Klub miłośników turystyki kamperowej - CamperTeam

Kamperowców podróże nie kamperowe - MotoGóry

Neno - 2013-05-01, 12:27
Temat postu: MotoGóry
Czasami trzeba połączyć siły aby zrealizować założone cele. Tak się stało w naszym wypadku, połączyliśmy nie tylko siły ale również pasje, którymi są podróże, motocykle i góry.
Tak brzmi wpis na oficjalnym profilu naszego projektu, projektu stworzonego przez motocyklistów i dla motocyklistów. Ale czy tylko ? Chyba nie. Myślę, że każdy znajdzie tam coś dla siebie bowiem w naszych motocyklowych (i nie tylko) wyjazdach będziemy także poznawać lokalną kulturę, strać się zobaczyć jak najwięcej i poznać, zrozumieć otaczający nas świat.
Zapraszam:
https://www.facebook.com/MotoGory

Oczywiście temat nie jest założony tylko po to by reklamować w nim nasz profil Facebookowy (mimo to zapraszam do polubienia :) ). W temacie tym mam również ochotę zamieszczać przemyślenia i zdjęcia mojego autorstwa, relacje z wyjazdów., pytania do Was itp. itd.
Oczywiście będą to wyselekcjonowane informacje, tak by nie zarzucać Was setkami zdjęć - całość na Facebooku.

W tym roku plan jest skromny:
OPERACJA KAUKAZ 2013
Czworo ludzi, trzy motocykle, dziesięć państw, około 11 tyś. km, ponad 40 dni w drodze, no i fantastyczne pasmo kaukaskich gór, które spróbujemy trochę ujarzmić. Będziemy poszukiwać przygody, życzliwych ludzi, fantastycznych widoków, niezapomnianych przeżyć a także poznawać lokalną kulturę tam gdzie się ona zaczyna - z dala od dużych miast. Ruszamy we wrześniu, dokładnie 7 września wczesnym rankiem.

Zanim zacznę pisać w czasie teraźniejszym, może chwile o historii, bo projekt, mimo, że oficjalnie świeży gdzieś tam od kilku już lat przewracał mi się w głowie. Pierwsze wzmianki: październik 2010r.
Pierwsza wyprawa MotoGóry - lipiec 2011r.
Krótką relację z niej już mieliście okazję przeczytać :
http://www.camperteam.pl/...pic.php?t=11197


P.S. Wielu z Was powie, że to głupi pomysł by wozić cały ten górski szpej na motocyklu, zostawić go (motocykl) na czas wyjścia w góry bez opieki... no cóż pewnie macie rację. Ale człowiek jest głupi to i głupie pomysły kocha. Inaczej życie było by nudne...

Srebrzanka - 2013-07-11, 10:34

Trzymam kciuki, aż mi kostki bieleją. Czekam na relację. Pozdro
Neno - 2013-10-22, 19:43

... i kolejna agrafka, w kasku brzmi muzyka, poza kaskiem górską ciszę przerywa tylko rytmiczne stukanie singla, odejmuję gaz, zestresowany przejeżdżam niegłęboki zresztą brod, który ciężko nawet nim nazwać. Ot kilka kamieni, małych, dużych i średnich, ot, zwykłe otoczaki. Pomiędzy nimi, litry niskiej na kilka cm, wartko płynącej wody. I między to wszystko z wielkim hukiem ładuje się moja Yamaha, mój EnJoy! Tankbag odpadł, leży gdzieś obok strumyka. Dobrze, że nie spadł w przepaść. Jestem sam, więc motocykl obowiązkowo musiał wylądować kołami do góry tak bym miał lżej, bym nie kombinował za wiele, tylko rozłożył ręce i zaczął kląć...
Kurtka, kask lądują na suchym poboczu, nie ma co załamywać rak, w końcu jeszcze 20 minut i zbiornik będzie pusty... myślę sobie patrząc na wyciekające ze zbiornika paliwo. Próbuję go ruszyć w pozycji jakiej runął – nie ma szans. Trzeba ściągać bagaże lub... ale do tego wrócimy za kilkanaście odcinków.

Bathory i ja, EnJoy i Transalp600 – to bohaterowie tegoż opowiadania, opowiadania o wielkich planach, o marzeniach, o przeżyciach, o wzlotach i upadkach jakie towarzyszyły nam w ciągu blisko 40dniowej podróży. Miało być ich nawet 43 ale do tego tez wrócimy – za kilka odcinków. Wszytko będzie się wyjaśniało wraz z rozwojem sytuacji.

Na razie suche fakty.

Pomysł narodził się w lutym, oczywiście podczas degustacji jakiegoś szlachetnego trunku. Zazwyczaj wtedy ludzie staja się bardziej wylewni i zdradzają swoje marzenia, inni podchwytując temat podejmują wyzwanie. I nie inaczej było tym razem. Marzyliśmy chyba do 2 nad ranem. Część naszych marzeń nawet się spełniła, znakomita część!
Do ich realizacji przystąpiliśmy niemal natychmiast, dnia kolejnego badając się tylko nawzajem czy aby reszta pamięta o czym był wczorajszy wieczór i co tak naprawdę się wydarzyło w pewnym gdyńskim mieszkaniu na parterze. Pamiętaliśmy!
Po tygodniu mieliśmy już zarys trasy, zarys tego co miało nas czekać we wrześniu i październiku. Przez kolejne tygodnie dokładamy co chwilę kolejne miejsca jakie chcieliśmy odwiedzić, kolejne szczyty jakie planowaliśmy zdobyć, państwa do których chcieliśmy wjechać. Tak, szczyty. Od lat kiełkowało we mnie takie marzenie. Wziąć szpej, wrzucić to na motocykl, wjechać jak najwyżej się da i dalej ruszyć z plecakiem, ku przygodzie.
Nie ma co ukrywać - przerosło nas to wszystko bez dwóch zdań. Hmm w sumie to może nie tak ostro, może nie przerosło tylko po prostu wygrała dusza i mentalność podróżnika, który zamiast nawijać kilometry i cieszyć się tylko jazdą wybrał to coś i delektował się tym czymś, tym czymś czego nie da się opisać, czego nie da się opowiedzieć. Ktoś kiedyś pięknie to opisał: o tym można jedynie pomilczeć, najlepiej przy ognisku.... najlepiej w grupie ludzi, którzy wiedzą o co chodzi. Tam nie trzeba litrów alkoholu by w ich głowach pojawiły się piękne obrazy, wspaniałe pejzaże, by wzdychając wspominali poznanych ludzi, przygody... by dym z ogniska rysował co chwilę to nowe pejzaże.
Ja, jako, że mam słabą pamięć to wszystko jednak staram się utrwalić na fotografii. Mam nadzieję, że spodobają się Wam one, podobnie jak milczenie, którym będę chciał je okrasić ;)

Startujmy więc.

10dni przed wyjazdem już wiemy, że z naszych planów na 43dniowy urlop musimy odjąć co najmniej 3. Nasza wina. Zbyt późno złożone dokumenty do ambasady Rosji, a może nawet nie to – wpisana nie taka miejscowość ;( Miejscowość na Kaukazie jaką wybrał Tomasz do „wypisania” vouchera zmienia tryb wydania wizy ze zwykłego na wydłużony. Wyrok brzmi 10 dni a liczyliśmy na 5-6. O swoich perypetiach z wyrobieniem wizy nie będę nawet wspominał bo to seria porażek i kosztów. Podobnie jak przygotowanie motocykla, niedotrzymane terminy, obietnice, i kolejne niedotrzymane obietnice. Tak to wyglądało w skrócie. Stres, cisza w telefonie po drugiej stronie, brak kontaktu, sprzętu, brak nadziei.
Piątek 6 września, godzina 11.00
Wszystko kończy się tak, że tego dnia, tuż przed wyjazdowym weekendem wszystkich potrzebnych rzeczy mam po dwa kpl. Dodatkowo, awaryjnie kilku znajomych czekało by zdemontować to co potrzeba ze swoich XTRów i pożyczyć... DZIĘKI chłopaki! Fajnie jest wiedzieć, że w tym świecie są jeszcze ludzie na których można liczyć!
Połowa gratów ląduje na półce, trudno – nie będę teraz robił z gęby... i nie będę tego odsyłał ludziom, którzy stawali na głowie by mi to załatwić na czas. Sprzeda się po powrocie. Straty muszą być, zawsze można to potraktować jako nauczkę.
Po pracy zgarniam to wszystko i z tatą, szwagrem, kolegą zabieramy się do roboty. Po 4h już wiemy, że to co przyszło nie pasuje...przeróbki: wiertarka, kątówka, młotek, nowe śruby, naciąganie i o 23.00 kończymy mniej więcej w połowie roboty. Sen.

Sobota 7 września.
Sklep, garaż i tak mija kolejny dzień. Nadal nieskończone mimo, że przez cały dzień przy moto pracowały co najmniej dwie osoby. Na niedzielę zostaje co prawda tylko kosmetyka i jazda próbna ale i to się nie udaje – trzeba się było w końcu również spakować i odsapnąć od tego wszystkiego.


Poniedziałek 9 września
11:00 SMS od Tomasza: „Mam wizę, ruszam. Mam 400km do Ciebie, będę po 17.00”
Po pracy ruszam do garażu, tam między śrubą, kluczem a nakrętka odbywają się urodziny siostry, która doskonale rozumie, że inaczej się nie da, w końcu zna mnie nie od dziś ;)
Spać kładziemy się około 23, tzn Bathory bo ja usypiam około 1 tylko po to by o 3 zerwać się do pracy.

Wtorek 10 września
2h snu, dzień w pracy i w końcu ruszamy. O 14.00 ale ruszamy! Plan na dziś...
nie zgadniecie ;) opowiem w kolejnym odcinku. W każdym razie czas nas goni!

Kilka zdjęć z przygotowań maszyny, z wyjazdu:




























Mysza - 2013-10-22, 20:03

No wreszcie coś napisałeś, ile można czekać? Już myślałam, że zaginąłeś gdzieś w akcji :ok
Neno - 2013-10-23, 03:27

No zaginąłem na chwilę, forum tez zaniedbałem i nie czytałem ;(
Przygotowania mnie wciągnęły ostro, potem wyjazd a po wyjeździe dopadła szara rzeczywistość... ale już nadrabiam. Mam jeszcze jedną relację do skończenia ;) I tyyyyle na forum do czytania... :D

Neno - 2013-10-27, 14:58

Wtorek 10 września
Po 2h snu budzę się i szybciutko do pracy. Zostało tyle na ostatni dzień, że nie mam czasu nawet ziewnąć. Na szczęście w pracy wszystko idzie tak jak powinno, nic się nie komplikuje i około 12.30 opuszczam biuro by zacząć w końcu przytwierdzanie gratów do motocykla. Na chwilę spuszczam swoją torbę z oczu i Tomasz podmienia mi ją dając w zamian swoją - taką samą tylko wypchaną cięższym towarem ;) No trudno, trzeba było pilnować :D Szwagier i tata pomagają bo czas ucieka i wtedy przypomina mi się, że miałem wczoraj zadzwonić i zapytać czy w ogóle wiza jest do odbioru... Dzwonię. Nikt nie odbiera. Ładnie! Po kilku próbach ktoś w końcu odbiera i nawet mnie pamiętają, pytają dlaczego jeszcze nie odebrałem, w końcu miałem być o 8 rano pod ich drzwiami. Umawiamy się, że będę tuż przed zamknięciem więc nie ma czasu na nic. Ostatnia decyzja... zabieram jednak bańkę oleju, gdzieś po drodze się wymieni. Żal było zlewać świeżego oleju, z drugiej strony żal przeciągać wymianę o ponad 50% przebiegu. Z dwojga złego wybieram bramkę nr 3- tez nie najlepszą bo trzeba będzie wozić te 4kg przez około tydzień. Nikt nie mówił, że będzie lekko.
Ustawiamy motocykle do pamiątkowego zdjęcia. Pstryk i możemy ruszać. Przycisk rozrusznika i... tylko głuche kręcenie. Nie odpala.
Czy to w ogóle dojedzie, wrócisz nim ? - pyta z uśmiechem na twarzy Tomasz.
Mam taką cichą nadzieję - odpowiadam i próbuję raz jeszcze.

Pokręcił z 5 sekund i odpalił! Biegiem na stację benzynową a tam scenka się powtarza, Tomasz powtarza również swój tekst, tym razem już bez uśmiechu na ustach a z niepokojem na twarzy. Mi tez nie jest do śmiechu! Znów 5 sekund kręcenia i ruszamy. Zdecydowanie muszę gdzieś po drodze zmienić mapę w świeżo zainstalowanym Power Comanderze.

2h później ściskam już w dłoni paszport z wklejoną doń wizą Federacji Rosyjskiej. Ileż mnie ona kosztowała nerwów, pieniędzy - nie wspomnę bo musielibyście czytać kilka linijek wulgaryzmów. Dałem du...znaczy ciała i to ostro. No ale cóż, jak już wspominałem – nikt nie mówił, że będzie lekko ;)
Te 130km z Zambrowa do Warszawy, mimo, że pokonane w spokojnym tempie dało Tomaszowi do myślenia i stwierdził, że bez deflektora to on dalej nie jedzie. Kilka telefonów i już wbijam adres do nawigacji. Wyrok brzmi 18km. Jak ja kocham jazdę po mieście, w godzinach szczytu, pełni obładowanym motocyklem, szafą na kółkach... Na szczęście jest to w miarę po drodze. Ruszamy.
3km dalej Tomek nie wytrzymuje i wyprzedza mnie, prowadzącego – akurat w miejscu gdzie mieliśmy skręcać w prawo...dlatego tak spokojnie jechałem za autem ;) No cóż, nie zostawię chłopaka samego w stolicy. Jadę za nim. 2 skrzyżowania dalej już go straciłem z oczu. A mówiłem kupić zestaw do komunikacji... Jako, że Tomasz znał docelowy adres uznaję, że tam się spotkamy. I tak tez się dzieje, z tym, że Bathory przyjeżdża na nie z około 20-30minutowymopóźnieniem. Nie wnikam ale delikatnie zwracam mu uwagę, że jak się zgubimy w Stambule to nie będzie tak łatwo.
Montaż deflektorka to długa historia o ginących śrubkach, oczkach puszczanych do ekspedientki, zalotnych uśmieszkach. Ogólnie kupa śmiechu po dość stresującej sytuacji jaka miała niedawno miejsce.
2h później, już z deflektorem oczywiście, zjeżdżamy na stację by napoić nasze rumaki. Ja z niepokojem, bo to nowe moto, nie sprawdzone do końca, a już na pewno nie pod takim obciążeniem. Wynik fantastyczny! Budżet zniesie to bez problemu. Tomasz trochę się krzywi ale na kawę i hot-doga jeszcze mu wystarcza ;)
Lecą kilometry, płynie czas.



