwierdziło się, że warto gps traktować jako podpowiedź, a nie jako wyrocznię :)

Jedziemy dalej wybrzeżem na południe. Słońce zachodzi, a my rozglądamy się za noclegiem. Za Budvą i miejscowością Sveti Stefan widzimy przy drodze wielka tablicę CAMP CRVENA GLAVICA i strzałkę w prawo. Posłusznie zjeżdżamy we wskazanym kierunku i....tutaj dosyć siarczyście dałem (głośno) wyraz mojemu zaskoczeniu! Cholernie ostry zjazd, na końcu ostry zakręt 180 stopni i....jeszcze stromiej z mocnym przechyłem w prawo. Ten przechył był spowodowany bardzo nierówna nawierzchnią drogi i faktycznie miałem przez chwilę wrażenie, że lecimy na bok!!! Jednak udało się – cali i zdrowi docieramy do bramy kempu. Samo miejsce jest ładne – stary gaj oliwny nad brzegiem morza – ale STRASZNIE zaniedbane! Co prawda widzimy tam kampera ze Szwajcarii, są Austriacy, Niemcy, ale nie wygląda, żeby byli tutaj dłużej (no może z wyjątkiem Szwajcara). Decydujemy jednak przenocować tutaj – słońce już dawno zaszło, a nam nie chciało się zostawać gdzieś na skraju szosy. Szefem tego interesu jest starszy pan – bardzo przyjazny i pomocny – ale komunikacja z nim jest jednak utrudniona. Pierwsza (i jedyna) próba dogadania się po angielsku była raczej niepowodzeniem: gość tłumaczy mi coś intensywnie, jednak robi to w języku, którego za cholerę nie pojmuję. Chyba już nawet widzi moją konsternację, więc przerywam mu i pytam nieśmiało:

- Do you speak English?
-yes, yes. English – odpowiada sympatyczny pan i ..... dalej ciągnie po swojemu :/ no to się dogadalim :D

Po załatwieniu formalności i ustaleniu ceny (18 Euro za kampera z prądem + 3 ludzie + 1 jamnik, to moim zdaniem na tym campingu zdecydowanie za dużo, ale nie mam już siły się targować) idziemy coś przekąsić. W między czasie rozmawiamy jeszcze z parkującym obok nas Chorwatem, który mówi, że tutaj nic niema i wszystko daleko i w ogóle to lipa :/ Ok, nie poddajemy się. Idziemy do naszego gospodarza i pytamy o essen/meal/mangiare, czyli żarcie po prostu. Gość zajażył i tłumaczy, że mamy wejśc z powrotem jak przyjechaliśmy (innej drogi tutaj nie ma, więc akurat tutaj się z nim zgadzam), nie wychodzić na główną szosę, tylko między domami, schodami na dół i tam będzie restaurant! No to idziemy. Ze zgrozą oglądam ten cholernie stromy i nierówny podjazd, na który jutro będę się musiał kamperkiem wdrapać. No dobra, to będzie jutro – dzisiaj jestem głodny. Kierujemy się za wskazówkami sympatycznego pana, wchodzimy w wąski labirynt przejść i schodów między budynkami i – o dziwno – docieramy do cywilizacji! Najpierw mały sklepik, a później RESTAURACJA!!!! Ale jeśli mnie zapytacie jak tam trafić, to poważnie nie wiem!!! Doszliśmy tam po prostu na klasycznego „czuja” :) W każdym razie instynkt przetrwania nie zawiódł i jesteśmy w lokalnej jadłodajni, w której nakarmili nas wyśmienicie (miałem coś miejscowego, co było chyba jagnięciną z grilla + lokalny browarek do tego. Mniam, mniam :) ). Nawtrynialiśmy się po uszy, a za żarełko dla 3 osób zapłaciliśmy coś około 40 Euro, czyli naprawdę niewiele. Wracamy do kampera, prysznic w kamperku (miejscowe sanitariaty nie nadają się do tego), krótki program artystyczno-rozrywkowy (3 odcinki Shaun the Sheep :) ) i idziemy spać. Nakarmiony, wykąpany, przytulony i pogłaskany zasypiam jak niemowlę :) .

gazebo - 2012-06-25, 19:34

Dzień czwarty. Witamy w Albanii, czyli drogowa apokalipsa all inclusive

Budzimy się w sposób naturalny (nie dotyczy Lenki.... ale o tym już było :) ). W świetle dnia kemping wygląda trochę lepiej. Podobno jego mocną stroną jest prywatny dostęp do morza z kameralną plażą. Tego jednak nie mamy okazji sprawdzić. Za to sprawdzam funkcjonalność sanitariatów i ze zgrozą stwierdzam, że zamiast klasycznych kibelków są już mniej dla nas klasyczne „dziury w podłodze”, czyli coś co Bracia Czesi nazywają tureckimi kibelkami. O matko, no..... Ale i to przeżyłem, chociaż, to był pierwszy (mały) minus tego dnia. Po prysznicu i śniadanku pakujemy manele i ruszamy. No, ale nie tak szybko – najpierw ten cholerny podjazd. Podjeżdżam pod recepcję, dziewczyny idą zapłacić, a ja zastanawiam się jak to ugryźć – jak stąd wyjechać nie paląc sprzęgła i nie lądując na lewym boku i..... A zresztą co ja się martwię – jakoś dam radę! Dziewczyny wracają, zapinają pasy i ruszamy. Wziąłem to na ostro, tzn. po prostu rura i jedziemy! Pierwsza część podjazdu za nami – kamper mocno się przechylił na lewą stronę, ale stoi dalej na czterech łapach więc jest ok! Za zakrętem (tym 180 stopni) robię to samo, czyli ostro w górę (ale z wyczuciem – nic na chama) i tylko patrzę czy nic z tej góry na mnie nie jedzie. Uffff – udało się. Jesteśmy z powrotem na głównej szosie! Pomyślałem w tym momencie, że najgorsze mam już dzisiaj za sobą. O SŁODKA NAIWNOŚCI!!!!

Na wysokości miejscowości Petrovac odbijamy w górę, w kierunku Podgoricy. Z relacji camperteamowców wynikało, że w drodze do Albanii jezioro Scutari jest lepiej minąć z lewej niż z prawej – lepsza droga. Tak też robimy. Droga pusta, niemal nikogo i piękne góry. Podjazd trochę ostry, ale da się przeżyć. Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy na przedmieściach Podgoricy i od razu kierujemy się w stronę granicy z Albanią. Zaczyna też do nas jakoś mocniej docierać, że tutaj chyba kończy się taka cywilizacja jaką my znamy. Z każdym kilometrem jakość asfaltu coraz gorsza, kultura jazdy zerowa, a krajobraz za oknami często „udekorowany” niemiłosiernym syfem, szczególnie przydrożne rowy. Mijamy jakąś wioskę cygańską, która wygląda jak wysypisko śmieci w dodatku po wybuchu solidnej bomby i to tylko potwierdza nasze obserwacje. W między czasie mamy też mały akcent humorystyczny: przejeżdżając przez miejscowość Tuzi dostajemy się za traktor, który jedzie przed nami chyba 10 km na godzinę. Droga wąska i pozastawiana na poboczach szczelnie samochodami nie pozwala na wyprzedzenie traktora. Na nasze nieszczęście traktorzysta jest wyjątkowo popularną osobą w wiosce i przyjaźnie pozdrawia niemal każdego kogo widzi na chodniku co jeszcze spowalnia jego „szybkość”. W pewnym momencie gość się zorientował, że coś za nim się wlecze – obejrzał się czujnie i .....jedzie dalej tak jak jechał! Wyobrażałem sobie przez moment, że może jak zobaczy, że blokuje całą drogę, to chociaż nieznacznie przesunie się w prawo, żebym go wyprzedził, ale nie! Jedyna różnica była taka, że od tej pory co 100-200 metrów oglądał się za siebie, jakby chciał się upewnić, że stale jeszcze za nim jedziemy! Ta sytuacja – paradoksalnie – zamiast wkurzyć mnie do białości, rozbawiła nas tak, że ryczeliśmy ze śmiechu! Chyba udzieliła nam się atmosfera południa – leniwa i bezproblemowa...

Docieramy do granicy Albanii. Przejście graniczne jest załadowane TIRami i tylko pozostawiona przez ich kierowców wąska dróżka pozwala nam przecisnąć kamperka do punktów kontrolnych na granicy. Urzędas albański coś tam wklepuje do komputera nie spiesząc się przy tym (a jakże), zadaje mi inteligentne pytanie: Albania? Na które mam ochotę odpowiedzieć: No, Las Vegas! :) ale grzecznie przytakuję głową, że jadę do Albanii (a jakże :) ). W tym czasie też obserwujemy życie na posterunku granicznym po albańskiej stronie (czyli przed nami) maszeruje stado kóz, kierowcy TIRów siedzą w cieniu, urzędnicy w mundurach snują się bez celu... Upał i sielanka :)

Po 15 minutach wjeżdżamy do Albanii. Asfalt na jednym pasie szosy nagle się kończy a zaczyna droga szutrowa z dosyć sporymi dziurami. Przez następnych 10-20 km sytuacja się powtarza: trochę asfaltu – szutr – asfalt – szutr z dziurami – asfalt – dziury (bez szutru :) ), itd. Jednak po około 20 kilometrach zaczynam się do tego przyzwyczajać – po prostu należy w odpowiednim momencie wyhamować, żeby nie wpaść z całą prędkością w te dziury, a później trzeba trzymać 10-20 km/h i omijać co większe dziury. Chociaż przyzwyczaiłem się, to nie bardzo mi sie podoba taka jazda. Kamperowi też nie. Krajobraz raczej średnio ciekawy – wioski (o dziwo większość domów zadbanych, odmalowanych...), płasko i tylko na horyzoncie góry. Co chwila patrol policji – łapią miejscowych. Masochista w kamperze nie jest dla nich interesujący. W tych okolicznościach przyrody zbliżamy się do punktu głównego dzisiejszego dnia, który nazywa się Shkoder, czyli po naszemu Szkodra. Jest to miasto około 20 km od granicy – pierwsze albańskie miasto na naszej drodze. W dodatku nie ma tutaj obwodnicy i trzeba je przejechać przez samo centrum na drugą stronę, w kierunku Tirany. W swojej naiwności i zupełnie nie przygotowany na to co stanie się za chwilę wjeżdżam w przedmieścia tego piekła. Najpierw mała próbka tego jak się tutaj jeździ, czyli rondo: wszyscy co jechali za mną i przede mną mijają rondo z lewej, bo krócej, tylko ja pedałuję z prawej jak Pan Bóg przykazał... Za rondem już jest znacznie gorzej. Po prawej i lewej stronie drogi sklepiki, tłum ludzi przechodzący przez jezdnię jak się komu podoba, rowerzyści z prawej i lewej, samochody osobowe z prawej i lewej.... Na poboczu widzę kontem oka owce leżące w cieniu, gościa, który w tym upale niemal na środku drogi patroszy świeżo złowione ryby i dziki tłum ludzi! Po lewej jacyś kolesie naprawiają na środku drogi zepsuty samochód. No, a sama droga, to już nawet nie szutr, tylko zaschnięte błoto z potężną dziurą na środku, którą wszyscy uczestnicy tego armagedonu próbują ominąć! Jedna ciężarówka jedzie z przeciwka, omija dziurę ładując się centralnie na nas – nie bardzo mogę uciekać w prawo, bo rowerzyści i ściana sklepiku + tłum ludzi, w lusterku widzę, że jednak się mylę bo z prawej wciska się i wyprzedza mnie auto dostawcze, czyli jednak było miejsce! Nagle słyszę sygnał karetki ! Nie – myślę – w to wszystko jeszcze brakuje karetki na sygnale! Mam nadzieję, że to tylko mi się wydaje, albo karetka jedzie gdzieś indziej np. ulicę dalej. Niestety, karetka leci z naprzeciwka bezpośrednio na nas!!! Hamuję metr przed karetką, jednak kierowca z karetki wcale nie ma zamiaru zatrzymać zupełnie pojazdu i przesuwa się w moim kierunku pokazując....żebym się zatrzymał!!! O matko co za matoł! Chłopie, przecież ja stoję w miejscu od minuty, a to ty jedziesz na mnie! W końcu tak około 5 cm przed maską kampera gość się zorientował i zahamował. Uffff.... było blisko! W tym czasie z karetki wyskakuje ekipa w fartuchach i idą na drugą stronę. My w końcu jakimś sposobem wygrzebujemy się z tego piekła i wyjeżdżamy kawałek dalej już na drogę asfaltową. Jedziemy dalej do centrum. Piesi, rowerzyści, skutery – wszystko chodzi i jeździ jak chce. O migaczach nie ma nawet mowy. O przepisach ruchu drogowego nikt tutaj nigdy nie słyszał. Kolejne rondo tym razem w samym centrum miasta. Jadę już jak mi się podoba, tzn. nie ustępuję nikomu pierwszeństwa, mrugam światłami i mam wszystko w ...... (wszyscy wiedzą gdzie). O dziwo, to działa – pokonuje rondo w miarę płynnie, mniejsi uczestnicy ruchu ustępują mi pierwszeństwa (nawet jeśli wcale nie powinni), więksi – większych udaję, że nie widzę więc też mi ustępują :) Na kolejnym rondzie stoi policjant – nie wiem po co, bo nic nie robi! Tylko stoi! Kociokwik jak diabli – samochody, skutery, piesi: a gość spokojnie stoi! :) Na to wszystko jeszcze grupa dzieciaczków z przedszkola, prowadzona PO ULICY, NA RONDZIE, POD PRĄD przez panie opiekunki! Zero reakcji policjanta. Przypuszczam, że jakby tam nagle wylądowało ufo, to gość też by się nie ruszył. Ok – jedziemy dalej.
TomTom prowadzi mnie przez centrum miasta na Tiranę. Zresztą mapa Albanii nie jest dokładna (tylko główne drogi), więc TomTom nawet nie może mnie prowadzić inaczej. Skręcam w prawo i jestem na szerokiej, dwupasmowej jezdni. Nagle jakiś koleś wesoło i radośnie leci na mnie z przeciwka starym Mercedesem pod prąd – ominąłem. Ufff.... Jakiś debil, pomyślałem i nagle wszystko się wyjaśniło – koleś ciął pod prąd, bo dalej....droga jest zamknięta!!!! O jasna cholera! No to jsme v prdeli (cze: jesteśmy w dupie!). Co ja mam teraz zrobić? Droga zagrodzona betonowymi płytami, których zresztą nie ma co nawet omijać, bo dalej stoją jakieś koparki czyli i tak nie przejedziemy! Zero objazdu, zero informacji – Albania! Tego mi tylko brakowało. Ok zawrócić i tak muszę, więc zawracam i pedałuje pod prąd jak ten gość co go przed chwilą wyzwałem od debili. Tylko dokąd mam teraz jechać???? Z naprzeciwka jedzie jakiś dostawczy Mercedes – straszny rupieć, ale to mnie w tym momencie nie interesuje. W przypływie desperacji zatrzymuję go, opuszczam szybę i próbuje nawiązać komunikację. W Mercedesie siedzi dwóch młodych chłopaków. Pytam po angielsku, czy tutaj jest jakiś objazd, bo droga zamknięta... Nic nie rozumieją. W takim razie mówię tylko TIRANA! Goście wymienili ze sobą dwa zdania, pokiwali głową potwierdzająco powtarzając TIRANE, czyli wygląda na to, że zatrybili. Gość na migi pokazuje mi, żebym poczekał, a on zawróci. Czekam – on zawraca, wyprzeda mnie, włącza światła awaryjne i pokazuje, że mam jechać za nim. Jedziemy przez jakieś podwórka, zakamarki, ale wreszcie wyjeżdżamy na jakąś bardziej ludzką drogę. W końcu docieramy do takiej drogi, którą już nawet TomTom rozpoznaje! Hura! Udało się. Nasi wybawcy jeszcze wyprowadzają nas na zupełny wylot w kierunku Tirany, upewniając się, że już wiemy co i jak. Lenka chce im dać kilka euro na piwo w podziękowaniu za uratowanie nam życia, ale chłopcy tylko uśmiechają się przyjaźnie i dziękują – żadnych pieniędzy od nas nie wezmą. Totalnie bezinteresownie zjechali ze swojej drogi i wyprowadzili nas całkiem za miasto! Wiem, że tego nie czytają, ale chcę im za to jeszcze raz podziękować – chłopaki, nawet nie wiecie jak bardzo nam pomogliście! Dziękujemy!

Po wyjeździe ze Szkodry nastroje nam się powoli poprawiają, ale szczerze przyznam, że w tym mieście miałem wszystkiego dosyć! Akcja na wjeździe (z karetką), a później błądzenie po centrum uzmysłowiły nam, że podróż przez Albanię, to nie jest prosta sprawa. Moim zdaniem, ktoś, kto nie czuje się zbyt pewnie na drodze - zwłaszcza prowadząc kampera – nie powinien się tutaj ładować. Trzeba brać też po uwagę to, że większość (zdecydowana) użytkowników dróg w takich krajach jak Albania nie jest ubezpieczona. Nie mam pojęcia jakie mają procedury likwidacji szkód w przypadku jakiejś kolizji, ale nie liczyłbym na wypłatę odszkodowania. A to już może być problem...

Doświadczeni pierwszą poważną akcją bojową lecimy dalej w kierunku Tirany. Przez moment mamy nawet fragment jakiejś autostrady. 110 km/h i nagle....koniec autostrady!!!! Hebluje jak mogę, kamper jednak trochę waży – ufff....udało się wyhamować. Autostrada skończyła się tak nagle jak się zaczęła (dalej szutr z dziurami), ale ktoś zapomniał o tym poinformować. W nocy sprawa jest moim zdaniem nie do wyhamowania. Tym bardziej zaczynamy się uwijać, żeby dotrzeć do celu przed zmrokiem. Mijamy Tiranę i kierujemy się na wybrzeże do miasta portowego Durres. Od Tirany jest tam droga dwupasmowa (coś na kształt autostrady), ale jakość asfaltu nie pozwala dobrze się rozpędzić. Ruch spory – w końcu jesteśmy w okolicach stolicy... Przed Durres skręcamy na polno-szutrową w kierunku Fier. Za Durres już trochę lepsza droga i coraz więcej przydrożnych sprzedawców oferujących arbuzy. Jestem tym dzisiejszym odcinkiem totalnie wymęczony, a jednak stale mam wrażenie, że to jeszcze nie koniec na dzisiaj. W końcu do naszego dzisiejszego celu pozostało nam przynajmniej 120 km.

Mijamy Fier – tak samo brudny i nieciekawy jak inne albańskie miasta, z tym, że pojawiła się tutaj nowa rozrywka dostarczana nam przez albańskie ministerstwo transportu. Jest to specyficzna gra zręcznościowa znana jako „Omiń studzienkę”. Zasady są proste: jest sobie studzienka na środku ulicy w mieście, ale ponieważ ktoś jej ukradł berecik (czyli to cholernie ciężkie żelazne wieko), to sobie jest otwarta i niezabezpieczona w ŻADEN sposób. Bystry kierowca musi ominąć studzienkę, bo jak nie to wpada kołem do środka, a jego pojazd urywa sobie tam wszystko co ma do urwania. GAME OVER. Jesli kierowca jest bystry, to omija i jedzie dalej. W końcu trochę adrenalinki jeszcze nikomu nie zaszkodziło... Ja miałem od razu wyższy poziom tej gry, bo jechałem bezpośrednio za TIRem i za cholerę nic nie widziałem. Otwartą studzienkę zauważyłem dosłownie w ostatniej chwili. Zaraz za nią była druga, a później jeszcze jedna. LEVEL COMPLETED. Jedziemy dalej.

Z Fieru kierujemy się na Vlore. Krótko przed miastem widzę przed sobą kampera na niemieckich blachach. Super – będzie raźniej. Gość pewnie pedałuje do Sarande tak jak my. Jedzie jednak jakoś powoli i całkowicie zgodnie z przepisami – chyba jedyny w całej Albanii. Celowo go jednak nie wyprzedzam – odpocznę sobie chwile za nim :) Wjeżdżamy do Vlore. Miasto brudne i zakurzone, ale jakieś bardziej przyjazne. Jest po południu więc i ruch na ulicach znacznie, znacznie mniejszy niż to bywa rano. Ciągnę się przez miasto za Niemcem i tylko mam nadzieję, że jedzie do Sarande, bo miasto jest totalnie nieoznaczone i jak bym nie miał Niemca przed sobą, to albo bym błądził, albo zupełnie na czuja. Co w sumie zawsze i tak kończy się błądzeniem :) Dojeżdżamy zupełnie nad morze i jedziemy dalej po nadmorskim bulwarze. Nagle tablica na drodze, z której tylko w wnioskuję (jest po albańsku), że tunel zamknięty. Chyba trzeba objechać. Ale jak? Gdzie? Niemiec przytomnie skręca w lewo (jedyna możliwość w tym miejscu), ja za nim. Ale to jakaś osiedlowa ścieżka i w dodatku cholernie stromo w górę. Niemiec jedzie 10 km/h i mam wrażenie, że za chwilę się zatrzyma na środku. Ale ciągniemy dalej. W pewnym momencie jest tak wąsko, że zaraz zacznę ocierać lusterkami o mury domów stojących przy ulicy. W tym momencie zdążyłem tylko pomyśleć, że to pewnie jednokierunkowa i....zobaczyłem przed Niemcem, z przeciwka autobus!!! No to zmieniono automatycznie na - bardzo interesujący! Teraz to chyba wezmę kampera, podniosę do góry i jakoś przeniosę nad tym autobusem! Na szczęście gość z autobusu był dosyć trybiący i maksymalnie wkomponował się w lukę miedzy domami dając nam możliwość przejechania obok siebie dosłownie na milimetry! Po tej akcji Niemiec zjechał przy pierwszej okazji na pobocze (nie zupełnie pobocze – to był jakiś wjazd na posesję, kawałek przestrzeni przed bramą) i stanął. Podjechałem do niego, zrównałem się kabinami i pokazuję, żeby opuścił szybę. Pytam czy wszystko ok – Ok. Jedzie do Sarande? Jedzie. Pytam czy ma mapę albo lepszy niż mój gps, bo chcę się upewnić, że nie zabłądziliśmy na tym cholernym objeździe. Odpowiada: Ok. Powtarzam pytanie. Odpowiedź: Ok, ok.... No tak, chyba się zawiesił – trzeba go zresetować czy coś.... :) Ruszam dalej, a on niech chwilę odpocznie – chyba tego potrzebuje....