Szybko zachodzi słońce, w końcu to już wrzesień. Tomasza Honda ma średnio dobrze ustawione światła więc puszczam go jako pierwszego, niech i on trochę poprowadzi.
Wynik: pakujemy się na autostradę Katowice-Kraków. Na niej około 23:30 przeżywam dramat. Widzę jak Tomasz zasypia i jedzie na barierkę! A ja bezsilnie na to patrzę... Totalna niemoc ogarnia mnie, nie wiem co robić – szybka reakcja, jedyna mądra rzecz na jaką wpadam. Odkręcam na maxa gaz, klakson i wyprzedzam go prawym pasem. Natychmiast ściągam go na najbliższy parking gdzie ustalamy, że na ławce zdrzemnie się 30minut i pojedziemy dalej, zjedziemy z autostrady i w pierwszym dobrym miejscu rozbijamy namiot. 30Minut dla Tomasza sprawia, że również i ja usypiam... w kasku, w którym gra cichutko muzyka, dlatego tez pewnie z 30 minut robi się 90 bo jakoś tak błogo, ciepło, miło. Za to wyspani możemy w miarę bezpiecznie jechać dalej. Jest piekielnie zimno. 8*C a do przejechania minimum 80km. Aż się nie chce ruszać.
Zakładamy na siebie to co jest pod ręką i ruszamy. Gdzieś po 2 nad ranem znajdujemy we mgle kawałek miejsca i rozbijamy namiot. Trochę stromo ale co zrobić, w końcu jesteśmy prawie w górach. Nocleg przy zakopiance:












Trasa: 590km (na mapce i w statystykach brakuje kawałka trasy, dokładnie 70km - padły baterie z zimna w nawigacji ;) )


Neno - 2013-10-27, 18:42

Prawie nie mam zdjęć z tego odcinka więc szybko poszło napisanie kolejnej części ;)
Ale tak to jest jak się tylko jedzie, tankuje, pije kawę, coś przekąsi i tak w kółko. Nudna dolotówka.
Zapraszam.

Środa, 11 września

9.00 dzwoni budzik. Leniwie zaczynamy wychodzić ze śpiworów, tak leniwie, że zaskakuje nas deszcz. Tak naprawdę to chyba na niego czekałem by jeszcze trochę poleżeć, trochę pospać. O 10 stwierdzamy, że nie ma na co czekać, wiszące nad nami chmury nie zwiastują poprawy pogody, a te wiszące dalej jeśli coś niosą to tylko większy deszcz. No cóż – w padającym deszczu zwijamy obóz o śniadaniu żaden z nas nikt nawet nie myśli.
11.30 startujemy, w sumie to wystartował tylko Tomasz. Ja zaspany kładę maszynę do góry kołami i tak na dobre budzę się dopiero w momencie gdy walę kaskiem w ziemię. Tak, pora się obudzić, już czas...
Z maszyną nawet nie walczę bo wiem, że nie dam rady. Tomasz przychodzi na zwiady po około 5 minutach i razem jakimś cudem podnosimy to obładowane monstrum na koła. Spoceni ale już obudzeni ruszamy dalej. Cel: granica przed którą robimy ostatnie zakupy a za to co nam zostaje napełniamy zbiorniki i jedziemy. Zakładamy nocną sesję zdjęciową w Budapeszcie i nocleg gdzieś na rogatkach miasta.
O tym, że lepiej nie planować dowiadujemy się już na stacji benzynowej gdzie Transalp Bathorego z hukiem wali się na bok uderzając szyba w dystrybutor. Klasyka – nie wystawiona stopka boczna. Ja budziłem się pod EnJoyem, Tomasz pobudkę miał godzinę później. Tu coś pękło, tam coś odpadło i ponad godzinę mamy z głowy. Szara taśma i Leatherman załatwiają problem. Leje!!!!
Humory nam nie dopisują. Tomasza Transalp, do tej pory w idealnym stanie, maszyna bez ryski wygląda jak ... no nie tak świeżo. Ja jadę ze złamana klamką sprzęgła ale nie mam ochoty na razie jej wymieniać. Zapasowa wciśnięta jest bowiem pod siedzenie a nie uśmiecha mi się rozbierać motocykl z tego całego dobytku. Szkoda czasu.
Sączymy kawę łudząc się, że przestanie lać ale nie zanosi się. Ostatnie telefony do domu, do kumpla i opuszczamy granicę kraju. Cała Słowacja to pasmo deszczu,wiatru i cholernego zimna. Widok McDonalds`a poprawia nam trochę humory. Zwalamy się tam cali zalani wodą zostawiając za sobą jej strugę na trasie stolik – toaleta – kasa. Siedzimy ponad godzinę co chwila kupując kawę i w ten sposób rozmieniając grube euro na drobne. Maja nas tam chyba już dość, wyraźnie kończą im się drobne ;) Spadamy...
Na szczęście pogoda się delikatnie poprawiła, wyszło słonko, temperatura skoczyła z 9 do 16. Może trochę przeschniemy. Oczywiście nasz plan nocnej sesji w Budapeszcie odkładamy „na inną okazję” chcąc nadrobić stracony czas. Nowy plan – nocleg w Serbii. To był chyba jedyny plan jaki nam się udało zrealizować na tym wyjeździe. No prawie jedyny...
Granica węgiersko-serbska, mała kolejka ale nie pchamy się bo widać, że idzie sprawnie. 3-4minuty później już jesteśmy przy okienku. Tomasz załatwia papierologię i odjeżdża. Ja zostawiam motocykl i podchodzę do okienka. Minutę później siedzę już na kanapie motocykla i próbuje odjechać. Nie mogę. Stopka nie chce mi się złożyć. Młoda celniczka widząc to podchodzi, chce pomóc. Sugeruję, że zepchnę motocykl i załatwię problem na poboczu, tak by inni nie czekali – w końcu blokuję kolejkę!
- Nie ma mowy, potrzymam motocykl, poczekają.
- Przecież .... - no ale weź jej to wytłumacz... że przecież tego w 10 sekund nie zrobię, w minutę tez nie.
Klękam więc i sprawdzam co się stało. Trochę się boję bo jak puści XTRa to nawet nie wiem w która stronę się zwali – na mnie czy na nią. Cóż robić. Szybka diagnoza – sprężyna. Na szczęście multitool jest tam gdzie być powinien czyli pod ręka. Szybkim ruchem poprawiam winną całego zajścia, oczywiście byle jak, na szybko, byle tylko już stad odjechać bo czuje napięcie, czuję oddechy kierowców aut, które stoją za mną. Jeszcze tylko wymiana uśmiechów z blond celniczką, podziękowanie za pomoc i ruszam dalej w pogoni za Tomaszem. Na szczęście ten czekał na najbliższym parkingu, pod kantorem. Wymieniamy kasę i ruszamy w poszukiwaniu miejsca na rozbicie namiotu.
30minut później widząc mega ciemną chmurę na naszej drodze odpuszczamy dalszą jazdę i lądujemy na stacji benzynowej – na szczęście ma rozległy ogrodzony teren można więc rozbić się z dala od budynków, od parkingu, tak daleko, że raczej nikt nas tu do rana nie zauważy. Oczywiście wcześniej pytamy pracowników o zgodę. Nie lubię takich miejsc ale przy autostradzie ciężko o bezpieczny i za razem bezpłatny nocleg. Cieszymy się z tego co mamy. Miękko, płasko – raczej bezpiecznie.
Miejsce o poranku wyglądało tak:







Wgrywam nową mapę do PC. Od tej chwili motocykl działa jak powinien, nie ma już problemów z zapalaniem.



Poprawiam też sprężynę stopki, z nią też już nie będzie kłopotów przez kolejne km.



Dystans, mapka i statystyki:

silny - 2013-10-27, 18:57

kolego , superek ,tylko napisz jak na takie wyjazdy reaguje zona i dzieci jesli masz :spoko
Neno - 2013-10-30, 07:46

Mam tylko rybki oraz psa ;)
Na szczęście na czas wyjazdów mam komu powierzyć nad nimi opiekę.

Skorpion - 2013-10-30, 07:56

Zaczyna się kolejna przygoda,opis jak zawsze wspanialy a i zdjęcia :pifko :pifko :pifko :pifko :pifko :pifko :pifko
WHITEandRED - 2013-10-30, 22:50

:spoko
Neno - 2013-10-31, 10:09

Zaprzestałem tego procederu. Kiedyś wmawiano mi, że to pomaga a mimo to i tak zatrucia pokarmowe się zdarzały. Ubiegłoroczny wyjazd do Afryki wymagał mnóstwa szczepień i ...albo to pomogło albo się uodporniłem. Teraz jak już coś ze szkła to dla przyjemności a nie cowieczorna setka dla zdrowia ;)
Będzie też kilka wątków i o trunkach, dostojnych i tych mniej. Takie rejony... choć były i takie, że tylko piwko widać było na półkach - nic więcej.
W każdym razie bawiliśmy się przednio nawet bez alkoholu we krwi.

WHITEandRED - 2013-10-31, 18:30

:spoko
Neno - 2013-11-09, 11:34

Czwartek 12 września
Dzień bez przygód, nudna przelotówka przeplatana deszczem i słońcem.
Jedyne, co jest godne wzmianki to to, że w końcu wyjeżdżamy ze strefy zimna i opadów, tuż przed granicą z Bułgarią robi się naprawdę ciepło a chmury odsłaniają wspaniałe widoki. Jednak niska średnia, późny start oraz zmęczenie uniemożliwiają nam osiągnięcie celu, czyli dojazdu do Turcji.
Zdjęć też jakoś strasznie nie robiliśmy bo parcie na osiągnięcie celu a potem jak największe zbliżenie się do niego było ogromne. Na mapce nawet widać, że padnięte akumulatory w nawigacji nie skłoniły nas do zatrzymania się, a przecież ich wymiana to 1 minuta roboty ;) Także do dystansu należy doliczyć 70km.
Gdzieś późnym popołudniem, jeszcze w Serbii zatrzymujemy się po raz pierwszy tego dnia na coś innego niż tankowanie. Obiad! Wyciągamy co mamy najlepszego by wynagrodzić sobie trudy podróży.
Miejsce na „popas” wybieramy fantastyczne, wśród pól kukurydzy, przy polnej dróżce, wśród drzew... Dodawało to smaku dla tego co było w garnku, budowało przygodę. Na koniec kawa, która również napełniamy termos, w końcu będzie walczyć całą noc. Wymieniam także nieszczęsne akumulatory w nawigacji i można ruszać.





Do granicy pozostało niewiele, planuję dojechać tam na resztkach paliwa a Tomasz ma po prostu wlać na najbliższej stacji za tyle , ile mu zostało lokalnej waluty. 1km przed stacja EnJoy gaśnie. Zmierzcha. Tomasz odjechał. Przeliczyłem się... jakoś jednak udaje się go jeszcze odpalić i na oparach dotaczam się pod dystrybutor. Nie tankuje, mam jeszcze 2L zapasu, żelaznej rezerwy. Wlewam do zbiornika oczywiście rozlewając część po motocyklu – efekt zmęczenia, braku koncentracji... mimo wszystko mamy ciśnienie na dalsza jazdę, zagryzamy wargi i ruszamy w kierunku granicy. Tu na szczęście pusto i odprawa zajmuje nam nie więcej niż godzinę. Dolarów wymienić nam nie chcą, wymieniamy więc euro, tankujemy do pełna sporo tańsze paliwo niż po drugiej stronie szlabanu i ruszamy dalej w kierunku Turcji.
Około północy napełniamy zbiorniki po raz kolejny tego dnia a w zasadzie to już nocy. Dajemy jednak za wygrana. Postanawiamy jednak poddać się i rozbić się jak najszybciej. Nasz wybór pada na kawałek pola nad rzeka, której nie widać, w końcu jest noc. Ale na mapie widać, że coś jest więc liczymy, że rano uda się chociaż umyć w niej dłonie, wymoczyć stopy. Wjazd na pole straszny – kopny piach więc dalej niż 100m nie brniemy. Mamy za ciężkie motocykle a poza tym widzę w lusterku, że światełko Transalpa jak by zostaje ostro w tyle. Zsiadam z maszyny wcześniej gasząc ją. Miejsce na nocleg idealne. Miękko, równo, z dala od ruchliwej drogi z której niestety hałas słychać doskonale. Najważniejsze jednak , że nie będzie nas widać. Wracam po Tomasza, pomagam mu wypchnąć zakopany motocykl. Dalej standard...szybko rozbity namiot, łyk wody na wieczór, mata, śpiwór. Sen. Jeszcze nie wiemy co tez los szykuje dla nas na jutrzejszy poranek... brrrrrrr!!!

660km


Neno - 2013-11-15, 15:40

Piątek 13go, jeśli nie tego dnia – to kiedy miało wydarzyć się coś złego ?

Motocykle zapakowane, silnik Transalpa pracuje już od jakiejś minuty i tylko poustawiane tu i ówdzie kamery zwiastują, że nie jest to właściwy odjazd a tylko próba złapania ciekawych ujęć do filmu z naszej wycieczki. Co tu dużo pisać, Tomasz przeszedł sam siebie i zapewnił nam ujęcia jakich nie zobaczycie w większości filmów ;) Zdjęć z akcji niestety nie ma więc musicie uzbroić się w cierpliwość i najzwyczajniej w świecie poczekać. Efekt „popisów”:











Plastiki to nie wszystko, między kolektorami znajdujemy banknot. Piach sypie się z każdego miejsca a na domiar złego kolegę boli jeszcze bark - obawiamy się by nie odnowiła mu się kontuzja z przed kilku lat . A banknot... to zapewne jeden z wielu jakie wypadły dla Tomasza z kieszeni na bramce autostradowej wczorajszego dnia. Większość pozbierał, jak widać nie wszystkie.




Zabawa w filmowanie kosztowała nas ponad godzinę poślizgu, przynajmniej na razie, a Tomasza, w przyszłości, kilka setek na nowe plastiki, tudzież naprawę starych.
Ruszamy. 30m dalej stajemy. Okazuje się, że kierownica jest na tyle krzywa, że dalej nie ma co ryzykować. Bathory obstaje przy serwisie motocyklowym, ja przy wiejskim kowalu. Inne ceny, a i przygoda zacna. Kowala co prawda nie znaleźliśmy ale przydrożny AgroSerwis zrobił co trzeba. Właściciel i pracownik to motocykliści – fart nie z tej ziemi. Naprawiają co trzeba a ja dostaję lutownicę i mam możliwość naprawienia gniazda zapalniczki. Ciężko tak bez cyny polutować kabelki ale jak się poszuka to w ogromnym garażu znajdzie się kawałeczek.
Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i można ruszać.

Ładny początek wyjazdu – myślę sobie i odkręcam manetkę. Trzeba w końcu zacząć nadrabiać stracony czas.















A tak całą przygodę opisywał będzie kilka dni później poszkodowany:
Rano Ernest wpadł na genialny pomysł aby zrobić krótkie ujęcie z zawracania na piachu. A Tomasz niestety to podłapał. I o ile samo zawrócenie wyszło wzorowo o tyle potem poniosło byczka deczko i przydzwonił w ten piach a dosiadający wyleciał do przodu. Pęknięta boczna owiewka i dziwnie przekrzywiona kierownica, a no i stłuczony bark drivera, to tyle jeśli chodzi o konsekwencje tej zabawy. No ale ujęcie chyba dobre wyszło. Przy okazji znalazło się 50 euro, które wesoło przypiekało się na kolektorze.


Granicę przeskakujemy bardzo sprawnie... zapominamy tylko wymienić kasę. No trudno, będziemy płacili kartą. Mijamy jeszcze wyjąca bramkę na autostradzie i już mkniemy ku stolicy. Cały odcinek pokonujemy bez postojów, nie licząc dolewki kilku przemyconych litrów taniego paliwa z Bułgarii. Jest gorąco, bardzo gorąco. W końcu!
Na obrzeżach tego miasta – molochu zjeżdżamy na jakiś parking gdzie raczymy się przysmakami jakie targamy z kraju. Robimy małe przepakowanie, ustalamy co dalej i ruszamy na wschód.




Przed kolejna bramka decydujemy się wykupić jednak magiczne naklejki na szyby naszych motocykli (około 15 euro). Niby da się przejechać Turcję bez nich (sprawdzone, policja nie reagowała) ale wolimy nie kusić losu, w końcu jest piątek 13go. Stambuł jak to Stambuł – gigantyczny korek w którym gubimy się kilka razy. Jakoś jazda w parze nam nie idzie i szła nie będzie do samego końca. Tym razem odnajdujemy się w miarę szybko bo już po około 10 minutach.
Za miastem robi się chłodno więc ubieramy co nieco na siebie na stacji benzynowej. Kolejka gigant ale jak może jej nie być skoro za paliwo płacimy w jednej kolejce a za zakupioną wodę w drugiej. Za moją wodę płaci jakiś uprzejmy jegomość stojący w kolejce za mną. Nie wiem czy to uprzejmość, miły gest czy efekt pośpiechu bo za litrową buteleczkę byłbym zmuszony zapłacić karta... gotówki w końcu nadal nie mieliśmy – miło ;)

Gdzieś około 23:00 poddajemy się, opuszczają nas siły, dopada autostradowa nuda. „Usypiamy” za sterami. Nie ma co ryzykować więc na parkingu, na miękkiej trawce, pod latarnią rozbijamy namiot i wskakujemy do środka na 5-6h snu.
Jednak 13ty, do tego w piątek jeszcze się nie skończył...

Mapka oczywiście nie pełna bo Garmin odmawiał posłuszeństwa. Ot, po prostu się wyłączał i nie chciał pracować dłużej niż 2-3minuty. Sytuacja powtórzyła się jeszcze kilka razy w kolejnych dniach po czym jak gdyby nigdy nic nawigacja zaczęła pracować tak jak powinna...
Przejechane: 570km.


Neno - 2013-11-20, 02:24

Gdzieś około 23:00 poddajemy się, opuszczają nas siły, dopada autostradowa nuda. „Usypiamy” za sterami. Nie ma co ryzykować więc na parkingu, na miękkiej trawce, pod latarnią rozbijamy namiot i wskakujemy do środka na 5-6h snu. Tak miał się skończyć, pechowo rozpoczęty, 13 dzień miesiąca
Jednak 13ty, do tego w piątek jeszcze się nie skończył...

Godzinę, może chwilę później budzi mnie szelest... mam złe myśli. Po prostu czuję, że coś się stało! Otwieram więc szybko zamek namiotu, wychylam się i mym oczom ukazuje się dramatyczny widok. Serce wali jak oszalałe. I nie ważne, że noc jest chłodna, nie nieważne, że wieje zimny wiatr - na mym ciele pojawia się pot, robi się gorąco... Ekspandery powiewają na silnym wietrze uderzając o motocykl – to one mnie zbudziły. Jeszcze nie dociera do mnie to, że zginęła cała 50L torba pozostawiona na motocyklu. Przytwierdzona 4 ekspanderami, siatką... pozostawiona pod latarnią... na razie widzę tylko otwarte sakwy i czuję pustkę. Pustka również w sakwach. Zakładam coś na siebie, latarka w dłoń, gaz pieprzowy w drugą i ruszam oceniać straty. Ruszam to zdecydowanie zbyt duże słowo, motocykl stał nie dalej jak metr od przedsionka naszego namiotu.
Przychodzi opamiętanie, trzeba działać, im szybciej – tym lepiej. Sprawa w końcu może być gorąca. Wypatruję śladów złodziejaszka, kamer... Nie ma ani jednego, ani drugiego. Kilka metrów dalej widzę upuszczoną bańkę BelRaya z której sączy się olej. Widać dokładnie, że sprawca był jeden i brał tyle ile dał radę udźwignąć. Podnoszę olej – zostało tyle, że spokojnie wystarczy na wymianę. Idę dalej. Tomasz zostaje, pilnuje tego co zostało... Zwracam mu tylko uwagę by miał się na baczności bo przecież może wrócić, nie sam...
Obchodzę wszystko dookoła dość dokładnie szukając śladów. Znajduję jeden, jakieś 100m dalej. Prowadzą na koniec parkingu – ewidentnie jakiś kierowca TIRa.
Wyrzucił jedną zbędą rzecz, reszta z pewnością wylądowała w szoferce i ...odjechała ;( Nic więcej nie udaje się odnaleźć. Wkurzenie na maksa. Bezsilność. Już sam nie wiem co robić. Zwijać się i jechać dalej, po godzinie snu – bez sensu, spać ...trochę strach.
Zmęczenie jednak wygrywa. Zabieram do namiotu to, co zostało, Tomasz , taką samą torbę jak moja skradziona również zgarnia do namiotu. Kto uważnie czyta, ten wie, że Tomasz wcisnął mi pierwszego dnia tą cięższą, bardziej wypchaną torbę a sam wiózł moją, lżejszą ale z cenniejszymi rzeczami. Stratę tej wspólnej spokojnie przeżyjemy (głownie chemia i żywność), nie było tam nic szczególnie cennego, choć i tak będziemy ją w ciężkich sytuacjach wspominać nie raz, i nie dwa, przełykając ślinę... Zawartość sakw natomiast, która uleciała w nieznane, to rozpacz dla mnie, dla zdrowia, komfortu, dla portfela...
Nie będę robił tu listy, nie będzie rachunku - wszystko wyjdzie w dalszej części opowieści, niestety zdarzenie to odbiło się na całym dalszym wyjeździe, pozmieniało nam wszystko. Czy na dobre - do dziś tego nie wiem ale kto wie, może uratowało nam życie... a może wprost przeciwnie, spłyciło nasz górski wyjazd do „wyżyn”, pozbawiło prawdziwej przygody na jaką liczyliśmy. Osąd pozostawię Wam, ja przestałem już to rozkminiać.

Budzimy się przed budzikiem, pierwsza rzecz to sprawdzenie czy oby motocykle jeszcze stoją.
Są. Można więc się pakować. Nie chcemy „bawić się” w zgłaszanie tego zajścia policji, szkoda nam czasu, nie wierzymy w sukces. Poza tym nocleg nie do końca był legalny więc mogło by się to skończyć jakimś mandatem lub coś w tym stylu. Odpuszczamy temat.
Śniadania nie ma – kuchenka multipaliwowa, specjalnie zabrana na zimowe, górskie warunki odjechała i już nie wróci. Podobnie jak cały zapas jedzenia. Tego górskiego: liofilizowanego, suszonego, konserwowego, smacznego... Coś tam sobie kupimy. No trudno. No przecież nie pójdziemy do baru, nie zjemy jak normalni ludzie. Nie my – my nie jesteśmy normalni ;)

Ruszamy. Zimno... cała moja ciepła odzież (w tym ta ogrzewana elektrycznie, zabrana zamiast podpinek), ciepłe rękawice... również stały się łupem złodziejaszka. Teraz zamiast podziwiać widoki rozglądamy się za sklepem. Jest tyle rzeczy do kupienia!
Zjeżdżamy do pierwszego większego miasta. Trzeba uzupełnić zapasy, dokupić trochę szpeju, wymienić walutę. Tomasz zostaje przy maszynach ja ruszam w miasto. Sklepu ze szpejem turystycznym nie mogę znaleźć, nie ma mowy również by kogoś zapytać – wszyscy spikają tylko po turecku. Czas mnie goni bo wiem, że Tomasz denerwuje się tam na potęgę. Niestety jedynce co udaje mi się kupić to kilka niezbędnych kosmetyków (kosmetyczka tez poszła się ...ać ). Brak soczewek (takich do korekty wzroku, są ale nie o takiej wartości jaka jest potrzebna a koszt...x3 w stosunku do cen w PL, poza tym, nie da się kupić 2szt – tylko całe opakowania – czyli 12szt.), brak pojemników z gazem (mamy ze sobą druga kuchenkę zabraną na wypadek awarii podstawowej...). Nie ma praktycznie nic ;( Za ochronę od deszczu będą chyba robiły worki na śmieci. Ostatecznie przecież mogę wyciągnąć górskie spodnie... tak, to jest myśl! Damy radę! Słonko tak w końcu pięknie świeci. Na rynku starego miasta wybija 12:00! Mam dość. Wrzucam na luz, macham na całą tą sytuację ręką i uznaję, że nic się nie stało. Wracam. Już uśmiechnięty ale jeszcze nie raz zginie on z mojej twarzy choć sobie mocno obiecuję, że tak nie będzie....
Tomasz widzę, że również pogodzony ze stratami.
Wykorzystujemy sytuację, że przy motocyklach kręci się parkingowy rozdzielamy się. Czyżby zaufanie do ludzi znów wróciło ?
Jeden biegnie po pieczywo i coś do niego, drugi po warzywa i owoce na deser. Lokalne sklepiki zaliczone, kasa wymieniona, cel obrany. Ruszamy. Cel: zaszyć się gdzieś w pobliskich górach, pośmigać po serpentynach, znaleźć bezpieczny nocleg i odespać dzisiejsza zarwaną noc.
2km dalej....



Już zupełnie odprężeni zajadamy śniadanie jak gdyby nigdy nic. Mijają nas miejscowi, pozdrawiają. Pogoda niestety psuje się na tyle, że po burzliwej dyskusji czy pchać się w burzę bez membran, czy nie. Nasza "Pogodynka" i "Anioł Stróż" w osobie Mirka (Mirmil - dzięki!) wysyła nam niepokojące komunikaty pogodowe. Wracamy i jak najszybciej autostradą na wschód, ominąć zbliżający się front pogodowy.

- Uciekajcie do Kapadocji, to jedyne miejsce gdzie nie pada a w dodatku jest ciepło – tak brzmi głos rozsądku z Polski. Mirek wiedział gdzie jesteśmy (mieliśmy GPS Spota) i co mamy w planach także mógł koordynować nasze ruchy, wybierać nam ścieżki w zależności od sytuacji pogodowo – politycznej. Poza tym jechaliśmy w góry więc taka osoba przy komputerze, dysponująca chęcią i czasem była czymś bardzo pomocnym, wręcz chwilami cudownym. Powitanie w nowym kraju, aktualny kurs waluty, co zwiedzić, co zjeść... taki SMSowy przewodnik. Bajer!

W Bolu gubimy się bo Garmin znów ma focha a nasza znajomość topografii miasta jest nijaka. Postanawiamy się z nawigacją rozprawić na dobre na stacji benzynowej. Pogadaliśmy sobie tak, że już więcej garniak nie dał ciała ale przybyła mu nowa rysa na obudowie...



Wracamy na autostradę i na razie jedziemy zgodnie z pierwotnym planem, skrupulatnie układanym miesiącami. Planem, który już za kilka dni legnie w gruzach. A tymczasem - Kapadocjo! Nadchodzimy!

Daleko tego dnia nie zajeżdżamy bo... zmęczenie nie pozwala jechać Tomaszowi w sposób kontrolowany. Chłopina miota się od lewej do prawej przycinając co chwile „komara”. Akurat tych scen nie widziałem bo jechałem pierwszy ale chłopak sam się opamiętał w porę, wyprzedził i pokierował w ustronne miejsce. Lądujemy więc gdzieś w chaszczach i zasypiamy. Jest ciepło, przyjemnie. Śpimy w zagłębieniu osłonięci od wiatru, ciekawskich spojrzeń. Ja znów w kasku, z muzyką ;) Miód. Aż wstawać mi się nie chciało!

Tego dnia nie wiedzieliśmy co to aparat fotograficzny, co to kamera. Ocknęliśmy się dopiero wieczorem. A nocleg tego dnia był wyjątkowo odległy od cywilizacji...








Przejechane ponad 400km ( na mapce znów uciekło kilka km - ach ten Garmin...)




Neno - 2013-11-26, 20:02

Niedziela, 15 września

Budzimy się w przepięknej okolicy więc kolejność postępowania jest znana. Zdjęcia, film - o śniadaniu żaden z nas nawet nie pomyślał ;)
Karmimy się czymś innym, równie smacznym! No, przynajmniej nam smakuje.










2h później, 5km dalej mkniemy już trasą z której wczoraj zjechaliśmy w poszukiwaniu ustronnego miejsca. D750 to malowniczo położona, bardzo dobrej jakości asfaltowa wstęga, która zdaje się ciągnąć aż do samego nieba. Po 60km dojeżdżamy do słonego jeziora Tuz Golu (Jezioro Solne/Słone)które jest drugim co do wielkości jeziorem w Turcji.
Co ciekawe, zasolenie jest tu o 5% większe niż w słynnym Morzu Martwym. Niestety popływać się nie dało, jezioro w doskonałej większości było wyschnięte, pewnie tylko okresowo ale jednak... można za to było sobie pochodzić po pokładach soli, zrobić sobie maseczkę błotno solną ;) I to na tyle. Na pamiątkę zostają nam tylko zdjęcia i poczucie maleńkości po naklejce na Hiszpańskiej małej Tenerce - Around Gaia ( https://www.facebook.com/aroundgaia). Niestety właścicieli nie spotykamy ale ewidentnie widać, że jedzie na niej dwie osoby! Z pewnością bardziej niż nas zainteresowało ich owe jezioro i poszli daleko w jego głąb. W sumie to i nas interesowało, ale po zdarzeniach z ostatniego dnia, baliśmy się na dłużej spuścić z oka nasze motocykle. jak tu się nie zainteresować tymi kolorami, formami. Gdzie nie spojrzysz to słonko daje inne kolory soli. Pięknie, po prostu pięknie.



