Objazd okazał się ok (Niemiec miał jednak rację :) ) i zresztą za 200 – 300 metrów skończył się ostrym zjazdem i połączeniem z drogą główną. Kawałek za miastem zatrzymujemy się na poboczu nad brzegiem morza. Sikpause. Figa jest tak zainteresowana stadem kóz pasących się na drugiej stronie ulicy, że zablokowało jej się sikanie! :) Magda idzie z nią dalej, bo inaczej się jamniczysko nie wysika. Ale z drugiej strony, to ją rozumiem – jakby się na mnie gapiło stado kóz, to też bym się nie wysikał :) Ja w tym czasie rzucam okiem na mapę. Zostało nam do Sarande około 70 - 80 km. Ok. Ale jednak coś mi mówi, że nie będzie ok. Jeszcze raz mapa – no tak! Przecież tutaj są góry jak cholera! Na mapie oznaczenie przełęczy i 1062 m n.p.m. Owszem, widzę jakieś góry przed sobą (morze jest z boku), ale nie przypuszczałem, że droga poprowadzi nas przez ich środek! No ładnie. Miłe zakończenie dnia. Zbieramy się i ruszamy. Nie mamy zbyt dokładnej mapy (zwykła, klasyczna z księgarni) jednak na jej podstawie wnioskuję, że do miejscowości Dukat powinniśmy się wspinać, a za Dukatem już z górki. Faktycznie, podjazd zaczął się dosłownie za 2 kilometry. Ostro w górę! Na znakach ostrzegawczych 10%. Moim zdaniem jest więcej. Wspinamy się, wspinamy i końca nie widać.... Wreszcie są drogowskazy na Dukat, a kawałek dalej, po lewej w dolince widać miasteczko. Ok – myslę sobie – zaraz będzie zjazd i po krzyku. O słodka naiwności (to już dzisiaj było :) ) – za Dukatem podjazd jeszcze ostrzejszy i intensywniejsze serpentyny. Ciągle w górę! Jakieś oznaczenia parku narodowego – to Park Narodowy Llogara. Przepiękna górska okolica i ciągle w górę. Wreszcie jesteśmy na przełęczy. Widok absolutnie zjawiskowy! Przed nami błękit: morze i niebo! Widok jak z samolotu.... No to teraz zabieramy się za lądowanie, czyli zjazd na poziom morza :) . Serpentyny ostre, staram się maksymalnie hamować silnikiem i szeroko brać zakręty. Ok – jakoś idzie. Zabezpieczenia tej drogi nie są imponujące – zwykłe barierki, albo ich brak :) Czasem widać, że ktoś miał pecha i hamulce puściły. Lenka obserwuje pobocze i mówi, że po bokach sporo krzyży i tablic upamiętniających tych co nie wyhamowali.... Magda siedzi z tyłu z Figą. Nic nie mówi. Figa też! :)

Jesteśmy już za połową zjazdu. Hamulce w kamperze zaczynają popiskiwać. Jak będzie gorzej, to dam im odpocząć. Na szczęście nie muszę – za dłuższą chwilę jesteśmy niemal na poziomie morza. Ufff (to już dzisiaj też było :) ). W między czasie zrobiło się już późne popołudnie: to oznacza, że na drodze zaczynają pojawiać się stada różnych zwierzaków, które same (!) lub ze swoim ludzkim opiekunem wędrują na nocleg do zagrody. Trzeba trochę uważać, bo kozy zrzucają kamienie schodząc z góry, krowy totalnie się nie przejmują tym, że coś jedzie, a wszystkie zwierzaki gremialnie kasztanią (czyli załatwiają swoje „grubsze” potrzeby fizjologiczne) na środku drogi i czasami (szczególnie jeśli to krowie) warto to ominąć, żeby sobie kamperka nie zachlapać.... :) Przyzwyczaiłem się już jednak do widoku wszelkiego możliwego zwierza domowego na ulicy, dlatego z dużą cierpliwością, powoli mijam te stada. Jednak w pewnym momencie jestem trochę zdezorientowany, bo zamiast stada na środku ulicy.... chłopcy grają sobie w piłkę! Ale i to już nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi i tylko stwierdzam głośno, że niech sobie chłopaki pograją - ja poczekam :) Lenka rzuca, że ciekawe co lub kogo jeszcze zobaczymy na drodze.... O tym będzie już wkrótce! :)

W końcu, niemal wraz z zachodem słońca docieramy do Sarande. Wjeżdżamy najpierw do miasta, ale szybko uciekamy – nie wygląda interesująco. A my szukamy teraz głównie spokojnego miejsca na nocleg. Magda ma informacje z forum camperteam (dzięki Jurek), które kierują nas w stronę Ksamil – wioska położona 7 km na południe od Sarande. Tam ma być prywatny camping. Faktycznie – po drodze drogowskazy na kemping i w końcu docieramy. To mały, kameralny kemping przydomowy. Wejdzie tam może 8 lub max 10 kamperów – nie wiem, czy mają jeszcze jakieś miejsce obok tego co widzieliśmy. W każdym razie mamy szczęście, bo nasz kamper wejdzie na pewno. Na miejscu stoją już kamperki z Anglii, Niemiec, Austrii.... Gospodarze to rodzina – przemili, przegościnni Albańczycy! Mówią po angielsku. Alexander (ojciec rodziny) mówi też chyba po niemiecku. Na budynku nalepka camperteamu – poczuliśmy się swojsko :) . Zaparkowaliśmy kamperka i ruszyliśmy na kolację. Knajpka położona nad samym brzegiem morza – rewelacja! Komary gryzą, ale mam je gdzieś! Po dzisiejszym dniu jestem niezniszczalny!!! Jest cieplutka przyjemna noc (właściwie późny wieczór, ale już całkiem ciemno), szum morza, browarek w kufelku in front of me.... Czy potrzeba jeszcze czegoś do szczęścia??? Tak! Jestem głodny :) Zamawiamy przepyszne żarełko (muszle, ośmiornice grillowaną, itd.) wszystko dostajemy w ilościach znacznie przewyższających nasze potrzeby i możliwości konsumpcyjne :) Wszystko świeżutkie, mniam, mniam.... Na koniec Lenka stawia kolejkę rakiji w nagrodę, że udało nam się dzisiaj przeżyć i prosimy o rachunek. Sympatyczna pani przynosi rachunek i..... chyba się pomyliła! 22 Euro za tą górę żarcia, napoje, rakije.... Nie. Nie pomyliła się – tutaj jest po prostu tanio! Wracamy do kamperka.

Na koniec funduję sobie jeszcze jedną, fenomenalną przyjemność – otóż gospodarze wymyślili prysznic i kibelek na zewnątrz. Cały bajer jednak polega na tym, że obie „instytucje” nie mają....dachu :) Kibelek jest przykryty od góry w sposób naturalny gałęziami rosnącego obok drzewa (oliwka?), ale prysznic już nie! :) Oczywiście zarówno kibelek jak i prysznic są dokładnie takie jak w super przyzwoitej łazience tj. kafelki na podłodze, muszla w kibelku (żadna dziura w podłodze) – wszystko perfekcyjnie czyste i pachnące. Cały bajer właśnie w tym, że nie ma dachu, czyli kąpiel odbywa się pod gołym niebem. W tą ciepłą, gwiaździstą noc było to dla mnie coś niesamowitego i w pełni wynagrodziło mi trudy tego okrutnie ciężkiego dnia...

gazebo - 2012-06-25, 19:43

Jeszcze kilka fotek z pamietnego, "albanskiego" dnia....
artanek - 2012-06-25, 20:34

Ciesze sie że skorzystaliscie z mojej propozycji i zatrzymaliscie sie w Ksamil u Aleksandra.Mili gospodarze Ja tam byłem u nich 5 dni i miałem okazje z nimi pare godzin spędzic na pogaduszkach.Oni dopiero tworza ten rodzinny autokamping na ile im srodki pozwalają.Cięzko pracowali na emigracji aby to stworzyc co dotychczas stworzyli .Uczą sie a musze przyznac że idzie im dobrze .Nawet potrafią dużo słów po polsku .Ja tam byłem na początku sezonu jako jeden z pierwszych w tym roku ale spotkałem tam towarzystwo z polski w sile 8 osób którzy przyjechali tam na spływy kajakowe i spali pod namiotami.Jak widze to i nasza naklejka wpadła wam oko.To dobre miejsce na zatrzymanie sie w podróży na Grecje albo w drodze powrotnej z Grecji przez Albanie .Cieszymy sie z Marią że sie nie zawiedliscie.Innym również w przyszłosci polecam to miejsce bo nie drogo a dobrze.Ja mysle nawet że wiele osób w przyszłosći ze względu na ceny przerzuci sie na wczasy do Albani bo warto .Mysmy zwiedzili całą Albanie i wszędzie czulismy sie bezpieczniea w więkrzosci zatrzymywalismy sie na dziko czasami w bardzo ustronnych miejscach.Jak widze to również my jechalismy tą tasą co wy Nasze zdjęcia to te same fotki co wasze.
gazebo - 2012-06-28, 21:04

Dzień piąty. Wreszcie w Grecji, czyli „ty vole, želva”!

Budzi nas wysoka temperatura w kamperze – lato!!! :) Czyste niebo – pięknie! Z powodu ładnej pogody :) funduję sobie poranny prysznic pod gołym niebem i robimy śniadanko. Później idziemy jeszcze na krótki spacer nad morze – kameralna, czysta plaża z łagodnym zejściem do krystalicznie czystej morskiej wody. Obok knajpka, w której wczoraj zjedliśmy pyszną kolację. Całkiem blisko widać wyspę Korfu. Mówię dziewczynom, że gdybyśmy mieli jeszcze jeden dzień w zapasie w naszym grafiku podróży, to na pewno dzisiaj byśmy go wykorzystali – to miejsce wręcz zaprasza, żeby zostać tutaj dłużej. Niestety, decydujemy jednak, że trzymamy się planów i wracamy do kamperka.

Przed wyjazdem ucinamy sobie jeszcze miłą pogawędkę z Alexandrem, no i oczywiście chcemy uregulować nasz rachunek. Wczoraj ustaliliśmy z Alexem, że płacimy 15 Euro za noc (wliczony w cenę prąd + serwis dla kamperka :) ). Dzisiaj okazuje się, że cena się zmieniła i 10 Euro w zupełności wystarczy, bo to przecież okres przed sezonem :) W ramach wymiany uprzejmości pozostawiamy po sobie mały ślad w postaci kilku (pełnych :) ) butelek naszego złocistego dobra narodowego :) (Budvar) i ruszamy dalej. Wyjeżdżając autentycznie żałuję, że nie zostaniemy tutaj dłużej – z taką szczerą gościnnością na kempingu jeszcze się nie spotkaliśmy i na pewno zapamiętamy tych ludzi i to miejsce na długo!

Przed Sarande skręcamy w prawo i kierujemy się na Gjirokaster. Po wyjeździe z miasta nie jesteśmy pewni czy dobrze skręciliśmy na rondzie, więc zatrzymujemy się przy patrolu policji, który akurat spełnia swoje policyjne powinności w terenie zabudowanym :) i pytam po angielsku pana policjanta, czy jesteśmy na właściwiej drodze. Pan policjant PO ANGIELSKU odpowiada potwierdzając, że jedziemy we właściwym kierunku i że za około 40 minut powinniśmy dotrzeć do miasta! Exciting! :) Wjeżdżamy znowu w górki. Alex przed wyjazdem uprzedzał nas, że tutaj górki też są całkiem niezłe i asfalt nie najlepszej jakości, ale nie jest tak ciężko jak wczoraj. Właściwie do wczorajszych podjazdów i zjazdów nie możemy nawet dzisiejszej trasy porównywać. Bułka z masłem :)
Po zjechaniu z góry, w miejscowości Jergucat skręcamy w prawo w stronę przejścia granicznego z Grecją. Na stacji benzynowej, która znajduje się niemal na przejściu granicznym, dajemy kamperkowi pić :) . Jest to stacja EKO po lewej stronie przy wjeździe na przejście graniczne. Piszę o tym szczegółowo, bo jeśli ktoś będzie tam jechał i po tankowaniu będzie chciał zapłacić kartą, to będzie mieć takiego samego pecha jak my – cards are no accepted here, sir! No to super! :/ Albańskiej waluty nie mamy wcale, a Euro tylko 40 czy 50. Rachunek za paliwo, to 80 Euro, bo zatankowałem do pełna. Gość ze stacji mówi, że na przejściu jest bankomat, więc dzielimy się rolami: Magda wraca do kampera do Figi (upał jak diabli – niech nam się jamnik nie zrobi na twardo w zamkniętym kamperze :) ), Lenka drepcze do bankomatu, a ja zostaje jako zakładnik na stacji. No ładnie – jak nie będzie kasy, to mnie Albańcy sprzedadzą na narządy... :) Na szczęście kasa jest. Ufff :) Płacimy, spadamy, a wyjeżdżając ze stacji pozwalam sobie jeszcze na mały albański akcent, czyli jadę kawałek pod prąd przed nosem policji :) Szybko się uczę! :)

Na przejściu warto odnotować ciekawy dialog z albańską panią pogranicznik. Dałem do okienka wszystkie niezbędne dokumenty jak każe świecki obyczaj :) Pani zaczyna studiować. Coś tam sobie kobiecina wklepała do kompa i obserwuje... Po chwili patrzy na mnie z takim wyrazem twarzy, że bez wątpliwości widzę, że chce ze mną nawiązać kontakt werbalny :) Ok – utrzymuję z nią kontakt wzrokowy, co daje jej szansę na rozpoczęcie naszego dialogu:

- Do you speak English? – zapytała pani pogranicznik po dłuższej chwili wpatrywania sie w moje piękne oczy :)
- I do – odpowiadam grzecznie, zadowolony, bo nie spodziewałem się, że konwersacja będzie przebiegać w jakimś znanym mi języku. A jednak! :)

W tym momencie pani zasępiła się (nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że nie takiej odpowiedzi oczekiwała co w sumie nie jest logiczne...) i po chwili zadała pytanie „po angielsku”:

- Montenegro – Albania?
- Montenegro – Albania – odpowiedziałem grzecznie, komunikując tym samym, że przyjechaliśmy do Albani z Czarnogóry.