Nie mamy już kuchenki, nie mamy już jedzenia, w dodatku kończy nam się paliwo. Postanawiamy więc załatwić problem w najprostszy i najdroższy sposób :D
Stacja benzynowa i restauracja pod Aksaray wita nas szeroko otwartymi ramionami szefa. Jest herbatka, jest internet, jest jedzenie, o dziwo tanie i ...jak się potem okaże najsmaczniejsze na całej naszej trasie. Polecamy!
Niestety magiczne słowo internet... opóźni nas o około 2h :D To działa na nas jak magnes gdyż mamy jako takie zobowiązania, musimy wysłać relację do radia i pozostałych patronów, musimy zadbać o naszą stronę www itp. Najważniejsze jednak, że sprawia nam to frajdę i jedyne czego żałujemy, to to, że nie mamy dostępu do sieci w nocy, w namiocie, tak , by nie marnować czasu w dzień, gdy jest ciepło, gdy świeci piękne słonko, gdy można nadrabiać stracone godziny, dni...

Podział zadań: razem nagrywamy dźwięk, Tomasz pisze tekst, ja wnoszę obraz - czyli zdjęcia.


Z szefem, darmowa herbatka + uczciwa cena za duży i pyszny obiad (15zł). Dalej tak tanio i smacznie już nie będzie ;( :



Przy obiadku oczywiście ustalamy również dalszy bieg zdarzeń. Wynikiem głosów dwa do zera wybieramy ciekawsza opcję dojazdu do Kapadocji - przez wąwóz Ihlara. Już sama dojazdówka powoduje ,ze serca bija nam szybciej a migawka aparatu pracuje w końcu z należytą częstotliwością.




Uciekamy z asfaltu gdzie tylko się da. Każdy skrót jest nasz! Zdjęć tyle, że gdybyśmy mieli aparat na klasyczne filmy, musielibyśmy je wymieniać co postój, czasem nawet więcej niż rolkę... Drogocenny czas ucieka a my cieszymy się jak dzieci otaczającym nas krajobrazem. Wiemy, że do celu daleko, że coraz mniej plan jest realny a mimo to... cieszymy się Turcja, której praktycznie w planach nie było. To miał być szybki przelot z przystankiem w Kapadocji. Ale jak zostawić takie widoki, no jak ?




















30km od posiłku lądujemy w Yaprakhisar - magicznie położonej miejscowości. To naprawdę trzeba zobaczyć! Spokojnie do wpisania na listę najpiękniejszych miejsc, tras do przejechania. No po prostu będąc w Turcji NIE MOŻNA tego nie zobaczyć!
Niby tylko 30 km od stacji benzynowej a tankujemy "znów" nasze maszyny - powód jest prosty - w Turcji bardzo często na stacjach benzynowych nie ma benzyny... paliwo jest tam na tyle drogie, że na benzynie mało kto jeździ. Za to ON jest zawsze, często jest również LPG. Także trzeba uważać i nie jechać "do pustego".

A co do samego Yaprakhisar to spodobało mi się tak, że zarzucam Was fotkami :P








































Po tych chwilach pełnych "uniesień" jedziemy zgodnie z drogowskazami do jakiegoś równie pięknego miejsca - konkretnie do Belisirma. Miejsce nie wzbudza w nas euforii za to miły akcent bowiem lokalna młodzież częstuje nas pysznymi słodyczami, widząc jak nam smakują, częstują po raz kolejnym tym co im zostało, robią sobie z nami pamiątkowe fotki i odjeżdżają swoim skuterem. Nas tak zamurowało, że ... nie mamy z nimi zdjęcia ;(






A to już kawałeczek wąwozu o którym pisałem wcześniej. Ciagnie się podobno na długości około 16km doliną wyciętą w wulkanicznych skałach przez rzekę Melendiz. jak się potem dowiedzieliśmy w jego ścianach, w okresie bizantyjskim wykuto wiele kościołów i mieszkań. Niestety nie dane nam było ich zobaczyć ;(






Słonko zaczyna chylić się ku zachodowi więc zaczynamy powolutku rozglądać się za miejscem do noclegu. Dopiero teraz dociera do nas jak niewiele oddaliliśmy się od ostatniego miejsca biwakowego...





















Kręcimy się tak chyba z 1,5h aż w końcu zrezygnowani lądujemy w byle jakim miejscu, po środku niczego, pomiędzy dwoma miasteczkami.
Zdjęcia "nocne" w kolejnej odsłonie, na dziś i tak jakoś tego dużo wyszło ;)


Mapka, statystyki:



Neno - 2013-12-17, 18:06

Na kolację Tomasz wciąga "coś", ja mimo, że kocham jeść zawsze na wyjazdach robię sobie post, więc o jakiejkolwiek kolacji mowy być nie może. Zresztą... prawdę mówiąc to jakoś za bardzo przez to nie cierpię, po prostu w czasie gdy Tomek pałaszuje coś z zapasów, ja oddaje się równie przyjemnej rzeczy - uwieczniam piękne chwile.
Tego wieczoru wyciszyć się pozwalały takie widoki :












Poniedziałek, 16 września, 7 dzień w trasie.

To już tydzień od kiedy nie widzieliśmy łóżka, prysznica, TV itp. przybytków cywilizacji.
I o dziwo właśnie to wprowadza nas w doskonałe humory tego ranka. Do tego piękna pogoda "za oknem" więc budziki z 6:00 przestawiamy na 7:30, jak co dzień z resztą ;) Jak co dzień nasz plan schodzi na ... dalszy plan. Co zrobić, sen - ważna rzecz :D
Wczoraj się nie udało dojechać do celu, dziś nie uda spełnić się naszego marzenia, tego co zaplanowaliśmy sobie (o tym później) na Kapadocję, więc nie mamy wyrzutów sumienia. Do celu bowiem zostało raptem 100km czyli maksymalnie 2h. Dzień jakoś sobie zagospodarujemy ale jako pierwsze musimy znaleźć jakąś agencję ;) i wydać po 100 euro na gorące tureckie marzenie :D

Po długiej walce samych ze sobą w końcu wyszliśmy z ciepłych śpiworków na rześkie "poranne" powietrze. Leniwie pakujemy maszyny i odjeżdżamy.






A to widok na okolice naszego obozowisku za dnia. Teraz widać co tak świeciło w nocy.








Czas start. Tomasz rusza do przodu. Ja z tyłu, mam nagrywać wyjazd, aż do asfaltu. Boję się tylko by nie skończyło się tak jak w Bułgarii. Wbijam jedynkę i ... kamera odpada na ziemię. Uff, dobrze, że to zauważyłem. Zanim się pozbieram Tomasz już czeka na asfalcie. Z ujęć nici. Trzeba będzie rozsądniej wybierać miejsce mocowania dla kamery. Na szczęście miękka trawka zamortyzowała upadek.




Pierwsza agencja na obrzeżach Nevsehir jest zamknięta, pewnie zbyt wczesna godzina na takie interesy. Lecimy więc dalej.
Wszelkie formalności załatwiamy kilka kilometrów dalej na przedmieściach Uchisar. Cena zbita ze 120 do 90euro. Mamy stawić się o 5 rano i... dołożymy do pieca:



To właśnie nasze małe-wielkie marzenie. Po raz pierwszy oderwać się od ziemi na dłużej niż kilka sekund (żaden z nas nie latał wcześniej samolotem itp.).

Za miastem krótki postój na parkingu z pięknym widokiem na dolinę:






Pomysł na resztę dnia? Pojeździć! To było proste, teraz należało znaleźć jakieś fajne ścieżki. pakujemy się w jedną taką - jest zakaz dla wjazdu ale tylko dla quadów. Wjeżdżamy. 3km później zawracamy bo droga nie przejezdna dla maszyn naszej, ciężkiej wagi. Woda wydrążyła tu sporej głębokości koleiny. Szkoda nas, maszyn, sił i czasu. Odpuszczamy zgodnie.
Odjeżdżamy kawałek od miasta, bez planów - byle dalej od cywilizacji.
Jedziemy tam gdzie nas oczy niosą, najwyżej jak się da.








Nawet nie wiem kiedy uciekają nam te wszystkie godziny. A my zupełnie jak dzieci, z górki, na górkę. Micha ucieszona, banan na twarzy. I tylko wybieramy coraz to lepsze miejsce pod namiot, by w końcu, po namowach Tomasz opuścić przed zmrokiem owe drogi bo poranny wyjazd w ciemnościach nie wróżył nic dobrego dla Tomasza i jego Transalpa. Duże stromizny, mnóstwo kamieni, dziur...
XT już w sam sobie świeci lepiej a do tego te SuperMini... ;)











































W końcu, zmuszeni coraz szybciej opadającym słonkiem, rozbijamy namioty w średnio urokliwej okolicy... ale przynajmniej blisko miejsca skąd rano ruszymy autokarem polatać balonem.
Dzień, jak zawsze kończymy starannym serwisem. W ruch idą mokre chusteczki, żel antybakteryjny itp. wynalazki. W miarę posiadanych zapasów oszczędzamy owe "technologie" wspomagając się po prostu woda z 5 L butelek.
A kartusza z gazem znów nie udało się kupić....



Mapka:






Zapowiedź dnia kolejnego:


;)

Neno - 2013-12-22, 12:54

Wstajemy baaardzo wcześnie jak na nas. Budziki ustawione na 3AM, mimo to drzemiemy do 3:30. Potem w pośpiechu, w ciemnościach pakujemy majdan tak szybko jak tylko się da. O śniadaniu nie było nawet mowy. Strach, panika, że nie zdążymy. Nerwowo szukam w nawigacji miejsca gdzie mamy dojechać. Ta, jak na złość przycina się raz i drugi. Ciśnienie rośnie. A mieliśmy wstać tak by mieć te 30-45minut zapasu, tak na wypadek dziury w dętce...itp. itd. ...
Gdy wyjeżdżamy na asfalt panuje już nie mały ruch. Dziesiątki terenowych auta ciągną na swych przyczepach kosze, balony i cały ten majdan. Komfortowe busy transportują klientów. Jest 4:45 a przed nami około 10km. Śpieszymy się jak tylko można mając na uwadze to, że silniki i opony są jeszcze nie rozgrzane i o pałowaniu nie może być mowy!
Dojeżdżamy punkt 5:00! Na parkingu pusto. Nikogo już nie ma ;( Ani aut, ani ludzi ;( W oczach strach i przerażenie...
Zdenerwowani szukamy kogoś, kto udzieli nam informacji. Wychodzi jakiś koleś i każe zabrać stąd motocykle, za bramę i ustawić je wzdłuż ogrodzenia. Nie bardzo nam to pasuje ale cóż...
5minut później jesteśmy gotowi. Oddajemy nasze kaski na przechowanie i... wprowadzamy motocykle z powrotem na parking bo kolejny parkingowy twierdzi, że tak jednak można i, że tak będzie bezpieczniej. Gdzieś dzwoni i za chwilę zatrzymuj się bus, który zabiera nas gdzieś... nie wiemy gdzie. kazali wsiadać, o nic nie pytać, niczym się nie martwić. Po drodze odwiedzamy hotele i zbieramy resztę ludzi. Szkoda, że pod nasz hotel nie podjechali....




Dojeżdżamy na rozległy plac. Przypomina nam się , że już tu wczoraj byliśmy, krążyliśmy tu motocyklami w poszukiwaniu fajnych ścieżek do jazdy.
Chwilę przed opuszczeniem auta następuje sprawdzenie listy obecności, zaproszenie na kawę i wyznaczenie miejsca zbiórki.
Wysiadamy. Z pobliskiej budki każdy z nas dostaje po bułeczce oraz kawie lub herbacie - do wyboru, do koloru.
Zajadamy, popijamy i obserwujemy towarzystwo. najbardziej w oczy rzucają się Azjaci. Ich przewodnik chodzi z kartonikiem, którego zawartość poznajemy po chwili. To nic innego jak "chińskie" zupki w kubeczkach. Zalewają je wrzątkiem i pałaszują, robiąc nam niemałego smaka! No ale cóż, nie można mieć wszystkiego ;) Wsłuchiwanie się w burczenie naszych żołądków przerywa nawoływanie przewodnika/kierownika. Rozdziela nasza grupkę na 3 i kieruje do poszczególnych balonów. Tam możemy poprzyglądać się procedurom startowym, napełnianiu tychże powietrzem, a w zasadzie ogrzewaniu go. Zdjęcia niestety wychodzą nieostre, nie mamy statywu a nadal panuje ciemność a poranny chłodek nie pomaga w utrzymaniu aparatu nieruchomo przez min. 1,5sek.
Trudno. Ten obraz musimy wyryć w naszej pamięci.






30minut później siedzę, a w zasadzie stoję już w koszu. Tomasz obok. Ja niestety, ze swoim nikczemnym wzrostem i miejsce w środku kosza, mam kiepski humor... Tuż przed startem następuje liczenie i okazuje się, że po naszej stronie jest za dużo osób. Próbują rozdzielić jakąś parkę ale kobieta protestuje stanowczo, niemal zalewa się łzami. To była okazja! Zgłaszam się na ochotnika - gorszego miejsca przecież już dostać nie mogę.
Hura!!! Udało się! Stoję przy skraju, mam świetny widok na 2 strony, jest też luźniej.
Krótka instrukcja z której i tak niewiele rozumiem i startujemy. Poszło nam dużo lepiej niż ekipom obok, praktycznie nie było czuć startu - płynnie, powoli. Mistrzostwo!
I ten odgłos palnika, te płomienie ! No po prostu marzenie! Spełnione marzenie! Czekałem na nie równo 10lat, tyle bowiem minęło od mojej ostatniej wizyty w Kapadocji, wtedy marzyłem ale... nie było za co ;(

Chwilę potem byliśmy już wysoko, ucichły rozmowy, co jakiś czas było tylko słychać głębokie westchnienia z wrażenia. Widoki zapierały dech i po chwili go oddawały. Migawki aparatów zdawały się pracować nieprzerwanie...
























Tego dnia, po raz pierwszy w życiu leciałem balonem, po raz pierwszy w życiu byłem w powietrzu dłużej niż 3 sekundy ( nie licząc karuzeli, huśtawki itp. uciech), po raz pierwszy też zobaczyłem wschód słońca "kilka razy". Dokładniej : kilka razy widziałem moment gdy tarcza słońca przecinała linię horyzontu - nasz kapitan bowiem co chwila to obniżał lot, to podgrzewając powietrze unosił balon wysoko, ponad wszystkich. Oczywiście co chwilę również obracał go o 180*, tak, by każdy z nas widział co się dzieje dookoła, by każdy z nas mógł uwiecznić otaczające nas piękno. Dzięki temu każdy miał okazję zrobić zdjęcia pod światło, ze światłem itp. itd. A, że słonko zza horyzontu wychodziło niebywale szybko, także długość cieni również diametralnie szybko malała z każda minutą lotu. Sytuacja, krajobraz zmieniał się dosłownie co minutę.
- Dobrze, że zabrałem dodatkowy akumulator ! - ucieszyłem się w głębi duszy.






























Lądujemy idealnie na przyczepce. Brawa w podzięce za udany i piękny lot.
Chwilę potem szampan i pamiątkowe dyplomy.
O 8AM meldujemy się już przy motocyklach i... wierzymy, że dziś zrobimy niezły dystans bowiem już dawno nie startowaliśmy tak wcześnie. Nie, nie już dawno - jeszcze nie startowaliśmy tak wcześnie ;)


















cdn.

Neno - 2014-01-15, 19:34

Bardzo wcześnie zaczął się dla nas ten dzień - 17.09.2013, dla nas to 8dzień w podróży. Była to szansa nawinąć jakieś słuszne kilometry bo kolejny punkt do odhaczenia na naszej trasie był oddalony o ładny odcinek od Kapadocji.
Trzeba więc solidnie przygotować siebie i maszyny. Zaczynamy smarować łańcuchy, nakładać kolejne koszulki czy co tam kto miał albo co tam mu jeszcze zostało po kradzieży ;) U mnie wkoło zębatki nawinęła się jakaś foliowa torba, część jej wydłubałem a reszta została "na potem". To było nie do pomyślenia dla obserwujących nas Turków! Zaczęli się ciągać z ową folia, skubać, szarpać, w końcu skombinowali śrubokręt i po ponad 10 minutach walki wygrali. Umorusani w smarze ( niech się cieszą, że to był Belray a nie jakiś Motoul - wtedy uwalili by się po łokcie:D) ale szczęśliwi. I nie chcieli słyszeć, że to mi nie przeszkadza, że motocykl pojedzie dalej. Wszystko musiało być zrobione na tiptop. No cóż... co im będę żałował. Podziękowałem ukłonem tak niskim jak tylko mogłem, uścisnąłem nadgarstki i odjechaliśmy... w złym kierunku. Po minucie machaliśmy do nich jeszcze raz śmiejąc się razem z nimi ;)

A gdzie jechaliśmy... kolejnym celem był Ararat i próba wejścia na niego. Wiedzieliśmy ile to kosztuje, ile zajmuje czasu, zachodu - ale chcieliśmy spróbować. Raz się żyje, nie często bywa się w tych okolicach - więc czemu qrna nie?

Kilka migawek z trasy:





Wstaliśmy dziś wcześnie to i spać się chce, zwłaszcza na drodze szybkiego ruchu. Droga szybkiego ruchu, jak sama nazwa wskazuje służy do szybkiego poruszania się po niej a tymczasem Tomasz co chwila przysypia i jego prędkość spada do 80km/h , nie pomaga to , że podjeżdżam, robię przegazówki... a prosiłem by jechać minimum 90ką, bo mi singiel szarpie łańcuchem a na czwartym biegu przecież jechał nie będę. Po czwartej, może piątej takiej akcji odpuszczam, dojeżdżam do Tomasza a ten w najlepsze bawi się mp3ka ;)
Nie wytrzymuję. Cel zna, mapę i navi ma. Ja odkręcam i jadę dalej wg umowy - 90km/h.
Kilka minut później tracę go z lusterek. Chyba działa z premedytacją ale nie dam wyprowadzić się z równowagi ;)
Zjazd, oznaczony wieeeelkim znakiem ale no jak... mp3 ważniejsza ;) Pomachaliśmy sobie tylko. To kolejna i nieostatnia nasza "zguba". Chyba to polubiliśmy bo wywołuje to dodatkowe przygody. Kilometr później , dla świętego spokoju wysyłam dla Tomasz nr drogi jaką ma cisnąć (nie mógł zawrócić a kolejny zjazd miał za kilka km itp.).
Spotykamy się jakieś 180km później w restauracji obok stacji benzynowej, na której tankujemy nasze rumaki a później siebie. Tankujemy także naszą elektronikę, suszymy co mokre po przelotnych opadach deszczu. Na szczęście już nie pada, my najedzeni i zaczyna się dyskusja co dalej bo w e-mailu, który odbiera Bathoty jest jakieś info o wizie Irańskiej. Dostaliśmy numerki (to on zajmował się wizą do Iranu)!
I oto stoimy na rozdrożu, Tomek chce w prawo, nad morze, obaj chcemy na wprost, na Ararat a ja dodatkowo próbuję przekonać fumfla by skoczyć nad drugie morze, to na północy i odebrać w Trabzonie wizy do Iranu i tym samym wrócić do planu pierwotnego. Przekonanie go nie jest trudne, trwa niewiele więcej niż minutę. I zaczyna się znów gonitwa z czasem, kasa. Wskakuję na moto i ruszam w miasto w poszukiwaniu karty telefonicznej. Po licznych drobnych, acz śmiesznych przygodach wracam z nią i dzwonimy do ambasady, umawiamy się z ambasadorem na jutrzejszy poranek, na godzinę 9! Tylko jak... mamy tam ponad 580km a już jest ostre popołudnie. Zwijamy majdan więc tak szybko jak tylko się da, dziękujemy za gratisowe herbaty i kawy (jako dodatek do obiadu), dziękujemy za pomoc przy mapie, za pokazanie tego i owego, i przede wszystkim za darmowe ładowanie bo nie było to w tym miejscu takie oczywiste.

Maszyna do ładowania:


Nasz kelner:



Z tych blisko 600km do zrobienia tego dnia udaje nam się przejechać nieco ponad 200. Powód prosty: deszcz, niesłychany ziąb, wiatr... morale znów spadają prawie do zera ;(
Jeszcze w dodatku nie ma gdzie się rozbić ;( Masakra!
W podłych nastrojach zjeżdżamy w pierwsze lepsze miejsce jako tako nadające się do
rozbicia namiotu. Jako tako bo ledwo tam dojeżdżamy, idealnie płasko nie jest i jak popada to rano będzie zmieniono automatycznie na - bardzo interesujący... Do tego namiot będzie ważył po zwinięciu chyba z kilogram więcej - w skrócie glina, glina i jeszcze raz glina.
Bez kolacji ( u mnie to standard) usypiamy czym prędzej. Budziki wzorem dnia dzisiejszego ustawiamy bardzo wcześnie i usypiamy po tym dniu pełnym przeżyć - tych dobrych i tych jeszcze lepszych.






Mapki:





A tak szukaliśmy noclegu...prawie po zmroku ;)


Neno - 2014-01-21, 16:47

Dzień 9, 18.09.2013r

3.30AM
Ciemno, zimno, cisza... którą przeszywają tylko nasze głosy:
- Pospał bym jeszcze
- Ja też ale co zrobić, trzeba wstawać

Termometr pokazuje marne 6stopni, jedyne pocieszenie w tej sytuacji to brak deszczu. Zwijamy majdan, odciążamy bagaże o 2 pełne garście chrupek czekoladowych i próbujemy dopchać się do asfaltu. Nie ma lekko! Maszyna Bathorego nie chce jechać. Ja sprawdzam swojego - jedzie bez problemu. Hmmm. No nic, zsiadam i idę pchać, nie będę się przecież przyglądał jak kolega za chwilę skończy swoje sprzęgło lub położy maszynę. Pcham, Tomek daje w palnik ale niestety, tył mieli a przód ucieka - nie możliwe by było aż tak stromo, przecież jedziemy w dół! Kolejna próba i wnikliwa obserwacja zachowania przodu i już wiem co jest nie tak - pod błotnik Transalpa dostało się tyle błota, że opona nie daje rady się obracać. Zakleiło się to wszystko na AMEN! A, że podłoże śliskie to zamiast się kręcić jedzie tam gdzie chce i nie jest to kierunek, który myśmy obrali. Pewnie jak byśmy go jakimś cudem dopchali do asfaltu to jakoś by się to koło zaczęło kręcić ale "przejechaliśmy" raptem ze 2-3metry a już z nas leci pot, a co mowa o dopchaniu go taki kawał. Rozbieramy. Podjeżdżam swoją maszyną z boku i doświetlam. EnJoy nie wybrzydza i błoto czy glina idzie do przodu. Dzielne stworzenie!

2h od pobudki, już na poboczu asfaltowej nitki, a my mamy za sobą nie wiem...może 120m :D i jeszcze maszynę do poskładania. Buty ważą chyba po 2kg więcej, więc je też należało by jakoś dopieścić bo jak się pokazać w takich w ambasadzie ? A pantofli na zmianę nie wzięliśmy...

Ruszamy. Kierunek Trabzon.







W tej pięknej scenerii, w cieple wschodzącego słonka Tomasz robi się senny więc ustalamy, że on się kimnie na motocyklu a ja lecę dalej i by nie marnować czasu nagram jakieś video, porobię zdjęcia, krótko mówiąc pomarudzę. Kręcę się więc motocyklem tu i tam, szukając dobrych kadrów, znajduję w końcu fajną zatoczkę, może z 15-20m od drogi gdzie rozkładam statyw, wkładam kamerę i rejestruję poklatkowo ruch chmur na niebie - mam w końcu czas.
Nie wiem czy zdążyłem zarejestrować z 2sekundy gdy znajomy dźwięk V2-ki przeleciał mi koło uszu. Akurat wpatrywałem się w wizjer ale to musiał być on !
Tak gubimy się po raz kolejny.



Spotykamy się dopiero po jakiejś godzinie, może nawet dłużej i tylko dlatego, że Tomasz spotyka po drodze motocyklistę i ucinają sobie pogawędkę, bo inaczej chyba byśmy spotkali się pod ambasadą. On gonił mnie, a ja jego więc nikt gazu nie żałował ;)
Dołączam się na chwilę do rozmowy ( yes, yes, no, no, ok, ok... ) ;) a myślałem, że to ja słabo znam angielski. W każdym razie udaje nam się dowiedzieć, że nie mamy co szukać w Trabzonie Decathlonu, gazu też raczej nie znajdziemy i nasza zapasowa kuchenka nadal będzie robiła tylko jako balast.



Fotkę udaje nam się zrobić tylko jedna bo wysiada mi akumulatorek w aparacie, kamera gdzieś głęboko a Tomasz chyba ma lenia i nie chce mu się wyciągać swojego. No cóż, jedna wystarczyć musi. A może mnie właściwa sesja ominęła... ale czy to ważne? Mamy piękny dzień, ogromne spóźnienie ale nadal szansę na dostanie wizy do Iranu, do kraju o którym i ja, i Tomek śniliśmy od jakiegoś czasu. Ruszamy powoli, bo niby dochodzi już 9ta ale nie ma się co spieszyć i tak pewnie marneee szanseee ;(

Droga świetna, na zakrętach, w momencie gdy mamy pod górkę 3ci pas ruchu, ale tylko dla nas. Kiedy mamy z górki, pas jest dla tych jadących z przeciwka - standard.
Zazwyczaj jestem opanowany, jeżdżę grzecznie ale nie wytrzymuję... odjeżdżam. Lewy ciasny, redukcja, pełna pyta na wyjściu, długa prosta, dohamowanie, bieg w dół i w prawo. Jadę tym wewnętrznym, dodatkowym pasem, w zakręcie wyprzedzam ciężarówkę a z przeciwka jakiś CWEL popitala sobie moim pasem....bo co ma jechać swoim jak zakręt może ściąć. Robi mi się gorąco, krew pulsuje jak oszalała i tylko mocne bicie serca przez kolejne minuty wstrzymuje mnie przed ponownym odkręceniem. Było blisko. Zwalniam, czekam by kolega mógł mnie dojść i znów zaczynam zabawę, tym razem, nie opuszczam prawego, zewnętrznego pasa , dodatkowo uważając jeszcze mocniej na zakrętach. To nie był pierwszy taki przypadek na naszej drodze w Turcji! Na szczęście ostatni.
Dalej już jedziemy jako para, Tomasz pierwszy, ja za nim jak cień. Zaczynają się remonty, zwężenia, objazdy, zaczyna się też skwar. Na pierwszej stacji w mieście zdejmujemy co tylko się da, myjemy nasze ubłocone buty, wbijamy w nawigację adres i ruszamy. Błądzimy troszkę ale udaje się. Wynik:

- Pana Ambasadora nie ma, zapraszamy jutro, na 9tą...

No to ładnie, kolejny dzień w plecy.
Idziemy na obiad, zakupy, do kafejki i tak jakoś zlatuje nam dzień. Dzień na przemian, raz deszczowy i chłodny, raz słoneczny i bardzo gorący.





Zaskakują nas dość niskie ceny, kebab kosztuje nas trochę mniej niż w kraju a jest nieporównywalnie lepszy, a i dodatki jakieś takie orientalne ;)

Wizyta w piekarni opalanej łupinami:











9dni przygody za nami a my nadal nie mieliśmy ani porządnego noclegu pod dachem, ani normalnej kąpieli, nawet prania nie udało nam się zrobić. Szukamy więc kempingu ale okazuje się to mega trudnym zadaniem. Albo już pozamykane albo tam gdzie być powinny (wg nawigacji) ich po prostu nie ma.
Pniemy się więc lokalną drogą w góry, droga która z każdym kilometrem robi się węższa aż przechodzi w typowa, nieutwardzoną drogę górska, na szczęście dziecinnie prostą.
Mijamy wioskę za wioską nabierając w nasze butelki tyle wody, ile tylko się da. Przy wioskach bowiem usytuowane są "rurki z wodą" , która spływa zapewne tu z gór. Będzie na kolację, śniadanie, prysznic i pranie. Mamy tego w sumie z 10L !

Za miejsce noclegu wybieramy sobie ślepą "uliczkę: intensywnie zarośniętą zielskiem - widać, że od dawna nikt z niej nie korzysta, czujemy się bezpiecznie tak mocno osłonięci od niepotrzebnych spojrzeń....

Godzinę później siedzimy już we trójkę ;) i spożywamy w milczeniu kolację. Nasz gość posługuje się tylko językiem lokalnym, zupełnie dla nas niezrozumiałym, a gdy zaczyna próbować języka migowego wprowadza tylko zamieszanie pokazując takie gesty jak by ktoś miał nas tu w nocy powyrzynać ;)



Oczywiście całą zastawę stołową zorganizował nasz gość, 44letni Sulejman, a dalszy dialog na migi uświadomił nam, że "on jest z tych dobrych, więc mamy się nie obawiać, a reszta, mieszkająca po drugiej stronie gór to złodzieje i mordercy" - stąd pewnie te dziwne znaki wywołujące w nas początkowy niepokój. Choć nie powiem, noc była czujna... a sen płytki ;)







Mapka i statystyki:





Okolice Trabzonu:

Neno - 2014-01-24, 19:42

Dzień 10, 19.09.2013r

Poranek - pakowanie, śniadanie, zdjęcia, filmy - wszystko trwa chyba ze 3h!









Pod ambasadą Iranu Tomasz melduje się o 8.50, ja o 9.00. Powód ? Tradycja - pogubiliśmy się... Tomasz zdążył na zielonym, ja zostałem na czerwonym, on nie poczekał, ja nie miałem odpalonej nawigacji i próbując trafić z pamięci pojeździłem to tu, to tam ;) Życie.

W kolejce byliśmy ostatni, w zasadzie kolejki już nie było bo wszyscy już wyszli, my szybciutko złożyliśmy dokumenty i zostawiając motocykle pod okiem ochrony ambasady ruszyliśmy w miasto opłacić wizę (75euro). Szukając odpowiedniego banku poznajemy serdeczność Turków, którzy zapominają o swoich zajęciach i zajmują się nami. Spytanie o adres nie kończy się wskazaniem drogi, oni musieli nas zaprowadzić niemal otwierając nam drzwi do banku!