W tym momencie pani pogranicznik się uśmiechnęła z widocznym wyrazem ulgi, klepnęła dwa razy w klawiaturę komputera, oddała mi dokumenty i powiedziała: Goodbye :)
To była najbardziej skomplikowana dyskusja w języku angielskim jaką kiedykolwiek przeprowadziłem. Ever! :D

Młody pan urzędnik po greckiej stronie przejścia sprawdza dokumenty od niechcenia, pan celnik zadaje rutynowe pytanie: Alkohol, cigaretten? Odpowiadam zgodnie z prawdą, że mamy na pokładzie tylko kilka piw, dostaje z powrotem dokumenty i .... jesteśmy w Grecji!!! Jeszcze tylko przestawiam zegarek (godzina do przodu), żeby mi się nie chrzaniło i jedziemy. Nastroje wyśmienite, pogoda kapitalna, Grecja przed nami! Hura!

Dosłownie kilka kilometrów za granicą następuje coś czego totalnie się nie spodziewałem i co wywołało moją bardzo spontaniczną reakcję. Otóż, prowadząc spokojnie kamperka, na pustej drodze nagle zobaczyłem....żółwia! Normalnie żywy, dorosły żółw całkiem „dorosłych” rozmiarów! Sam, na wolości przechodzi sobie grzecznie na drugą stronę ulicy! Ponieważ było to coś czego totalnie się nie spodziewałem na środku drogi (rozumiem: stado kóz, stado owiec, krowy, byki, nawet mecz piłkarski chłopców z miejscowej wioski, ale żółw????) moja reakcja była spontaniczna – zacząłem się drzeć po czesku: TY VOLE, ŽELVA!!! ŽELVA!!! (cze: o cholera, żółw!!! żółw!!!), co niesamowicie rozbawiło resztę ekipy, a szczególnie Lenkę. Tak na marginesie, to chyba raczej spontaniczność mojej reakcji była tutaj najbardziej zabawna! Ale cała ta historia miała jeszcze jeden wymiar: po wczorajszym dniu Lenka zastanawiała się co jeszcze spotkamy na drodze, nie przypuszczając, że faktycznie możemy zobaczyć na asfalcie przed sobą jeszcze jakieś inne zwierze. A jednak :)

Krótki postój na pierwszej za grecką granicą stacji benzynowej (Shell po lewej stronie, około 20 km od przejścia) odnotowuję ze względu na przemiłą obsługę i świeże kanapki :)

Kierujemy się na Ioanninę. Tam mamy zamiar wskoczyć na autostradę w kierunku północnym, żeby dojechać do naszego dzisiejszego celu, czyli wioski Kastraki obok Meteorów. Tutaj mała dygresja językowa: kiedy Magda, która planowała trasę, powiedziała Lence, że jedziemy do Kastraki (brzmi znajomo zarówno dla Polaka jak i dla Czecha :) ), to Lenka zaczęła się śmiać. Kiedy dodała, że w Kastraki zatrzymamy się na kempingu Vrachos, Lenka dostała ataku śmiechu: vrah (przez samo h, ale to bez znaczenia – wymawia się niemal tak samo jak ch) w języku czeskim znaczy: morderca! :) Oczywiście zaraz powstała historyjka, że pewnie Vrachos, to imię właściciela, który ma brata Uchylosa (uchyl – cze: zboczeniec), itd... W każdym razie nocleg zapowiadał się ciekawie :)

Im bliżej jesteśmy Ioanniny, tym większy ruch. Niestety, kultura jazdy w Grecji jest jeszcze gorsza niż we Francji... I nie chodzi tutaj wcale o nie używanie migaczy, czy nieprawidłowe wyprzedzanie. Tutaj nie ma niemal wcale zwyczaju dziękowania sobie np. za zjechanie przy wyprzedzaniu, czy wpuszczenie przy włączaniu się do ruchu. Takich – w sumie – normalnych reakcji na drodze widziałem bardzo, bardzo mało... Dziwne to trochę dla mnie, bo przecież miejscowi, to w zdecydowanej większości przemili i gościnni ludzie, o czym już wkrótce sami sie przekonamy.

Autostrada z Ioanniny na północ prowadzi nas przez malowniczy górski krajobraz. Umilam ekipie nudną podróż swoim anielskim śpiewem wykonując brawurowo mój popisowy numer „I will always love you”, czym nieco zaskakuję ekipę oraz zdecydowanie poprawiam im nastrój. Niestety, muszę jednak odnotować fakt, że spotykam się przy tej okazji z pewną nieczułością na mój niebywały talent wokalny (nieboszczka Whitney podobno przekręca się w grobie...), ale nie zamierzam się tym zrażać. W końcu, śpiewać każdy może (chociaż podobno nie każdy powinien.... :) ). Atmosferę powszechnej wesołości mąci nam nieco pani w budce domagając się od nas zapłaty 5 Euro za przejazd autostradą. Za chwilę, to samo chce od nas pan w następnej budce (cholera, jakoś drogo...) co powoduje, że bez większego żalu opuszczamy wygodną drogę, kierując się za drogowskazami na Meteory (Kalampaka). Zjeżdżamy z góry kilkoma serpentynami, ale nie są zbyt ostre (chyba się uodporniłem po tej Albanii.... :) ) co potwierdza obecność kilku TIRów ślamazarnie pakujących się do góry. Przed samą Kalampaką skręcamy w lewo i jesteśmy w Kastraki :) Bez trudu znajdujemy camping Vrachos gdzie miły pan (Lenka od razu zauważyła, że wytatuowany... :) ) wita nas niemal w bramie i informuje, że możemy sobie wybrać miejsce, które nam będzie najbardziej odpowiadać. Super. Parkujemy pod drzewami. Sam kemping jest bardzo sympatyczny, w sezonie ma czynny basen. Sanitariaty bardzo czyste, prąd, serwis dla kampera – wszystko gra! :) Cena za 3 osoby + jamnik + prąd 24 Euro. Niestety, płatność tylko w gotówce, a najbliższy bankomat jest około 2 km od campingu w Kalampace. W całym Kastraki nie można podobno nigdzie zapłacić kartą. Kemping leży bezpośrednio u najbardziej wysuniętej na południe grupy skał Meteory. Po zaparkowaniu kampera, decydujemy, że pójdziemy na mały spacer, aby możliwie z bliska zobaczyć chociaż kilka klasztorów zbudowanych na szczytach skał. Po cichu liczę, że może uda się dotrzeć do największego – Metamorfosis, ale to chyba za daleko...

Przechodzimy najpierw pod Agios Nikolaos – imponujący. Widać też Roussanou i Varlaam. No to naciągam ekipę, że może podejdziemy chociaż kawałek pod Varlaam. Idziemy. Ścieżka wąska, prowadzi przez mocno zarośniętą dolinkę. Stopniowo zaczyna piąć się w górę. Magda zaczyna się dopytywać dokąd idziemy. Żartuję, ze wejdziemy na szczyt Varlaam. Odpowiedzi na moje żarty nie będę tutaj cytować... :) Później okazało się, że byliśmy znacznie wyżej :D ale nie uprzedzajmy faktów. Idzie się dobrze, chociaż jest trochę duszno – w oddali burzowe chmury i nawet całkiem dobrze tą burzę słychać. Eeeee tam – przejdzie bokiem :) Teraz już wspinamy się w górę całkiem stromo. Mamy tylko małą mapkę na ulotce, którą dostaliśmy na kempingu, więc nawet do końca nie jesteśmy pewni gdzie ta ścieżka w tej gęstwinie nas wyprowadzi. W górę, w górę.... Dyszymy i sapiemy, bo jest faktycznie dosyć ostro. Spociłem się jak koń! Wreszcie po całkiem długiej i wyczerpującej wspinaczce gąszcz zaczyna się trochę przerzedzać i stajemy przed wejściem do.... Metamorfosis!!! Hura! Gratulujemy sobie tego wejścia, bo było dosyć ciężko. Jesteśmy właściwie trochę zaskoczeni, że – trochę przez przypadek – weszliśmy, aż tak wysoko. Varlaam stojący nieco dalej jest znacznie niżej.... Staram sie unikać wzroku mojej żony.... :D W każdym razie warto było!!! Co prawda jest już dosyć późno i o jakimkolwiek zwiedzaniu nie ma już mowy (zresztą dziewczyny i tak nie były właściwie ubrane na wizytę w klasztorze ortodoksyjnym), ale chmury burzowe gdzieś odpłynęły (mówiłem, że przejdzie bokiem :) ) i możemy w spokoju i ciszy (już nie ma turystów) kontemplować to wspaniałe miejsce... Warto! Lenka nawiązuje rozmowę z ekipą z Niemiec i Holandii – pozdrawiamy :) ! Po kilkudziesięciu minutach musimy się zwijać – późne popołudnie zaczyna przechodzić w wieczór. No tak, ale którędy teraz wracamy? Jest jakiś autobus? Podobno jest, ale już nie o tej porze. Niemiecko-holenderska ekipa przyjechała tutaj autkiem, ale nie zabierzemy się z nimi, bo nie mają tyle miejsca. Pan na straganie z pamiątkami mówi, że najlepiej zejść tą drogą, która przyszliśmy. Nie podoba nam się to, bo jest tam dosyć stromo i w górę da się wejść, ale w dół, w sandałkach na tej stromiźnie może być ciężko. Po analizie możliwości wygląda jednak, że.... żadnych innych możliwości nie mamy :) Ładujemy się w krzaki :) znajdujemy naszą ścieżkę i w dół. Zejście nie jest tak straszne jak sobie wyobrażaliśmy – powoli człapiemy w dół i po około 40 minutach jesteśmy na asfaltowej ulicy na dole. Udało się! :)
Trochę zdziwiła nas jedna Niemka, którą spotkaliśmy już prawie w Kastraki, a która pytała nas o drogę do Metamorfosis – chyba już było trochę za późno na ten spacer. Jednak gdy jej o tym powiedzieliśmy, to niewzruszenie pomaszerowała dalej... Powadzenia!

Po powrocie na kemping, kąpieli pod prysznicem (tutaj już mają dach – szkoda :) ) zasłużyliśmy na solidną kolację. Grecka klasyka (restauracja na kempingu), czyli tzatziki, suwlaki i grecki browarek/wino (Mythos – Lence nie smakuje, dla mnie do przeżycia...). Pycha – wszystko pyszniutkie i świeże, przygotowywane niemal na naszych oczach. Po kolacji deser na koszt firmy: jogurt z miodem. Mniam!!! (a ja podobno nie lubię miodu :) ) Pierwszy dzień w Grecji za nami – jesteśmy szczęśliwi! :)

Barbara i Zbigniew Muzyk - 2012-06-29, 13:49

Wszystko super ale juz jedziemy na Halkidiki i nie doczekalismy sie relacji,ale moze tam uda sie ja przeczytac,pozdrawiam,juz poakujemy laptopa
Camper Diem - 2012-06-29, 15:16

wyjeżdżamy :ok kontynuuj relację- będziemy szukać wifi w drodze i czytać :spoko
Kocer - 2012-06-29, 15:35

Piękna relacja. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy...
szymek1967 - 2012-06-29, 16:13

fajnie się to czyta :mrgreen:
ps. odczucia w albanii mam te same , przejechałem ,przezyłem i wiem że nigdy tam nie wrócę :-P

choć są i tacy którym się podoba,są zachwyceni wręcz wniebowzięci 8-)

również czekam na dalszą cz.relacji :spoko

pabloarmando - 2012-06-29, 16:53

szymek1967 napisał/a:
...choć są i tacy którym się podoba,są zachwyceni wręcz wniebowzięci...