Wracamy by pod ambasadę oczekiwać na wlepkę do paszportu. Ma być na 16.00. Mamy więc dużo czasu. Tomasz bierze mapę i rozkłada się na trawniku, czyści szybę w kasku itp. a ja ruszam w miasto. Musze kupić "kilka" brakujących rzeczy (termos, polar itp. ) i naprawić czołówkę.




Zaglądam na godzinkę do kafejki internetowej, w której zostawiam notebooka by się naładował a sam ruszam w miasto. Zaglądam do pierwszego lepszego speca od lutowania i proszę go o naprawę czołówki. Nie chce się podjąć ale wyskakuje na ulice, zaczepia 3 młokosów, mówi im czego potrzebuję i gdzie maja mnie zaprowadzić , uściska mi rękę i ...ruszamy dalej w miasto. Po 20 minutowym spacerku docieramy gdzie trzeba. 2 naprawy i każda nieskuteczna. czas ucieka...decyduję się zostawić czołówkę i wrócić po nią później... tylko czy koleś wie, że po nią wrócę ? :)






Idziemy szukać kubka, łyżki, termosu, gazu do kuchenki itp. ... znaczy ja bym chciał iść ale chłopcy nie za bardzo wiedzą czego od nich chcę. Gdzieś mnie prowadzą, okolica robi się nieciekawa - blokersi, przejścia przez podwórka, kolejne przybijane "piątki" i "żółwiki", stare kamienice... czyżbym za chwilę miał mieć jeszcze dłuższą listę zakupów do zrobienia i w dodatku brak portfela... ? Oj będzie przygoda - śmieję się w duszy, która wisi mi na ramieniu.
Na szczęście okazuje się, że chłopaki mają super pomysł i lądujemy w szkole angielskiego :D Tym razem to Pani nauczycielka nie rozumie mnie... bo ja też nie grzeszę znajomością języków zachodnich cywilizacji.




Czołówka odebrana, działa, oczywiście naprawa za free, notebook naładowany, zerkam na telefon a tam SMS od Tomka - wracaj szybko bo już paszporty można odbierać. Wysłany o 13:30 a jest już 15:45... już wyobrażam sobie jego "zdenerwowanie" ;) No trudno, za duży gwar był na ulicy, nie słyszałem.


Na wylocie z Trabzonu napełniamy zbiorniki naszych rumaków i startujemy. Kierunek... w góry, w końcu jedziemy w góry!
Po drodze kupujemy jeszcze chlebek a, że piekarnia jest na rozdrożu to ustalamy którą drogą pojedziemy. Wybieramy tą przez góry - wygląda zacnie - pokręcona, więc będzie masa winkli, żółta na mapie więc nawierzchnia nie powinna za bardzo nas zwalniać.
Ruszamy.



Po chwili zapada zmrok, na domiar złego zaczyna padać, my i te nasze góry...
20km później kończy się deszcz i nawierzchnia, dalej pniemy się w górę górska drogą. Mijamy kolejne wioski w których zdziwieni ludzie patrzą na nas pytającym wzrokiem, jak byśmy zwiastowali jakiś kataklizm. Na wszelki wypadek pozdrawiamy ich serdecznie i nie zatrzymujemy się. Przez godzinę udaje nam się zrobić 30km, po kolejnej do rachunku dnia możemy dopisać tylko 25. Tempo spada tak jak temperatura, rośnie za to wysokość i nasze wqrwienie, do tego stopnia, że mimo późnej pory w ogóle nie chce nam się spać. Może to i dobrze bo droga w tych ciemnościach wymaga uwagi, ja muszę uważać podwójnie bo Tomasz jadący z tyłu koniecznie musi jechać na światłach drogowych bo inaczej nic nie widzi. Pierwszy jechać jednak nie chce... :D odstępu większego też nie zrobi bo się boi, że się zgubi i zjedzą go wilki :D
Gdzieś koło 22.30 mamy dość i się pooddajemy.
Jest chata, jest kawałek płaskiego miejsca na którym parkujemy nasze motocykle. Między nami trwa przepychanka o to, kto pójdzie się zapytać czy nie zjedzą nas tu wilki (czyt. czy możemy tu rozbić namioty i przespać). Tomasz jest silniejszy i wypycha mnie do tego zadania. Idę. Ostrożnie schodzę po śliskiej trawie w dół, o czymś takim jak schody można tu pomarzyć. Pukam - cisza. Pukam raz jeszcze, bardziej zdecydowanie ale nadal grzecznie. Słysze kroki - ktoś idzie!
Drzwi otwierają się z charakterystyczny dla ciężkich, drewnianych konstrukcji, skrzypieniem. W tle lampy naftowej widzę twarz staruszki a za nią pchającego się do przodu młodzieńca, tak na oko z piętnastoletniego. Matka, a może nawet babka trzyma go jednak mocno jak by wyczuwała jakieś zagrożenie z mojej strony. Kłaniam się nisko, uśmiech na usta i próbuję załagodzić jakoś tę napięta sytuację. Międzynarodowym językiem migowym pokazuję skąd my, dokąd, na czym i co chcemy. Kobieta kiwa głowa na znak zgody i natychmiast zamyka drzwi. To co zobaczyłem wewnątrz... urodziłem się na wsi, biednej wsi, mieszkałem tam 6 lat, kolejne 12 bywałem tam częstym gościem, nie przelewało się nam ale u nas w takich warunkach mieszkało bydło ;( Naprawdę, to bardzo przykre patrzeć na takie coś, w dodatku widząc strach w oczach drugiej osoby. Straszne przeżycie, ten widok mam do dziś przed oczyma i chyba zabiorę go do grobu, to była jedna z tych chwil, których się nie zapomina. A to wszystko jest jeszcze bardziej niesamowite w perspektywie tego co zdarzyło się dnia następnego o poranku.
Zapraszam więc Was już dziś na kolejny odcinek.

A to widok o poranku:



Tradycyjnie mapki:








Neno - 2014-01-28, 14:42

A rano spadł deszcz...
Żartuję ;)

Jak zwykle mamy problem z opuszczeniem cieplutkich śpiworków, zwłaszcza, że poranki jesienią w górach bywają już dość chłodne. Była godzina 7.30, jakiś bus zabrał chłopaka "z naszej" chatki do szkoły - czyli jednak jest tu jakaś cywilizacja. Dopiero teraz zauważam, że do domu obok którego spaliśmy doprowadzony jest poprą. Skąd więc wczoraj ta lampa - może awaria była ?
Okolica po prostu fantastyczna, widoki takie, że chce się krzyczeć. Oczy biegają od lewej do prawej, ciężko się skupić. A skoro oczy biegają to obiektyw podąża za nimi...







Zabieramy się za robienie zdjęć a tu z dołu do naszych namiotów biegnie co sił w nogach staruszka, stawia coś koło naszego namiotu i szybko odchodzi. Nie mamy nawet okazji podziękować. Wykorzystała sytuację, że byliśmy oddaleni i coś nam przyniosła ! Nawet nie musieliśmy zgadywać, to było pewne. Śniadanie czeka! Eh, ta gościnność tutejszych ludzi!
Siadamy i wsuwamy - jest pieczywo, masełko, oliwki, ciepła herbata, cukier... w zasadzie wszystko co nam do szczęści potrzeba. Liczy się miejsce i klimat a nie to co na stole ;) Mamy tylko tyle, a cieszymy się jak by nam ktoś zafundował lot w kosmos.







Po wszystkim oblizujemy się jeszcze z 2 minuty, biorę się za pakowanie majdanu a Tomasz rusza z misją dziękczynną do kobiety. Nie idziemy we dwóch by jej nie przerazić. Ostatni rzut oka na domostwo i ruszamy do góry. 5 minut później jestesmy już z powrotem bo zawraca nas ochrona. dalej droga jest zamknięta - albo się osunęła, albo trwa remont. Tego nie wiemy bo nasz turecki jest na tym samym poziomie co ich angielski.



W dół jedzie się dużo szybciej, pewniej, łatwiej - po prostu wszystko widać i droga, która pokonywaliśmy wczoraj z duszą na ramieniu, dziś nas niesamowicie cieszy. W końcu lądujemy na dole, jest asfalt, jest rzeka, więc robimy szybki serwis i motocykli, i ich kierowców.

















Znów robi się ciepło, rozbieramy się do t-shirtów i ciśniemy dalej, na południe, ku górom. Tomek podkręca tempo bo ma już ostrego smaka na nie, ja jakoś się opanowuję, wiem, że góry jak góry - nie uciekną ;)
Delektuję się widokami po drodze, a te zapierają dech w piersiach. Mógłbym polecić Wam ową ścieżkę ale podejrzewam, że niewielu uda się tu jesienią, a latem - chyba nie wygląda tak pięknie. Chyba - musicie to sprawdzić sami (numerek drogi na mapce, na dole).





Owa droga, która mnie tak urzekła, która na mojej liście trafia na numer jeden w Turcji, zaczyna się dość niewinnie - najpierw mamy drogę szybkiego ruchu, po dwa pasy, barierki pomiędzy którymi mamy pas zieleni - Europa. W raz z nawijanymi kilometrami droga pnie się do góry, zwęża, giną wioski, których miejsce zajmują osady pasterskie. Pojawia się srogi, górski klimat, pastwiska, bydło, mocny wiatr... Ilość napotkanych aut zbliża się do 5-10 na godzinę. Mijam tabliczkę z napisem 2640m n.p.m. Po drugiej strony jeszcze większe pustkowia.























Tomasz już dawno odjechał w nieznane, pewnie śpi gdzieś sobie a ja - jak to ja, z aparatem w jednej dłoni, z kamerą w drugiej.
Gdy tylko wypatrzę ciekawą scenerię, gdy tylko się zatrzymam, dogania mnie deszczowa chmura. I tak w kółko. Jadę - sucho, stoję - kropi. W końcu odbijam trochę w bok i mijamy się raz na zawsze z moim prześladowcą. Uff!
Dojeżdżam do opuszczonej osady pasterskiej, gospodarze chyba poszli na inne pastwisko, zaglądam więc nieśmiało do środka :







Widoki z tej osady przecudne... mam nadzieję, że Tomasz ma równie piękne i kolorowe sny :D















Wróćmy jednak do osady:










Czas się zbierać, nie chcę denerwować zbytnio kolegi...
Ujeżdżam jakieś 2km i niestety - czas na kolejną sesję. To jest jak magnes, przyciąga i nie daje jechać dalej. Sorry Bathory ;)









cd. jutro o tej samej porze. Mam całą masę w moim mniemaniu ładnych fotek wartych pokazania a nie chce za bardzo rozwlekać się w jednym poście.

Mysza - 2014-01-28, 17:44

Pisz, pisz, bo my tu czekamy i wszystko czytamy.

Fotki mistrzowskie, a i tekst niczego sobie.
Gratuluję wyprawy i opisu. Jeżeli napisałeś jakąś książkę to chętnie przeczytam.

Pawcio - 2014-01-29, 09:48

Balonowa przygoda- marzenie. :bigok Ja bym się chyba nie odważył. :pifko
Neno - 2014-01-29, 17:29

Balon - nic strasznego, wszystko się tak płynnie odbyło, że nie czuc było , że się leci ;)
Ale wracajmy do relacji...















Znów odnajdujemy się z Tomaszem ale tylko na chwilę... odjeżdżam, zatrzymuję się tak by trzasnąć mu fotkę i kolejny raz spotkamy się na rozwidleniu dróg.






Kolejna przełęcz:
















Jest ciepło, bardzo! 25*C rozpieszcza nas przed czymś potwornym, przed czymś co czeka na nas późnym popołudniem. Dojeżdżam niespiesznie do skrzyżowania, w cieniu czeka na mnie śpiący Tomasz. ustalamy, że nie tracimy czasu, zjeżdżamy do wioski, tankujemy i wracamy z powrotem na nasza trasę. Trzeba tu uważać z tankowaniami bo to pierwsza stacja benzynowa na tej trasie od morza, około 120km odcinka a stacja na która zjeżdżamy też nie leży przy samej trasie jaką obraliśmy! Kolejna też nie zapowiada się zbyt szybko. Na stacji w Ispir spotykamy parkę na KTM, chyba 990, z którego cieknie paliwo po zatankowaniu. Litr, może dwa... właściciel tylko się uśmiecha, że to norma jak za dużo się naleje...a ja przeliczam to od razu na przejechane kilometry...było by tego ponad może nawet 50! Taki już jestem, nie lubię jak coś się marnuje. Tomasz chyba tez miał wyraźną ochotę przystawić butelkę do wężyka :D Co te 8,30zł/litr robi z człowieka...

Za nami 200km, czas ruszać dalej, Jezioro van wzywa, a przy nim magiczne szczyty w tym ten "nasz", z czwórka z przodu, drugi co do wysokości szczyt w Turcji, Suphan Dagi - 4053m n.p.m.








Oczywiście znów jadę sam, pewnie za karę, że marudzę ze zdjęciami. Potem muszę zasuwając wściekłym tempem a Tomasz leci sobie lajtowo oszczędzając paliwko... ale i tak pod dystrybutorem to ja mam uśmiech od ucha do ucha!
A straty odrabiałem na takich odcinkach:





Na zakrętach też dawałem z siebie wszystko!



150km dalej znów napełniamy nasze zbiorniki, ubieramy coś od deszczu bo wiszące chmury nie wróża nic dobrego. Ubieramy to dużo powiedziane, ubiera Tomasz, mi niewiele zostało po kradzieży a kupić nic się do tej pory nie udało...
Godzinę później muszę odpalić na nowo SPOTa, nawigację - tak nas zlało, pioruny tak strzelały, że cała elektronika się powyłączała. MP3 zalane - trzeba wysuszyć, o sobie już nawet nie wspominam, bo nie wypada. jedyne co warto wspomnieć, to darłem się z bólu jak oszalały ciskany kulkami grady sypiącymi się z nieba. jak by ktoś mnie szpilkami kłuł, nie pomogło, że zwolniłem do 30km/h - raz z bólu, dwa, że na tyle pozawalała widoczność... Życie jest piękneeee - pomyślałem ;)

Po zmierzchu temperatura spada poniżej zera, mokre ciuchy potęgują tylko uczucie zimna i jest już pewne, że tego dnia znów nie dojedziemy tam gdzie planowaliśmy. Z przydrożnego "kranika" tankujemy naszą 5L butelkę wodą, robimy drobne zakupy i ruszamy w poszukiwaniu noclegu. W ciemnościach pomagają nam w tym nawigacja i doskonałe doświetlenie pobocza przez SuperMini świecące z pokładu EnJoya. Wybieramy bezbłędnie wjazd, odjeżdżamy od wioski jakieś 2-3km, dodatkowo oddziel nas od niej rzeka, więc nikt nas na skróty nie odwiedzi, jeśli już to będą musieli dojechać tu drogą. Z pewnością nas jednak dostrzegli, bo po ciemku szukanie płaskiego odcinka w górach trwa chwile. Do końca płasko nie jest ale nam się podoba. Parkujemy motocykle, rozstawiamy namiot i chcemy zabrać się do kolacja ale odpuszczamy ten temat. gasimy szybko czołówki bo z wioski na dole słychać liczne strzały. Do dziś nie wiemy czy strzelali sobie na wiwat, czy może do nas... pewnie z takiej odległości nic by nam nie mogli zrobić ale na wszelki wypadek prysznic robimy sobie w pospiechu i czym prędzej tulimy się do Matki Ziemii i usypiamy.


Motocyklom przebieg powiększył się o ponad 510km.




To celu nie zabrakło znów tak wiele, około 100km.

Neno - 2014-01-31, 14:00

Powinniśmy byli zacząć od tego ale... jak zaczynaliśmy to klipu jeszcze nie było.
Za to teraz już jest.
Zapraszamy.


Neno - 2014-02-03, 19:46

21 września, dzień 12.

Nie wiem jak na tej "płaskiej" powierzchni się wyspaliśmy ale udało się! Po raz kolejny nie ma czasu na śniadanie, wciągamy tylko brzoskwinie, które z lubością pałaszujemy wtedy, kiedy tylko jest na to okazja... te akurat kupiliśmy chwile przed snem. Z higieny osobistej czasu wystarcza na umycie zębów i płaskacza w pysk by się obudzić i nie wyglebić na tej stromiźnie. Musi wystarczyć. Nie będziemy przecież wybrzydzać.
Kilka zdjęć na pamiątkę, kontrola namiotu czy nie podziurawiony od tej wieczornej strzelaniny, czy paliwo jeszcze jest w motocyklach i można ruszać. Sakwy całe, kufry też bez dziur. Można ruszać.
Czujemy już bliskość góry, podniecenie rośnie z minuty na minutę, nie możemy już usiedzieć na miejscu. Jeszcze tylko chwil kilka na programowanie nawigacji... i można by ruszać, można by...







Biegnę jeszcze kilkadziesiąt metrów do góry by utrwalić całą scenerię w nieco szerszym kadrze. Czuć chłód, czuć powiew rześkiego, górskiego powietrza. Jesteśmy na wysokości 1645m n.p.m. temperatura - delikatnie powyżej 5*C. Delikatnie...
Czy ja już mówiłem, że można ruszać ? Mówiłem, ach tak - więc ruszamy!





Już na asfalcie kontrola bagażu, czy nic nie wypadło na wertepach, strat mamy już wystarczająco dużo, kolejne zdjęcia i w duszy krzyczę:
- Przygodo, nadchodzimy!







Kilka kilometrów za Patos opuszczamy drogę D965 i kierujemy się w góry, przez pierwsze 3km mamy nawet asfalt! Na jego końcu znajdujemy małą wioskę a w niej sklepik. Uznajemy (słusznie), że dalej już nie będzie takich wygód i czas zakupić coś czym najadł się już z pewnością Pan Ktoś, Pan, który poczęstował się naszą własnością. Batoniki, ciasteczka i pepsi na poprawę nastroju w ciężkich chwilach. Bo w górach jedni marzą o schabowym, inni o piwie a ja o napojach gazowanych. Nie wiem jak Wy ale ja ze znajomymi w górach to głównie o jedzeniu rozmawiamy... ;) Licytujemy się leżąc co kto by zjadł... i tak zazwyczaj mija nam czas ;)
Właściciel sklepu, widownia proszą o wspólne zdjęcia - nie odmawiamy ;)

Upychamy to wszystko na motocykle i ruszamy jak najwyżej się da, jak najbliżej Suphan Dagi, obaj zastanawiając się, kto to wszystko będzie targał na plecach.





Dojeżdżamy na 2360m n.p.m. Wyżej nie ma już drogi, nie ma szlaku, tabliczek z czasami przejść, nie ma infrastruktury. Jest za to surowe, niezdeptane piękno gór. Z pewnością jest też przygoda. Ruszamy po nią.







Podekscytowanie rośnie tak, że nawet Tomasz ze swoimi długimi nogami nie potrafi mnie zgubić, dzielnie dotrzymuję mu kroku, i nie tylko do pierwszego pikniku ale do końca, do biwaku.

Czasem brakuj tchu i obaj nie wiemy czy to wpływ zmęczenia, wysokości czy może widoków jakie otaczają nas dookoła, gdzie okiem sięgnąć:





Robimy tylko jeden odpoczynek, szkoda bowiem czasu - trzeba dotrzeć jak najwyżej by mieć możliwość zrobić ostatnie podejście i zejście jednego dnia. Musimy też pamiętać, że za kilka godzin zajdzie przecież słonko a my musimy znaleźć kawałek płaskiej powierzchni pod namiot.







Pogoda wymarzona!






Tego dnia, a w zasadzie popołudnia robimy blisko 1200m przewyższenia. To sporo bo brak nam aklimatyzacji a plecaki ważą więcej niż byśmy chcieli - zabraliśmy bowiem zapasy na kilka dni, w razie jeśli mielibyśmy z przyczyn pogodowych czy innych, wywołanych siła wyższą, spędzić tam nieco więcej czasu niż planujemy.

Namiot rozbijamy na wysokości około 3540m n.pm. jemy pyszną kolację z lokalnych produktów i wspominamy naszych gospodarzy, Kurdów...





Zmęczeni usypiamy szybko. Śpimy trzymając kciuki by pogoda wytrzymała jeszcze ten jeden dzień. Prognoza wysłana od Mirka przewiduje, że będzie ok ale tylko do południa, trzeba więc podnieść się skoro świt i ruszyć w górę.
Wzmaga się wiatr, odczuwalnie spada temperatura. Jeszcze przed zapadnięciem totalnych ciemności widzimy jak boczne ścianki namiotu zaczynają się dotykać - śpimy bowiem w nieosłoniętym terenie - można by rzec "na grani". Nie wróży to najlepiej...

A wracając do naszych gospodarzy, do motocykli...

Neno - 2014-02-06, 16:44

Rzut oka na malutki wyświetlacz mojej nawigacji mówi wszystko, za chwilę skończy nam się droga, byle jaka ale droga. W głowie przebiega mi myśl, a może by tak spróbować dalej, wyżej, po bezdrożach. Może uda się spotkać pasterzy i zostawić tam nasze rumaki pod opiekę... Rzut oka w lusterku, Tomasz walczy, dzielnie ale jednak walczy. Nie ma szans.
Wjeżdżamy do wioski - raczej takiej bez nazwy. Pusto. Rozglądamy się uważnie i ruszamy do przodu, w jej głąb. Gdzieś tylko zza rogu, co chwilę widzimy jak chowa się jakaś głowa, ktoś ucieka. Zero bydła, psów, ludzi...
- Pewnie wszyscy wyszli na pole, na pastwiska, w góry - myślę sobie.

Stajemy na środku wioski i czekamy, w końcu chyba ktoś powinien do nas wyjść.
Mija minuta, może dwie i faktycznie ktoś idzie. Sam. Za nim chowa się kilkoro dzieci, dwójka dość blisko, reszta trzyma się dalej. Wygląda jak by te bliżej były jego a reszta innych, za pewne nieobecnych mieszkańców. Wychodzę ku niemu na przeciw, kilka kroków, tak by nie czuł się onieśmielony. Uścisk dłoni i zaczyna się machanie rękoma. No bo jak inaczej się porozumieć ?

Jednym ruchem ręki wyjaśniam co tu robimy, Tomasz pomaga wskazując w tym samym kierunku.
Mesim okazuję się być "szefem" wioski i w przeciwieństwie do reszty doskonale rozumie po co tu przyjechaliśmy. Trzyma tu wszystko w garści, zarządza chyba tym wszystkim.
Mieszka tu kilka rodzin, które trzymają się w kupie, poza rodziną szefcia - jego dzieci jakoś tak oddzielnie, na uboczu, bliżej ojca. Powoli zaczynają się pojawiać kobiety, które chyba wszystkie siedziały w domu Mesima, u jego żony. W zasadzie to nawet nie wiemy, która to, bo ani nam jej nie przedstawił, ani nie wyróżnia się strojem. Zresztą...inna kultura i wolałem za bardzo wzrokiem po niewiastach nie biegać, by nikogo nie urazić.

Mesim przestawia swoje auto i każe nam wjeżdżać motocyklami pod jego wiatkę, twierdzi, że będą bezpieczne. Tak też czynimy - na migi tłumaczymy, że się przebierzemy, przepakujemy, wrzucimy plecaki na plecy i już nas tu nie ma ;)



Gawiedź obserwuje wszystko z odległości metra, starsi stoją dalej, kobiety również. Przepakowani jesteśmy...teraz należało by się przebrać, pytanie tylko czy wypada ? ;) Główkujemy, coś tam do siebie gadamy, sytuacja co najmniej niezręczna no ale cóż... spodnie w dół i jazda ;) Zero reakcji – patrzą dalej. Widocznie to normalne...










Kilka minut później, niemal na siłę lądujemy w pokoju gościnnym "Bosa". Ten dumnie się rozsiada, przy nim kuca jego syn a najmłodsza córka przycupnięta blisko wejścia podaje co chwilę herbatę, donosi pieczywo, ser, oliwki. W kącie na pięknie zdobionej podstawie leży, równie pięknie obłożona księga, mniemam, że Koran. Na ścianach portrety dorosłych już synów, tylko jeden z nich został w wiosce, reszta wyprowadziła się do miasta. Oglądamy wnętrze, uczymy się nawzajem słówek w naszych ojczystych językach – w zasadzie w 4, Mesim jest ciekawy wymowy po polski i angielsku, my po turecku i kurdyjsku. Część słów bowiem zdecydowanie różni się w tych językach. Kiedy tylko odstawimy pustą szklaneczkę na tacę natychmiast dziewczynka podrywa się i napełnia ja a Mesim podsuwa ją bliżej, ku nam. I tak płynie nam czas - herbata za herbatą, ja piję normalnie, Tomasz próbuje w lokalny sposób – wkłada pod język kostkę cukru i popija gorzką herbatą, sącząc tak by kostka cukru się roztopiła. Mało wygodne, mało ekonomiczne ale ciekawe rozwiązanie. Takie inne, jak zresztą wszystko tutaj. Od ludzi, ich kultury, spędzania czasu czy marzeń aż po gościnność...
Owocem owej, poza przyjęciem czym chata bogata, jest chyba z 3-4kg dodatkowego ładunku – dostajemy bowiem prowiant w góry. Super! Jeszcze kilka pamiątkowych zdjęć na których szefu prezentuje swoje owce, swoją wioskę i możemy ruszać w góry. W końcu zaczyna się nasz sen, sen bardzo krótki jak się niebawem okaże ale po kolei...




















Mesim ma nawet widok na góry!














Jeszcze kilka fotek z podejścia:









Fotka nieostra, "ukazuje" drżenia rąk z zimna - nie sposób było go stłumić:
"Tomasz pakuje się do namiotu"




Tradycyjnie już mapki:




Neno - 2014-02-10, 17:00

22 września, 13-ty, raczej mało dla nas szczęśliwy dzień.

Wstajemy bardzo wcześnie bowiem prognozy pogody jakie otrzymaliśmy dnia poprzedniego zwiastują nam jako taka pogodę tylko do południa. Niestety silny wiatr chyba nieco szybciej przygonił ku nam deszczowe chmury. Mimo, że zimno jak diabli, postanawiamy jednak spróbować. Wieje tak, że do namiotu na wszelki wypadek wrzucamy kilka dużych kamieni byśmy mieli do czego wracać. Większość rzeczy zostawiamy w namiocie, zabieram tylko to co niezbędne - w zasadzie to tylko płyny i prowiant, aparat, kamerę, nawigację i SPOTa. Nawigacja... po raz kolejny 62ka daje ciała i zaczyna się sama wyłączać, na domiar złego wzięliśmy za mało baterii a na takim zimnie wiadomo jak to wygląda - kicha ;(



W nocy sypnęło troszkę śniegiem, dobrze, że tylko troszkę bo takiego scenariusza nie zakładaliśmy i raki zostawiliśmy na dole, przy motocyklach.

Chmury napływają coraz szybciej, widoczność zaczyna spadać a wiatr wzmaga się jeszcze bardziej. A my zapomnieliśmy rękawic... amatorka pełna gębą :D






W takich warunkach docieramy na 3850m n.p.m. i niestety musimy podjąć decyzję co dalej. Nie widać już nic, szlaku nie ma, bo i nigdy go tu nie było od samego dołu idziemy bowiem kierując się tylko własnymi zmysłami - sami wybieramy sobie drogę, raz lepszą, raz gorszą ale nie ważne - ważne, że do góry. Map też nie ma bo podobno wojsko zabrania, nawigacja wykłada się co chwilę i to wszystko jeszcze byśmy jakoś próbowali pokonać ale za plecami rozszalała się burza z piorunami. Niby jest w dole, niby daleko ale wiatr jakoś tak pechowo wieje właśnie z tamtej strony. Debata trwała z 15 minut, decyzja o powrocie zapadła ale niestety, już za późno. Nie ma szans na zejście do namiotu przed burzą, w dodatku namiot stoi sobie sam, na otwartej przestrzeni - jak nic jest to zagrożenie. Wyłączamy elektronikę, odrzucamy plecaki (cholera wie co tam w nich jest, może tez coś przyciąga pioruny). Jedyne co pracuje co jakiś czas to kamerka... nie mogliśmy sobie darować uwiecznienia tych chwil - "jak to udupiliśmy". Wciśnięci gdzieś między skały, chowamy się przed wiatrem, zimnem, przed kulkami lodu sypiącymi się z nieba, przed piorunami...
Na szczęście, po około 30-40minutach grozy burza omija nas. Niestety widoczność spada na tyle, że do namiotu wracamy na oślep. Do góry nie było sensu iść, choć zostało nam do szczytu około 200m przewyższenia.









Ładujemy się w cieplutkie śpiwory i próbujemy doprowadzić nasze organizmy do normalnej temperatury. Trochę to trwa zanim skostniałe dłonie nabiorą temperatury. Zajadając suchy obiad naradzamy się co dalej.
Czekać - szkoda trochę bo poprawa pogody dopiero za 3-4 dni a i to nic pewnego.
Iść do góry - za duże ryzyko, zwłaszcza, że nic nie widać no i nigdy nie wiadomo kiedy wróci burza.
Decyzja może być tylko jedna - poddajemy się.
Pakujemy majdan bowiem chcemy jeszcze przed nocą dotrzeć do wioski. W dół na ogół idzie się 3x szybciej, dodatkowo motywacja zejścia w bezpieczne i z pewnością cieplejsze miejsce będzie nam tylko pomagała. Niestety nie mamy całego śladu z podejścia bowiem wtedy również Garmin strajkował - na szczęście sa jakieś jego szczątki i to wg nich obieramy nasz kurs. Musimy wspomagać się elektronika bo nic nie widać. Poniżej linii chmur jesteśmy dopiero 1 1/2h później, teraz będzie można zwiększyć tempo marszu, bo raz, że coś w końcu widać a dwa, że przestało w końcu padać. No i jest już cieplej!