Oj tam zaraz wniebowzięci.... :)
Ale nie powiem, 3 tygodnie w ubiegłym roku wystarczyły mi... w tym roku ciut dalej czyli Grecja... ale w okolice Butrinti chętnie bym się wybrał, a skok do Syri-i-Kalter... bezcenny. Czy Acheron w Grecji jest też tak zimny?

gazebo - 2012-07-01, 14:38

dziekuje wszystkim za mile przyjecie mojej relacji! przyznam, ze jako debiutant stresuje sie niemilosiernie :) i na serio!!!

przy okazji male wyjasnienie: w tytule relacji jako glowny temat wspomniane sa Chalkidiki i to sie zgadza - byl to cel naszej podrozy. jednak faktycznie udalo nam sie dotrzec (z braku czasu) tylko na najbardziej oddalony na wschod polwysep, czyli Athos i o Athosie bedzie juz za chwile. jednoczesnie przepraszam wszystkich tych, ktorych zmylil tytul relacji i czekaja na wyczerpujaca relacje o wszystkich polwyspach Chalkidiki -niestety, jeszcze nie tym razem.... :/

gazebo - 2012-07-01, 16:23

Dzień szósty, czyli wracamy nad morze (bum, bum, bum...)

Siła sugestii jest ogromna! Poprzedniego dnia opowiadaliśmy sobie o Vrachosach i Uchylosach, no i zadziałało :) Lenka obudziła się w nocy i słyszy jakieś podejrzane dźwięki! Nie mogła do końca zlokalizować czy to w - czy na zewnątrz kampera, ale coś wali, stuka... Pierwsza wizja: Vrachos z Uchylosem przyszli ją zabić i zgwałcić (albo odwrotnie :) )... Druga wizja (bardziej realna): ktoś dobiera się nam do kamperka! Zanim jednak zdążyła narobić hałasu, uświadomiła sobie, że przecież zaparkowałem kampera pod drzewem i koło krzaków (żeby był cień rano) i lekki wiaterek kołysze gałęzie, które delikatnie, acz często stukają w budę kampera. :) Nie ma się co śmiać z morderców i zboczeńców! :)

Poranek wyjątkowo ciepły i pogodny nastraja nas optymistycznie. Podobno do tej pory pogoda w tej części Grecji była raczej deszczowo-burzowa, ale teraz ma się to zmienić: ma być tylko słońce! I tak trzymać. Przed śniadaniem idziemy jeszcze na przymusowy spacer do Kalampaki – nie mamy nic na śniadanie i potrzebujemy gotówkę z bankomatu na zapłacenie za kemping. Spacer – mimo, że bez śniadania – całkiem przyjemny. Zakupy, bankomat i mój pierwszy kontakt z boskim napojem: Fanta o smaku jabłkowym! O matko! Normalnie rewela! Robię mocne postanowienie, że przed powrotem do Pragi zaopatrzę się w hurtowe ilości tego napoju bogów, ale niestety – jak później pokazało życie – Fanta jabłkowa nawet w Grecji nie wszędzie jest dostępna i z moich planów wyszły nici...

Po śniadaniu, uregulowaniu itd. ruszamy dalej. Dzisiaj jest sobota, ruch na drodze znacznie mniejszy, a my mamy w planie powrót nad morze i pobyczenie się na wybrzeżu przynajmniej 2 dni. Jako jedyny kierowca w ekipie przyjmuję plan dnia z wielkim zadowoleniem. Co prawda jazda kamperem, to dla mnie okrutna frajda, ale czasami jest tak, że co za dużo.... wszyscy wiedzą o co chodzi :)

Dzięki informacjom kamperowiczów, którzy przecierali szlaki na Riwierze Olimpijskiej decydujemy, że zakotwiczymy gdzieś właśnie w tamtych rejonach. Lenka chce zobaczyć Olimp (chociaż z daleka) więc wygląda na to, że wszyscy będą szczęśliwi. Upieram się trochę na okolicach Stomio, bo czytałem na naszym forum, że tam cicho i spokojnie (tego właśnie potrzebuje), ale ostatecznie zostaję zwabiony w inne miejsce pod pozorem błogiego spokoju jednak w trochę bardziej cywilizowanych warunkach niż Stomio. No i zostałem tragicznie oszukany!!! :)

Wybór Magdy (nasza nadworna planowaczka kempingowa :) ) padł na kemping Poseidon Beach w Platamonas. Ekipa zaakceptowała wybór. Kemping znajdujemy bez problemu – jest położony tak jak kilka innych kempingów w Platamonas za główną ulicą. Ilość tych kempingów zaczęła budzić we mnie pewne obawy, które już wkrótce miały się potwierdzić – niestety!
Na kempingu przemiły, bardzo cierpliwy i przystojny (podobno – nie znam się na facetach :) ) współwłaściciel kempu (rodzinny biznes) prosi nas o pozostawienie kampera przy bramie wjazdowej i przejścia z nim przez kemp w celu wyboru miejsca, które najbardziej będzie nam odpowiadać. Kemping jest zapełniony prawie w 100%. To taka miejscowa świecka tradycja – te zapełnione miejsca, to tzw. stała dzierżawa. Po prostu ludzie mają swoje miejsce, swój domek kempingowy, który wynajmują tutaj na cały sezon. Domek jest wyposażony maksymalnie i cała rodzina, wymieniając się między sobą w poszczególnych okresach sezonu wypoczywa właśnie w takim, wydzierżawionym domku. W wielu domkach trwają akurat przedsezonowe prace, ale generalnie nie przeszkadza to w wypoczynku. Większości (zdecydowana) zaparkowanych pojazdów ma rejestracje z Macedonii – Magda mówi, że słyszała, że tutaj przyjeżdża na wypoczynek sporo ludzi z Macedonii. Nie przeszkadza mi to. Bum, bum, bum.... Za to zaczyna mi przeszkadzać coś innego.... No dobra – wybieramy w końcu miejsce (szczerze podziwiam cierpliwość pana, który nas oprowadzał) bum, bum, bum idziemy po kampera. Zgłaszamy, że zostajemy na dwie noce bum, bum, bum parkujemy, rozkładamy roletę, meble i idziemy nad morze bum, bum, bum... No dobra coś tu nie tak! Co to jest do jasnej cholery BUM, BUM, BUM????!!!!! Na plaży się wszystko wyjaśnia – jest tam bar, a w barze „muzyka” typu bum, bum, bum – no i właśnie to są te basy, które niosą się po całym kempingu! MASAKRA!!!!! Siadamy w tym huku na leżakach. W trzy sekundy zjawia się koło nas koleś z baru i informuje, że leżaki należą do baru i jak chcemy na nich poleżeć, to oczywiście i serdecznie, ale musimy zamówić coś w barze! O zgrozo! Gdzie ja jestem!? No dobra – zamawiamy po puszcze coli dla świętego spokoju. Here you are: 3 Euro za 1 sztukę!!! NIE!!! NIE!!! NIE!!! Łomot z głośników taki, że nie słyszę własnych myśli + cwaniactwo na bezczela. Tak mają wyglądać moje wakacje??? Nieeeeee, błagam..... Właśnie od tego uciekłem! Dzielę się moimi myślami z dziewczynami. Na szczęście mają podobne odczucia. Ja tutaj nie wytrzymam 5 minut, a co dopiero 2 dni!!! Tym bardziej mnie to wkurza, że wiem, że w najbliższej okolicy i tej trochę dalszej są tysiące miejsc, w których jest wszystko czego chce, czyli cisza, spokój i szum morza! Ja rozumiem, że jesteśmy ekipą raczej kempingową niż „dziką”, ale taki kombinat, to już za dużo jak dla mnie!

Wytrzymuje na tej bum, bum, bum plaży 7 minut i wracam do kampera. Trochę czytam, trochę bawię się z Figą, ale humor mam taki, że weź się powieś.... :( Dziewczyny wróciły z łomotu na plaży + zrobiły mały rekonesans po okolicy – nic ciekawego. Wspólnie idziemy rozejrzeć się po okolicy i coś upolować do pożarcia. Okolica wygląda mniej więcej tak jak nasz kombinat – kemping obok kempingu, domek obok domku. Zero prywatności, zero spokoju. Atmosfera raczej kurortowa. Ten spacer tylko mnie dobija.... :/ Jedyna różnica, to to, że na innych kempingach nie słychać tej ryczącej muzyki z plaży. W takim razie chyba wybraliśmy najgorzej... Znaleźliśmy restaurację przy samej plaży – Restauracja Nostalgia. Zamówiliśmy jakieś jedzenie. Kelner jest powolny jak mucha w smole – zero zainteresowania tym co się dzieje wokoło. Z naszego zamówienia dociera na nasz stół o kilka rzeczy mniej niż zamówiliśmy. Mam nadzieję, że nie doliczą nam tego do rachunku! Zjedliśmy, poprosiliśmy o rachunek. Po długim czasie wreszcie dostajemy kwitek – wszystko po grecku :/ Na moje oko coś tam jest za dużo, ale może się mylę – nikt nam nic nie wyjaśnił, a po grecku, to ja raczej słabo (chociaż kiedyś uczyłem się greki na studiach)... Lenka proponuje jedyne rozsądne wyjście z tej sytuacji – płacimy, wychodzimy, zapominamy... I tak też robimy – olać to. W każdym razie, jeśli traficie (czego Wam nie życzę) w te strony, bądźcie gotowi na takie historie!

Długie czekanie na żarcie w restauracji ma swój plus – oświeciło mnie :) Czy my tutaj musimy siedzieć za karę całe 2 dni? NIE! Więc uciekajmy stąd! Po powrocie do kampera robimy modyfikację planów: wyjazd z samego rana, zwiedzamy pobliski Dion, zwiedzamy bardziej oddaloną Pellę i przenosimy się na Chalkidiki. Magda proponuje Atos – akceptacja natychmiastowa i jednogłośna :)
Po prysznicu (bardzo czyściutkie sanitariaty) robimy sobie przedłużony program artystyczno-rozrywkowy – dodatkowe dwa odcinki Shaun the Sheep na poprawienie humorów :)

Dzień siódmy: CAMPING OURANOUPOLI, czyli marzenia się spełniają...

Niemal od razu po przebudzeniu, nakarmieniu dzikogłodnej Figi (zawsze przed śniadaniem i kolacją jamnik jest dzikogłodny. W innych porach dnia jest tylko głodny... :) ) i niezbędnej toalecie porannej dziewczyny idą sprawdzić czy możemy wyjechać dzisiaj (ZARAZ!!!) pomimo, iż deklarowaliśmy, że zostaniemy na 2 dni. Oczywiście nie ma z tym problemów! Tutaj mała uwaga – kemping Poseidon Beach generalnie nie jest złym miejscem – ma bardzo miłą i gościnną obsługę, czyste sanitariaty, kawałek własnej plaży, sklepik, itd. To głównie mnie się to miejsce nie podoba – ktoś inny może czuć się tutaj doskonale, o czym świadczy ilość wydzierżawionych miejsc kempingowych. Ale jeśli szukacie spokoju i prywatności, to podobnie jak ja, nie musicie się tutaj czuć idealnie....

Wyjeżdżamy. Za chwilę jesteśmy w Dion. Tutaj chcemy zwiedzić ruiny starożytnego miasta – kiedyś sławnego ośrodka, znanego głównie z ofiar (hekatomby) składanych Zeusowi. Bliskość Olimpu nieprzypadkowa :)

Do ruin docieramy bez problemu dzięki drogowskazom – po wjeździe do miasta kierować się w prawo. Parking prawie pusty, a że dzisiaj niedziela to wchodzimy do parku za darmochę :) (normalnie wejście to 3 lub 4 Euro za osobnika. Można wejść z czworonogiem :) ). Całość ruin znajduje się (jak wspomniałem) w parku, co szczególnie doceniamy, ponieważ słońce pali niemiłosiernie, a dzięki drzewom jest tutaj trochę cienia! Doskonale zachowane są zwłaszcza ruiny miasta i mozaiki w termach – piękne. Warto odwiedzić to miejsce!
Po około 1,5 godzinie (planowaliśmy na to miejsce max 0,5 godziny) ruszamy dalej w kierunku Pelli. Pella był dawniej stolicą Macedonii. Liczba mieszkańców w tamtych czasach wynosiła około 15 000 ludzi co dzisiaj, widząc ruiny Pelli, trudno sobie nawet wyobrazić. Autostrada pusta, później skręcamy w boczną drogę. Słońce praży. Kiedy docieramy do Pelli, jest okrutny upał. Dlatego ja z Figą ograniczmy zwiedzanie do minimum. Ruiny Pelli są dostępne do oglądania za darmo. Jednak robią duże wrażenie (przynajmniej na mnie). Są bardzo łatwo dostępne - wszystko na otwartym terenie, pilnowane jedynie przez jednego gościa z pieskiem, który natrętnie zaczepiał Figę, czym zaczął wkurzać nawet mnie! Swoją drogą to ciekawe – ta dostępność tak unikalnych zabytków jest w Grecji faktycznie aż nienaturalna. Coś takiego w Niemczech, Francji czy gdziekolwiek indziej – szczelnie ogrodzone, kolejki, autobusy, bilety po 20 Euro, stragany z popcornem i colą..... A tutaj nic – po prostu jest i można wejść i poczuć siłę i wiek tych murów, kształtów....
Pella za to była „szybka ” w zwiedzaniu. Jest tak gorąco, że Figę musiałem wziąć na ręce, żeby sobie zwierzę nie poparzyło łap na rozgrzanym asfalcie.

Z Pelli ruszamy na Athos – to najbardziej oddalony na wschód „palec” Chalkidiki. Jest dostępny dla zwykłych śmiertelników tylko w swojej początkowej części, czyli do miasteczka Ouranopoli – dalej zaczyna sie pilnie strzeżona Republika Mnichów zwana Agion Oros. Jest tam normalna granica, pilnowana przez policję. Wstęp tylko dla mężczyzn i ze specjalnym pozwoleniem...

Mijamy Thesaloniki – ruch na obwodnicy spory. Myślę, że w tygodniu musi tutaj być niezły kocioł... Za około 40 minut zjeżdżamy z autostrady na Stavros i znowu jesteśmy nad morzem. Tym razem jednak wszystko wygląda jakoś inaczej: nie żeby morze było bardziej morskie, a niebo bardziej niebieskie, ale widać inny klimat tych miejsc – mniej turystów i dużo więcej spokoju i naturalnej atmosfery. Podoba nam się :) Za Stavros widzę kamperki parkujące na dziko nad morzem – w tym jeden na numerach z Ostravy, czyli nasi tu są :) . My jednak lecimy dalej... Tutaj jest też inny klimat niż na Riwierze – tam gość nam mówił, że przed naszym przyjazdem lało cały tydzień. Tutaj jest bardzo sucho i widać, że już dawno nic nie padało. Jest bardzo gorąco, za oknem wspaniałe widoki na morze, górki i las. Na poboczu pojawiają się tablice w kilku językach, że parkowanie „na dziko” grozi karą! W sumie widziałem na Athos policję tylko jeden raz i to w dodatku nie przy pracy.... :) Nie wiem – my raczej planujemy pobyt na jakimś kameralnym kempie. Podobno jest jakiś w okolicy Ouranoupoli....

W międzyczasie nasz „zbiór zwierząt na ulicy” rozszerza się o nowy gatunek: wąż. Żywy, na ulicy, w dodatku na moim pasie, więc musiałem przejechać nad nim, ale nie uszkodziłem gadziny :) Był całkiem spory – zdrowo ponad 1 metr na 100% i wił się próbując „przewić się” na drugą stronę :) Żywiąc szczerą i niekłamaną sympatię do wszystkich zwierzaków, trzymam za niego kciuki :)

Dojeżdżamy do Ouranoupoli, okolica piękna więc trochę jestem zagapiony i rozkojarzony.... Nagle, po prawej stronie ulicy duży napis CAMPING OURANOUPOLI, a w głębi, nieco poniżej ulicy wjazd na kemping. Hamuję, cofam, włączam awaryjne i wysyłam dziewczyny na zwiad – jeśli im się spodoba, to zostajemy. Jeśli nie, to pedałujemy dalej, czyli do miasteczka. Jako, że okolica super, to mam nadzieję, że im się spodoba. Długo nie wracają, co biorę za dobrą monetę. Za chwilę widzę je jak spacerują po kempingu, a jakieś młode, miejscowe dziewcze zaznajamia je z terenem bardzo żywo przy tym gestykulując :) Za chwile Magda i Lenka wracają – już z daleka widzę, że uchachane i zadowolone, więc odpalam kampera niemal nie czekając na ich potwierdzenie, że jest OK. Potwierdzają, dodając, że jest zdecydowanie lepiej niż OK. Jest brutalnie OK!!! :) (wyjaśnienie dla czytelnika: w terminologii Lenki, jeśli coś jest brutalnie dobre, to znaczy, że jest absolutnie wyjątkowe, niezrównane, itd. :) ). Wjeżdżam na teren kempingu, wybieramy miejsce pod zadaszeniem z siatki i naturalnym cieniem z drzew – to ze względu na Figę. Obok są też miejsca niemal nad samym morzem, ale jeszcze nie „zamontowali” tam cienia, czyli zielonej siatki na konstrukcji metalowej, więc odpada. Ale miejsce i tak bomba. Idę na plaże – trzy kroki od kampera, po drodze mijam sklepik (1 krok od kampera :) ) i restaurację (2 kroki od kampera :) ). Restauracja ma też swoją część zupełnie na plaży, na drewnianym tarasie. Wszystko to prowadzone jest przez rodzinę: mama Maria, tata i ich już dorosłe dzieci: Anna i Gregory. Plaża prywatna – bardzo kameralna, piasek i łagodne zejście do kryształowo czystego morza. Widok na wyspę oraz środkowy półwysep Chalkidiki – Sithonia. Jednym słowem: TO JEST TO!!!! O to chodziło! Tak! 3x tak!!! Cisza, spokój. Wkrótce przekonamy się, że to jeszcze nie wszystko – to miejsce jeszcze nas zaskoczy :)
Pierwsze zaskoczenie – kąpiel w morzu: bardzo czyste i łagodne dno. Zachęcony czystą wodą, biorę płetwy i maskę z kampera i ruszam do wody. Niestety, życie morskie raczej słabe, ale i tak pływa sobie ze mną kilka rybek + odkrywam, że stosunkowo blisko brzegu są jeżowce, więc do kąpieli polecam coś na stopy.

Po kąpieli i prysznicu idziemy do restauracji na kolację. Obsługuje nas Anna. Maria gotuje, a Gregory jej pomaga – super! Tak właśnie wyobrażam sobie biznes rodzinny. Siadamy sobie na tarasie przy samej plaży, za nami delikatnie gra muzyczka (żadne bum, bum.... :) ), a Anna jeszcze dodatkowo ją ścisza, żeby nam nie przeszkadzała w słuchaniu morskich fal... No i nie można tutaj było trafić od razu???? :) Zamawiamy żarełko – ja biorę grillowaną fetę, frytki, jakąś sałatkę. Czekamy trochę dłużej niż może to zaakceptować mój głód :) , ale to tylko dlatego, że wszystko jest przygotowywane na świeżo – żadne odsmażanie, odgrzewanie i inne cuda. Zupełnie od początku i tak ma być! Do tego piwko (Lenka przekonała się do miejscowego FIX, ja zostaje przy Mythos), Magda winko... Na koniec zamawiamy po porządnej lufce Ouzo :) i dodatkowo dostajemy deser na koszt firmy! W między czasie porozmawialiśmy jeszcze z Gregorym o miejscu i życiu tutaj i tak ogólnie – bardzo miły gość, prawda Leni? :)

Wreszcie będąc totalnie zadowolonymi z tego, że tutaj jesteśmy wracamy do kamperka i po wieczornej toalecie (czyściutkie sanitariaty – jestem na to uwrażliwiony :) ) + 3 kolejnych odcinkach Shaun The Sheep idziemy w bety :)

Ponownie odzyskałem utracone na Riwierze Olimpijskiej poczucie zadowolenia wakacyjnego :)

Lutek - 2012-07-02, 11:33

Super !!! ,bardzo miło czyta się wasza relację tym bardziej że od tej chwili znajome nam okolice ,w maju zwiedziliśmy z żoną północne wybrzeże Grecji od Salonik do Alexandroupolis ,całe dwa tygodnie korzystając z uroków pustych i spokojnych plaż bez szukania płatnych campingów ( plus podróżowania camperem ) jeszcze raz wielkie dzięki za relację i czekam na dalszy ciąg :spoko
gazebo - 2012-07-10, 09:59

Dzień ósmy, dziewiąty i dziesiąty, czyli pięknie się byczymy

Po tym jak trafiliśmy wreszcie tam, gdzie chcieliśmy trafić, czyli na Camping Ouranoupoli, Lenka zapytała Magdę czy aby nie mamy zamiaru stąd wyjechać na drugi dzień. Jej obawy szybko zostały rozwiane – Rada Starszych przy śniadaniu podejmuje uchwałę, że to miejsce spełnia w 100% nasze oczekiwania wakacyjne i nie ruszamy się stąd dokąd nas nikt lub nic nie zmusi do wyjazdu. Czyli realnie patrząc możemy zostać trzy dni. Super! Układamy plan pobytu, bo zostać na miejscu nie oznacza leżeć na plaży – to zdecydowanie nie dla nas!

Połowę pierwszego dnia planujemy poświęcić na byczenie się na plaży (tyle wytrzymamy :) ). Później spacer do Ouranoupoli. Drugi dzień: wycieczka statkiem w okolice góry Athos i dzień trzeci: wyprawa do Stagiry. Uchwała podjęta – głosów sprzeciwu nie odnotowano. W czasie obrad zauważyłem „kątem oka”, że ktoś z pewnej odległości, ale dosyć intensywnie nam się przygląda... Dosyć intensywnie, to za mało powiedziane – siedzi i nie spuszcza z nas oka! Odwracam głowę – obserwator na czterech łapach siedzi jakieś 20 metrów od nas i gapi się jak w obrazek. Wyciągam rękę w kierunku psiaka i w ciągu pół sekundy mam na sobie przednie łapy dość pokaźnych rozmiarów suczki, którą Magda nazwała Ziutą, a która stała się na te trzy dni częścią naszej ekipy (element grecki :) ) Ziuta okazuje się niesamowicie przyjaznym pieskiem. Jest bardzo towarzyska i łagodna, zarówno dla nas jak i dla Figi – obie suczki zakumplowały się od pierwszego obwąchania :) i od tej pory leżały razem obok siebie, czasem wspólnie szalały biegając koło kamperka. Wieczorem zagadnąłem Gregorego o tego psiaka i okazało się, że na kemping przychodzą czasami różne bezdomne pieski i koty. Rodzina właścicieli kempingu nie dokarmia tych zwierząt i nie zajmuje się nimi, ale też nie wygania ich. Zwierzaki są łagodne, nie są natarczywe wobec przyjezdnych więc nie ma problemu. A często zdarza się, że goście kempingu zaprzyjaźniają się ze zwierzakami i przynajmniej kilka dni są razem. Tylko te rozstania muszą być później bolesne.... :( W każdym razie Figa sama zgłasza na posiedzeniu Rady Starszych, że podzieli się swoimi zapasami żarełka z Ziutą – Rada przyjmuje wniosek uznając, że to bardzo szlachetne ze strony Figi :) Zresztą sama Figa też wie co nieco o byciu bezdomnym pieskiem, bo ją kiedyś też ktoś wyrzucił z domu, ale dzięki schronisku w Primeticach Figa znalazła nas i już tak zostało ku obopólnej radości :)

Pół dnia na plaży dobrze nam wszystkim robi – odpoczywamy, cieszymy się słońcem i morską wodą. Po południu spacer (około 1,5 km) do Ouranoupoli. Samo miasteczko jest faktycznie bardzo małe, ale i dobrze zaopatrzone – oddział banku z bankomatem, knajpki, liczne sklepy z pamiątkami, ale też i z wszelkimi greckimi specjałami. Są też dwa biura wycieczkowe oferujące podróż statkiem wzdłuż wybrzeży niedostępnej części półwyspu Athos. Wycieczka trwa około 3 godzin: 1,5 godziny w jedną stronę i 1,5 z powrotem – dosyć logiczne :) Cena dla osoby: 18 Euro, a statek wypływa z przystani w Ouranoupoli o 10.30 i – jeśli jest odpowiednia ilość chętnych – również po południu o 13.30. Decydujemy się na jutrzejszy poranny rejs. Po uzupełnieniu zapasów śniadaniowych wracamy na kemping. Zrobiło się już późno i pora na kolację. I znowu raj kulinarny w ilościach nieprzyzwoitych. Deser na koszt firmy stał się już niemal oczywistością, ale dzisiaj dostajemy również do spróbowania po kieliszku czegoś mocniejszego domowej roboty.... Hmmmm.... :) Rewelacja :)

Następnego dnia wstajemy rano (tak, tak Lenka oczywiście z problemami :) ) i po szybkim śniadaniu ruszamy do Ouranoupoli. Meldujemy się w biurze wycieczkowym, płacimy, dostajemy bilety i ruszamy na statek. Statek jest niewielki, typowo wycieczkowy, ale miejsca jest na tyle, że można wygodnie się rozsiąść. Warto wybrać miejsca pod zadaszeniem, bo słońce – jak co dzień – pali okrutnie. Płynąc wzdłuż wybrzeża (morze jest bardzo spokojne więc nie buja statkiem – informacja dla zainteresowanych fanów aviomarinu :) ) mamy możliwość podziwiania przepięknie umiejscowionych klasztorów kościoła wschodniego. Dzisiaj żyje tam około 2500 mnichów ortodoksyjnych. Sam teren jest pilnie strzeżony – tak jak już wcześniej pisałem - wejście tylko dla mężczyzn i to wyłącznie ze specjalnym pozwoleniem wydawanym w Tesalonikach. Gregory kiedyś dostał takie pozwolenie i faktycznie zobaczył kawałek tego miejsca. Podzielił się z nami zdjęciami, które tam zrobił – dobry chłopak :) Statek wg słów kapitana nie może zbliżyć się do wybrzeża na odległość mniejszą niż 500 metrów, ja mam jednak wrażenie, że kilka razy w czasie tego rejsu jesteśmy znacznie bliżej, co oczywiście ułatwia obserwację i robienie zdjęć :) Cały czas z głośników podawane są szczegółowe informacje jaki klasztor właśnie mijamy, jaki jest jego charakter i przeznaczenie oraz historia. Komentarz jest po angielsku, niemiecku, hiszpańsku, rosyjsku i oczywiście po grecku. Po dopłynięciu niemal na wysokość góry Athos, statek zawraca i płyniemy z powrotem do Ouranoupoli. W drodze powrotnej mała niespodzianka – w sporej odległości obserwujemy skaczące w wodzie....delfiny! Żywe, prawdziwe! Grupka może 3 lub 4 zwierzaków – czyli potwierdziło się, to co wcześniej słyszałem, że właśnie w tych rejonach można je spotkać. Szkoda, że są od nas dosyć daleko, ale w każdym razie widzieliśmy je na własne oczy :)
Po powrocie do Ouranoupoli decydujemy się na chwilę odpoczynku w jednej z knajpek nad brzegiem morza. Jemy skromny obiadek (gyros – pycha!) i wracamy na kemping. Trochę zmęczeni wyprawą ograniczamy naszą aktywność w ciągu reszty dzisiejszego popołudnia do korzystania z uroków kempingowej plaży, a szczególnie wspaniale orzeźwiającej wody morskiej.... :)

Nasz ostatni pełny dzień na kempingu Ouranoupouli, to – zgodnie z planem – wyprawa do Stagiry, czyli miejsca narodzin Arystotelesa. Najpierw musieliśmy ustalić, która to Stagira :) : ta nad morzem czy ta w głębi lądu. Po konsultacji z Gregorym okazuje się, że to miasteczko w głębi lądu i przejeżdża przez nie autobus z Ouranoupoli do Thesalonik. Faktycznie jest dokładnie tak jak mówi Gregory (nie, żebym mu nie wierzył :) ) – autobus nawet bez naszego specjalnego nalegania zatrzymał się dzięki uprzejmości pana kierowcy niemal pod samym wejściem do parku Arystotelesa. Sam park (wejście za 1 Euro) jest taki sobie – z jednej strony, można sobie przypomnieć co (oprócz filozofii) pana Stagirytę interesowało, ale z drugiej strony, to po 30 - 40 minutach jesteśmy gotowi, żeby wracać.... Na szczęście nieco poniżej jest mała restauracja, więc w oczekiwaniu na autobus powrotny (autobus w kierunku Ouranoupoli jedzie za około 2 godziny od momentu kiedy wysiedliśmy w Stagirze) konsumujemy obiadek :) Sama Stagira jest małym miasteczkiem i nie ma tam nic ciekawego do zobaczenia.

Po powrocie na kemping idziemy na kolację – to nasza ostatnia kolacja w Ouranoupoli i już zaczynamy tęsknić za tym miejscem i za gościnnością właścicieli kempingu.... Po kolacji spędzamy jeszcze trochę czasu z rodziną właścicieli kempingu. Gregory nalewa jakieś niesamowicie pyszny trunek, ale biorąc pod uwagę, że jutro czeka mnie ponownie pedałowanie kamperkiem, muszę mu z niekłamaną przykrością odmówić kiedy proponuje wspólny, „podlewany” wieczorek grecko-polsko-czeski. Następnym razem nie odpuszczę... :)

gazebo - 2012-07-10, 10:08

.... i jeszcze kilka fotek z Ouranopoli i okolic :)
gazebo - 2012-07-10, 10:43

i jeszcze kilka obrazkow z przesympatycznego Campingu Ouranopoli :) bardzo sie cieszymy, ze wlasnie tam trafilismy! fantastyczne miejsce, jesli ktos szuka spokojnego, rodzinnego miejsca na wypoczynek...
DAMIAN.CZ - 2012-07-11, 21:07

Wspaniała relacja!
Czytałem jednym tchem, szczególnie tą część dotyczącą samej Albanii :lol:
pozdrawiamy

MAREKH - 2012-07-12, 08:34

Bardzo ładne zdjęcia,jak i relacja,którą czyta się z przyjemnością.Piwko się należy.
Jak byś tylko wspomniał o cenach, szczególnie na tym ostatnim campingu, to będę wdzięczny. Pozdrawiam. :spoko :spoko :spoko

Camper Diem - 2012-07-16, 06:02

camping Ouranopoli nam też się bardzo podobał. trochę drogi (40E), ale okazał się jednym z sympatyczniejszych miejsc podczas naszej chalcydyckiej wyprawy :spoko
gazebo - 2012-07-16, 08:16

40 Euro???? za jedna noc? hmmm.... my placilismy 25 Euro/noc (camper+3 dorosle osoby+1 dorosly jamnik :) ) a propos cen, to celowo nie wstawialem szczegolow cenowych do relacji, bo koncepcja tej relacji jest troche inna :D Jednak, jesli ktos potrzebuje jakies szczegolowe informacje cenowo-logistyczne, to jestem do dyspozycji... :)
gazebo - 2012-07-25, 08:52

Dzień jedenasty: pora wracać...

Rano śniadanko, pakowanko, serwis dla kampera, dla nas jeszcze ostatnia przed wyjazdem kąpiel w morzu. Pozostaje uregulować rachunek (100 Euro za 4 noce full service :) ) pożegnać się z Ziutą (strasznie ciężko.... :( ) i ruszamy.... Jeszcze wpadamy na chwilę do Ouranoupoli na małe zakupy i w drogę na północ.
W kamperze raczej niewesoła atmosfera – na tym kempingu było faktycznie fantastycznie i strasznie żal nam stad odjeżdżać! Wszystko było tak jak miało być: miejsce, ludzie, atmosfera, spokój.... Już dzisiaj jestem pewien, że jeszcze tutaj wrócimy. I nie tylko ja jestem pewien (Uchwała Rady Starszych Ekipy, z dnia.... :) ) Dodam jeszcze, ze na pożegnanie dostajemy od rodzinki właścicieli....kilka jajek od ich własnych kur, żebyśmy mogli sobie zrobić śniadanko w drodze! To bardzo miłe, że ktoś w sumie obcy stara się o to, żebyśmy mieli coś na śniadanie jutro :)

Podróż powrotna przebiega bez zakłóceń: kierujemy się na autostradę do Thesalonik, na obwodnicy odbijamy na południe w kierunku na Skopje. Około 20 km przed granicą z Macedonią zatrzymujemy się na stacji benzynowej EKO. Niestety, stacja okazuje się być jakimś koszmarnym, opuszczonym budynkiem – uciekamy :/ Przed samą granicą jest stacja BP – prawie taki sam syf jak na tej poprzedniej tylko ta stacja dla odmiany jest czynna! Nieźle... Uciekamy!!! :/

Na granicy szybciutko – kontrola zupełnie bezbolesna i jesteśmy w Macedonii. Kawałek za granicą wyprzedzam 2 TIRy z Pragi – nasi! :) Już mi raźniej i bezpieczniej :D Macedonię przelatujemy bez problemów i tylko krowa w pierwszej budce opłat na autostradzie psuje mi humor. Zapłaciłem jej 2,40 Euro (bo tyle chciała), ale jak za chwilę przeliczyliśmy, to opłata wynosiła 1,40 E! Małpa!!! Na następnej bramce daje 1 Euro i nic mnie nie interesuje! Gość coś marudzi pod nosem, ale daje bilecik i jedziemy. Do końca Macedonii na każdej bramce daje 1 Euro i nic, totalnie nic nie mówię, tylko czekam na bilecik – zawsze reakcja taka sama: mruczą pod nosami, ale dają. Co za dziwny kraj! Ale ładny :) Nawet z autostrady widać, że warto zatrzymać się tutaj na dłuższą chwilę...

Na granicy Macedońsko – Serbskiej żebrzące cygańskie dzieci. Po 10 latach mieszkania w Czechach jestem uodporniony – od nas na pewno nic nie dostaną! Kontrola dokumentów banalna, pan celnik upewnia się, że jesteśmy z Czech (uzupełniam, że z Czech i z Polski) więc nic do nas nie ma. Witamy w Serbii. :)

Nie wiem do końca czemu, ale jadąc odcinek od granicy z Macedonią do autostrady w Serbii, czuję się jak na zakopiance w Polsce. Ten krajobraz chyba jest jakoś dziwnie znajomy, szczególnie już trochę dalej od granicy... Po drodze mijamy jadącego z przeciwka kamperka na polskich numerach zaczynających się od SB..... Proszę się przyznać, kto jechał! :)
Kiedy wskakujemy na autostradę zapada już zmrok. Ustalamy z ekipą, że postaram się popedałować dzisiaj na maxa, a jutro zrobimy sobie dzień luzu i wylądujemy na basenie termalnym gdzieś na Węgrzech. No to jadę :) Trochę po północy przejeżdżamy przez Belgrad. Ruch całkiem spory jak na tę porę i myślę, że przejazd przez to miasto kamperem w środku dnia nie musi należeć do przyjemności. O kulturze jazdy miejscowych kierowców, a raczej jej totalnym braku, nawet nie wspominam....
Około 1.30 docieramy na stację Lukoil za Belgradem i ekipa decyduje, że tutaj dzisiaj zakotwiczymy na noc. Ja bym jeszcze ze 100 może 200 km pociągnął, ale widzę, że wszyscy bardziej zmęczeni ode mnie więc nie dyskutuję... Magda idzie jeszcze zapytać obsługę czy można tutaj zaparkować – są bardzo przyjaźnie nastawieni i nie mają z naszą obecnością najmniejszych problemów :)

Dzień dwunasty, czyli powrót do naszych realiów

Rano budzę ekipę dosyć wcześnie (około 7.30), ale chciałbym żebyśmy dotarli na Węgry jak najszybciej. Lenka wkurzyła się na mnie za to i chyba pierwszy raz od początku wyprawy zrobiła to na serio... :/ Poranna toaleta + śniadanko w Costa Cafe na stacji stawia nas jednak na nogi (wszystkich :) ) i możemy ruszać.

Jest ładna pogoda, dosyć ciepło, ale nie tak jak było jeszcze wczoraj w Grecji....Zaczynamy tęsknie wzdychać :)

Przed granicą z Węgrami tankuję na stacji OMV. Tutaj małe ostrzeżenie. Paliwo w Serbii jest tańsze niż na Węgrzech i to zdecydowanie (cena za litr diesla to około 1,2 Euro), ale często się zdarza, że leją tam do baków niesamowity syf! Wiem, że zwykły śmiertelnik nie ma szansy sprawdzić co mu leci z dystrybutora do baku, ale nasz kamper później miał spore „niestrawności” :) i chociaż sprawa nie została do końca jeszcze wyjaśniona (ekspertyza próbek jest w toku), to jest niemal pewne, że przyczyną było bardzo niskiej jakości paliwo (siarka) zatankowane właśnie w Serbii. Dodam tylko, że aby uniknąć właśnie takich problemów, tankuję tylko na tzw. markowych stacjach. Niestety, jak widać i to nie jest gwarancją, że wszystko będzie ok.

Docieramy do granicy z Węgrami. Tutaj czas się zatrzymał około 20 lat temu: banda węgierskich nierobów w mundurach (czyli policja, albo straż graniczna – sam nie wiem co to za badziewie....) przechadza się między samochodami ustawionymi w 3 kolejkach i.....kontroluje!!! Każą otwierać bagażniki, grzebią w prywatnych rzeczach. A tak na prawdę, to ta ich kontrola jest zupełnie bez celu – jeśli chciałbym coś przewieźć, to i tak bym to zrobił. Jeden z nierobów podchodzi do naszego kamperka i pyta o....deklarację celną!!! O matko!!! Faktycznie jesteśmy 30 lat wstecz! Zaczynam się śmiać i kiwam przecząco głową. Nierób nie daje za wygraną: chce wleźć do kampera! A proszę bardzo: na łóżku leżą moje gacie, Magdy piżama i sterta brudnych ciuchów po całych 2 tygodniach, a w łazience wisi bikini Lenki – co szanowny pan raczy najpierw skontrolować? Jełop w mundurze gramoli się do środka i zaczyna otwierać szafki. Jego wzrok pada na lodówkę, ale....i tutaj moment konsternacji, bo jełop nie wie jak to się otwiera – za tępy jest, żeby znaleźć przycisk z góry. Stoję przed nim i coraz bezczelniej zaczynam się uśmiechać. Odwraca głowę i patrzy na moje gacie na łóżku, to przekonuje go definitywnie do opuszczenia pojazdu :) Wychodząc jeszcze pyta czy Figa ma dokumenty – pokazujemy mu paszport, z którym i tak nie wie co zrobić, bo nie otworzył nawet na pieczątkach ze szczepieniami, a to powinno go zainteresować. Matoł. Opuszczamy po w sumie około 40 minutach ten cyrk, a la nostalgiczne wspomnienia lat 80. Komuna mentalna ma się tutaj wyśmienicie! NIGDY WIĘCEJ!!!

Kupujemy winietę za 2975 Ft i lecimy dalej. Po drodze Magda ma wybrać z naszych materiałów i przewodników jakiś basen termalny w zasięgu naszej trasy do Pragi. Wybór pada na Komarom. Po minięciu Budapesztu dosyć mocno załadowaną obwodnicą, docieramy bez trudu do Komarom i znajdujemy mniej więcej basen termalny. Teraz tylko musimy znaleźć miejsce do zaparkowania lub ewentualnie miejsce na kempingu. I tutaj kolejny powiew komuny. Magda idzie do pobliskiego hotelu i pyta o miejsce parkingowe. Obsługa jakby obrażona, że w ogóle musi odpowiadać na pytania w godzinach pracy! Na szczęście nie zapominają dodać, że za psa trzeba płacić osobno! :/ Jedziemy na pobliski kemping, który jednak znaleźliśmy. Gruby facet na parkingu (przez który niestety musimy przejechać, aby dostać się na kemping) nie raczy nas wpuścić przed bramę kampingu, bo....nie chce mu się ruszyć, żeby przestawić słupek, który sam postawił niemal na środku wjazdu. Kiedy niemal wjeżdżam mu już na ten jego słupek, to w końcu obrażony podnosi się z krzesła i zaczyna komunikować..... Gdzie my jesteśmy??? Gdzie są ci uśmiechnięci ludzie, którzy chętnie przyjmą nas nawet do swoich domów? Gdzie są ci ludzie, którzy zawsze mieli dla nas czas i z uśmiechem odpowiadali na nasze pytania? Gdzie jest ktoś kto bezinteresownie przejedzie z nami całe miasto, żeby tylko być pewnym, że dotrzemy do celu? No tak, oni wszyscy zostali w swoich Albaniach, Czarnogórach, Grecjach.... Może i jest w Albanii biedniej, a w Czarnogórze śmieci w rowach, ale w tej naszej, „lepszej” części Europy chyba panuje jakiś inny, ciężki klimat. I nie mam na myśli wcale warunków atmosferycznych...

Parkujemy kamperka na kempingu i idziemy na basen. Popływałem, wymoczyłem się – zrobiło mi się lepiej :) Basen i otoczenie calkiem w porzadku - warto sie zatrzymac na jeden lub dwa dni.
Wieczorem idziemy coś upolować na kolację. Marzy nam się jakaś regionalna restauracja z dobrą madziarską kuchnią, o której słyszeliśmy tyle dobrego i smacznego :) Niestety, w Komarom nie znaleźliśmy nic takiego – zadowalamy się więc solidną porcją miejscowego gyrosu z frytkami i colą....

Mój zły humor dopełnia 1-1 z Grekami i 4-1 z Rosją. Życie jest ciężkie :/

gazebo - 2012-07-25, 09:11

Dzień trzynasty, home, sweet home...

Rano, bez wielkiego żalu opuszczamy Komarom. Wrzucam do nawigacji adres domowy i ruszamy. Pogoda na szczęście nie utrudnia nam powrotu: w nocy był silny wiatr i teraz zamiast wczorajszego upału mamy 19 stopni i chmury, z których zaraz zacznie padać. Tłumaczę sobie, że im gorsza pogoda, tym lepiej zaakceptuję to, że już trzeba wracać do domu...

Zdecydowaliśmy wrócić przez Słowację pomimo, iż mamy już winietę austriacką. Przez Wiedeń stracimy sporo czasu, a do 17.00 musimy odstawić kamperka do wypożyczalni do Liberca. Ostatecznie 10 Euro za winietę na słowacką autostradę jesteśmy w stanie przeżyć :)

Niestety, po wjeździe na Słowację stało się coś czego nie przewidzieliśmy: na autostradzie na wysokości Bratysławy kamper zaczyna strajkować! Zmusza mnie swoim zachowaniem, żebym zatrzymał się na prawym pasie autostrady (brak pobocza w tym miejscu), włączył awaryjne i zaczął szukać pomocy. Najpierw informuję – zgodnie z zasadami umowy – wypożyczalnię. Pan w wypożyczalni prosi, żebym zadzwonił na assistance, a on w tym czasie zgłosi sprawę swojemu szefowi i obaj zastanowią się co dalej, czekając również na moją informację z assistance. Dzwonię na podane numery w książce serwisowej pojazdu, dzwonię na numery podane w specjalnej broszurze FIAT Ducato assistance, dzwonię na Słowację, do Czech, do Polski. Jestem przekierowywany błędnie do Anglii nawet do…. Szwecji! Bez zbędnych szczegółów dodam tylko, ze ponad godzinę staliśmy na tej autostradzie, próbowaliśmy się dodzwonić lub dodzwoniliśmy się do około 20 różnych punktów assistance lub podanych tam numerów i NIKT nam nie pomógł! W tym czasie również właściciel wypożyczalni dzwonił do różnych możliwych punktów assistance z takim samym zerowym efektem. Na szczęście sytuacja nie była tak poważna jak wydawało się na początku i dzięki pomocy koleżeńsko-telefonicznej zorganizowanej przez właściciela wypożyczalni udało nam się w końcu ruszyć w dalszą drogę, ale na moim własnym przykładzie informuję wszystkich, że Fiat Ducato Camper Assistance NIE DZIAŁA! To tylko zupełna fikcja i jeśli ktoś będzie miał problem ze swoim autkiem (czego nie życzę), to niech się przygotuje na to, że zostanie z tym problemem zupełnie sam na środku drogi.
Jako ciekawostkę dodam tylko, ze stojąc na tej autostradzie (trójkąt, światła awaryjne, ja w kamizelce odblaskowej) minął nas patrol słowackiej policji drogowej – nawet się nie zatrzymali... Przejechali obok nas po drugim pasie i bez najmniejszego zainteresowania pojechali dalej! Tam nie ma pobocza, więc nie ma siły – musieli nas widzieć!

W lekko zgaszonych nastrojach, po dokonaniu pewnych czynności kamperowi ruszamy jednak szczęśliwie dalej. Jadę wolniej - w razie czego chcę po prostu oszczędzić kampera, nawet pomimo, tego, że wszystko już wygląda w porządku. Wjeżdżamy do Czech, mijamy Brno i teraz już kierunek Praga. Po drodze jeszcze jeden postój i za dwie godzinki wjeżdżamy na obwodnicę Pragi. Kawałek po obwodnicy i już wita nas 2 tygodnie niekoszony trawnik przed naszym domkiem :)

W tym miejscu muszę jeszcze wspomnieć o miłej postawie właściciela wypożyczalni. Zgodnie z umową miałem tego ostatniego dnia oddać kampera do wypożyczalni Autopartner w Libercu do 17.00 (jak wspominałem zresztą wcześniej). Oczywiście jasne jest, że jak się kamperzysko wstrętne :) rozkraczyło na środku drogi, to ten termin był nie do dotrzymania. Oczywiście właściciel wypożyczalni p. Daniel Havelka (osoba zresztą aktywna na caravan-24.cz) całkowicie akceptował od początku, że termin zwrotu w związku z sytuacją nie będzie przez nas dotrzymany (to logiczne), ale później stwierdził, że sam przyjedzie po kampera do Pragi, żeby nie robić mi już więcej problemów. Takie postępowanie pozwala mi wierzyć, że jeszcze ten najgorszy klimat całkiem nas nie opanował :) Faktycznie, po powrocie do domu i rozładunku kampera, mogłem szczęśliwie przekazać auto z powrotem w ręce p. Havelki na parkingu przed moim domem.

Zakończenie

Rozładowaliśmy, oddaliśmy klucze, kamper zniknął za zakrętem naszej ulicy....

To były wspaniałe dwa tygodnie: trochę problemów, trochę adrenaliny, trochę ciężkich i nerwowych chwil, ale przede wszystkim dużo słońca, radości i kupa śmiechu! :) Jednak to co zapamiętam najbardziej z tej podróży, to niesamowita gościnność i otwartość ludzi, których spotkaliśmy na południu. Ich bezinteresowność, miłe czasami tylko symboliczne gesty pozwalają wierzyć, że ten świat jeszcze nie zszedł całkiem na psy (sorry Figa :) )....

Dziękuję wam wszystkim za to!

Do zobaczenia wkrótce....

:)

Barbara i Zbigniew Muzyk - 2012-07-29, 21:13

Gazebo ale starym zwyczjem nalezy sie podsumowanie,ile km,jakies GPS-a,itp.Relacja fajna,nawet sie posmialam,ale bolaly mnie oczy od cztania jednolitego tekstu,na poczatku myslalam,no nie bedzie zdjec,pewnie trudniej ale fajniej sie czyta relacje z pokazanymi na przemian zdjeciam.I tak stawiam piwko.Widzisz wlasni restauratorzy nie karmia psow,tylko turysci,tak jest w calej Grecji.Teraz na samej granicy w Rumuni na dunaju piekna suka jadla pokruszony przez nas chleb,taka byla glodna.Albania nie jest droga tranzytowa,piekne plaze np we Vlor sa do odpoczynku za darmo.,jak rowniez po drudiej stronie plaza w Ksamil,na ktorej bylismy z Bimem.Tempo mieliscie duze,wiecej jazdy jak odpoczynku.My teraz tez na Halkidiki i Bulgarie mielismy tempo 2 tyd.Nigdy wiecej.Pisze nie jedzie sie do Albani z Podgoricy a z Ulcinij,mniej ruchliwa droga ale przyzwoita i omija Szkoder jadac przez nowy most obrotowy.pozdrawiam fontanne Krizikowa,10 prazan nam mowilo jak do niej dojechac,ale teraz mamy swoje koordynaty.Barbara Muzyk
Roza - 2012-07-30, 04:24

Swietnie sie czytalo! Dzieki za ostrzezenie- a propos paliwa w Serbii. Mielismy podobna przygode po zatankowaniu w Chorwacji 2 lata temu.
Stawiam piwo i dziekuje :spoko


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group