W wiosce meldujemy się już po zmroku, szefa nie ma i za bardzo nie wiemy co mamy robić...

Neno - 2014-02-11, 19:03

Do wioski wracamy razem z dwójką pasterzy i stadem owiec. Poznają nas oczywiście. Pasterze, nie owce ;)
Wraz z resztą mieszkańców wioski spotykamy się przy motocyklach, pod daszkiem - pada...
Wyciągamy nasz namiot - cały mokry... wszędzie pełno błota ale co zrobić. Rozkładamy go, wybieramy sobie jakieś płaskie miejsce gdzie nie stoi jeszcze woda i tam mamy zamiar przenocować. Mężczyźni stojący w koło obserwują nas cały czas, nie wiedzą co z nami zrobić a i wydaje się jak by namiot pierwszy raz na oczy widzieli.
Szefa nie ma a widać, że bez niego nie potrafią podjąć żadnej decyzji. Już prawie wchodzimy do namiotu gdy jeden z nich jednak stwierdza, że nie, że tu nie będziemy spali...
10minut później, na drugim końcu wioseczki :






















Najedzeni do syta, po wypiciu chyba litra herbaty w końcu udajemy się spać. Dostajemy materace - takie grube, chyba z 30cm. Cieszymy się jak dzieci bo to nasz pierwszy nocleg w łóżku, pod dachem od 2 tygodni. Ledwo udaje nam się wejść pod nakrycie, ledwo zmrużyliśmy oko a do pokoju wpada Mesim (szef wioski). Coś tam krzyczy, dość niegrzecznie karze nam się wynosić, macha rękoma, pogania nas byśmy szybciej się ubierali, w pospiechu zbiera nasze rzeczy! Jest wyraźnie podirytowany sytuacją. Właściciel domu z synem stoją pod ściana, głowy spuszczone - zupełnie jak by czekali na rozstrzelanie. Robi nam się smutno, żal chłopaków - tak wspaniale nas ugościli. Żegnamy się grzecznie, dziękując za gościnę - specjalnie dla nas napalili w piecu, odpalili piecyk elektryczny, wszystko po to byśmy mogli wysuszyć siebie, plecaki, sprzęt i odzież. Teraz już wiemy dlaczego tak długo czekali by nas zaprosić do siebie - najwyraźniej nie mają do tego prawa.
Jest 22.30, leje deszcz, zimno - średnio nam się chce wynosić z wioski. Ale co zrobić.
Szefo każe ładować nam się do auta, bagaże lądują w bagażniku. Wiezie nas pod dom i już uśmiechnięty zaprasza w swoje progi... Oddychamy z ulgą. Średnio fajnie w takich warunkach, gdzieś wysoko w górach szukać miejsca pod namiot...

Siadamy w znanym już sobie pomieszczeniu, Mesim odpala papierosa i "rozmawiamy" ;)
My mamy już dość, on dopiero się rozkręca.
Znów kolacja, znów litry herbaty. W myślach zastanawiam się tylko czy nasze pęcherze wytrzymają do rana bo za drzwiami śpią kobiety i nie za bardzo chyba nam wypada po nocy... ;)
Wytrzymujemy tak jeszcze z godzinę potem razem umawiamy się, że czas dać mu znać, że jesteśmy "lekko" zmęczeni. Mesim reaguje natychmiast - minutę później mamy już w pokoju materace do spania, dwie minuty później gasi nam światło i żegna się grzecznie.
Zadziwieni całą tą sytuacją usypiamy spokojnie w oczekiwaniu co też ciekawego przyniesie nam kolejny dzień. Zdaje się bowiem, że zaczyna robić się ciekawie, zaczyna się przygoda!

Dobranoc!

Neno - 2014-02-14, 15:10

23 września - dzień 14

Jakoś nam nie spieszno z opuszczeniem gościnnej wioski. Kończymy powoli śniadanie, wszystko to co zostało i coś ekstra dostajemy na drogę ale ... nic za darmo! Tomasz wymachiwał jeszcze przed wyjściem w góry fajnym nożem, takim fajnym, że wbił się on w pamięć Szefa, a Szef jak to Szef - lubi gadżety ;)
Stwierdził, że będzie dobrze leżał w dłoni jego syna... Rambo, Rambo - podniecał się na jego widok !
No trudno, jakoś przeżyjemy - zostały nam przecież jeszcze Leathermany ;)



Ruszamy dość późno, koło południa - czekamy bowiem pierwszych promieni słonka. Niestety przebijają się one przez ciężkie deszczowe chmury, co nie wróży nam nic dobrego. I jeszcze ten ziąb - 8-11*C, wiatr dopełniają czary goryczy.













Godzinę później dopada nas taka ulewa, że odechciewa nam się wszystkiego, no może poza jedzeniem. Dieta serowo-chlebowo-herbaciana nie należy do najwykwintniejszych ;) No, może gdyby ser nie był tak wściekle słony, a pieczywo takie... jakieś inne.
Lądujemy więc na stacji benzynowej, tankujemy motocykle, suszymy się, zjadamy rybkę na obiad, internet, ładowanie elektroniki itp. sprawy. Zegar pokazuje, że upłynęły już 2h - nam się wydaje, że najwyżej kwadrans.




Przestaje padać, wychodzi słońce! Trzeba to wykorzystać i dokręcić jeszcze kilka km. Ubieramy się szybko i startujemy.
50km później szukamy już miejsca do rozbicia namiotu, mimo, że godzina jeszcze młoda.
Sprawdziliśmy sobie na stacji pogodę i wiemy, że dalej nie ma się gdzie pchać - im bliżej granicy z Iranem, tym bardziej leje. Rano ma być piękna pogoda - trzeba to przetrzymać, przeczekać.
Zjeżdżamy w boczną drogę, z niej na podwyższenie na polu - tu nas nie zaleje. Namiot kończymy rozstawiać już w deszczu. Masakra!

Mapki:







Tymczasem rano:

Neno - 2014-02-18, 17:52

24 września, 15 dzień

Do granicy z Iranem zostało nam niespełna 200km, boimy się jej - nie mamy bowiem CdP, niby komuś się tam udało wjechać i bez niego ale niepewność pozostaje. Obawa jest na tyle duża, że aż nam się wstawać nie chce. Wmawiamy sobie, że a to droga musi przeschnąć, że namioty, śpiwory... Leżąc tak sobie ustalamy górną granicę "opłaty wjazdowej", rozważamy też różne opcje co zrobimy gdy myto będzie za wysokie... Robimy dosłownie wszystko by walka na granicy poczekała.

Poranne śniadanie, toaleta też zdają się trwać wieki:












W końcu rozkojarzeni ruszamy przed siebie. Nie wiem o czym każdy z nas myśli ale... ładujemy się pod prąd, na dwupasmówce! Jedziemy tak z 6-8km. Kupa znaków, kamieni, barierek chyba mnie, jako pilota zmyliła dając do zrozumienia, że ten pas jest nówka sztuka, że jeszcze wyłączony z ruchu, nie oddany jeszcze do użytku. Tomasz z tyłu też chyba za wiele nie myśli bo nie reaguje, jedzie za mną jak cień.
Na początku nikt na nas nie zważał, my prawy pasem, oni lewym ale po 2-3 klaksonie dociera do mnie, że pora się ewakuować. Przez rów rozdzielający drogę szybkiego ruchu wracamy "na swoje". Załoga stop! Trzeba otrzeźwieć.








Godzinkę później, po lewej stronie drogi, naszą uwagę przykuwa znana sylwetka - to obiekt naszych marzeń - Ararat. Niestety, nie tym razem, na razie musi nam wystarczyć krótka sesja zdjęciowa z dołu.







Mimo, że góra osnuta chmurami to budzi w nas pożądanie, wygląda tak, jakby zapraszała nas do siebie. Innym razem "maleńka".





Mając na uwadze, że motocyklami do Iranu możemy nie wjechać zaczynamy szukać jakiejś kafejki internetowej. Ostatnia szansa by dać znać rodzinie, znajomym, że żyjemy. Kafejkę znajdujemy w miarę szybko, przy głównej arterii jest tego bowiem bez liku, podobnie jak barów, sklepów. Motocykle zaparkowane, my już pod drzwiami ale... no właśnie... miała być przygoda. Zawracamy się na pięcie, wskakujemy na motocykle i jedziemy szukać netu "u lokalesów". Kilkaset metrów za miastem zjeżdżamy po prostu na stację benzynowa gdzie bratamy się z pracownikami, szefem i wbijamy na net i czaj ( z rosyjska: herbata).



Siedzimy tak już godzinę, wymieniamy się muzyką, zdjęciami, robimy sobie szereg ujęć pamiątkowych, oglądamy nawet wesele właściciela tego biznesu (czy tam jego brata - podobni jacyś a nie mogliśmy się dogadać czy to on czy nie :) ) na którym grała chyba jakaś słynna gwiazda, bo strasznie się tym chwalił ;)
Kolejne litry przelanej herbaty i dostajemy zaproszenie na obiad. No w końcu... ;)
Obok stacji benzynowej znajduje się bowiem dość duża firma, zatrudniająca podobno około 300osób. I chyba tylko dlatego ta stacja benzynowa jeszcze się trzyma bowiem lokalni wiadomo skąd maja paliwo - z oddalonego o kilkanaście km Iranu. No może nie wszyscy, ale to przecież nie jedyna stacja w mieście. A firma raczej na przemyconym paliwie nie pociągnie, wiadomo - koparki, spycharki, masa ciężarówek. I właśnie mechanikiem tychże okazuje się Musa, człowiek, który na stacji benzynowej spędza całe dnie, bowiem jak nam mówi, do dyspozycji ma być 7 dni w tygodniu, 365 dni w roku ale pracuje tylko wtedy, gdy coś się zepsuje. Czasem pracuje 2 dni w tygodniu, czasem 4, a czasem na robotę czeka po 2-3tygodnie. Kiedyś wyprowadzał na szczyt Araratu turystów ale porzucił to zajęcie, to, podobno jest bardziej opłacalne, a już na pewno pewne, bo turyści raz byli, raz nie.

Zasiadamy razem do stołu i na chwilę milkniemy bowiem strawa - palce lizać!







Oczywiście z dokładką nie ma problemu, nawet w kolejce nie stoimy, wszyscy uprzejmie przepuszczają nas do samego okienka. To się nazywa kurdyjska gościnność !
Kucharze ładują nam kolejną porcję a my zadowoleni chciwie upychamy to w nasze puste, burczące brzuchy.





Po wszystkim wracamy na stację benzynową, znów rozsiadamy się wygodnie na kanapie, kolejna herbata, i kolejna. Z nudów już chyba, bo tematy do rozmów się skończyły, a nam nadal nie spieszno na granicę (fajnie nam tu) właściciel wyciąga broń. Krótką i długą. Wchodzą akurat klienci... popatrzyli niepewnie, zapłacili i wyszli szybciutko ;)
Czas na sesję!



Zaczyna robić się późno, benzyny nie kupimy, bo za miedzą tania - kupujemy więc chociaż napój na drogę, serdecznie się żegnamy i obiecujemy, ze w razie jak będziemy tędy wracali to zajedziemy, opowiemy co i jak.

Droga do granicy - szeroka na dwa pasy, zajmujemy obydwa bowiem wieje tak, że trudno na jednym się utrzymać. 18km przed granicą zaczyna się kolejka....

cdn.

Neno - 2014-02-27, 17:36

(...)
Przygraniczny korek robi na nas niesamowite wrażenie. Nawet nie chcę wiedzieć jak długo czekają tu kierowcy aut. W koło żadnej toalety, lasku, górki... nic ! Tylko syf - pełno opakowań itp śmieci. Omijamy to powolutku lewym pasem, jedziemy ostrożnie bojąc się by nic z pomiędzy aut nie wpadło nam pod koła. Wieje, niesamowicie wieje!

Granica turecka - szybko i sprawnie. Nie spędzamy tu więcej niż 30 minut a i to wszystko przez opieszałość urzędników, bo ten sobie gdzieś poszedł, a ten chciał sobie z kimś pogadać. Na szczęście zupełnie nam się nie spieszy i przyjmujemy to na klatę, mamy zresztą o czym dyskutować. Głównie o tym czy nas wpuszczą, czy nie ;)
Mnie zawracają, Tomasz ma stać i czekać. Wysyłają mnie na "prześwietlenie" a w zasadzie nie mnie a motocykl. Dojeżdżam spokojnie na miejsce, kierowcy ciężarówek z uśmiechem na ustach machają bym ich ominął i ustawił się jako pierwszy w kolejce. Uff... w innym wypadku zastała by nas noc.
Po 10 minutach motocykl umieszczam w hangarze i czekam. Skaner przejeżdża i już mogę jechać dalej, bez kwitków, bez niczego. Dziwne. No ale jak każą, to jadę ;)

Zielona, masywna brama, za nią uzbrojony człowiek. Zamknięta. Trzeba czekać. Ustawiamy się grzecznie w kolejce. Po kwadransie jesteśmy już na terytorium Iranu.
Motocyklami nikt się nie interesuje, szybka kontrola dokumentów, pytanie czy nic nie przemycamy i przemiły celnik prowadzi nas do okienka gdzie stemplują nam paszporty.
Serce raduje mi się, normalnie nie wieże! Udało się!

Radość ma trwała jeszcze 15 sekund bowiem przemiły celnik prowadzi nas do stoliczka w zatłoczonym acz dużym pomieszczeniu gdzie z ust kolejnego urzędnika pada magiczne Carnet de Passage....
Noszzzz kur**, wiedziałem, wiedziałem... To kara za zbyt wczesną radość.
No cóż było robić - udajemy głupków, którzy pierwszy raz słyszą o czymś takim:
- No przecież nasi znajomi byli tu 3mce temu i wjechali bez, więc my tez możemy, prawda?
- Nie, nie możecie
-No ale oni wjechali
-Oj na pewno nie, bez tego dokumentu się nie da
- Wjechali, naprawdę. Zapłacili 100$ i wjechali.

Panowi patrzą na siebie ale chyba za dużo świadków...
- Już dobrze nie pamiętam 100, może 150 - jakoś tak - mówię.
- Nie da się, naprawdę - nie możemy wam pomóc.

I zaczynają się godzinne pertraktacje, a że może tylko 24h tranzyt do Armenii z kaucją w wysokości 3000$, a może to, a może tamto...
W końcu decydujemy się na coś, co zaproponował nam nasz przyjaciel, nasza pogodynka w jednym - Mirek. Za podobno grosze zostawiamy nasze motocykle na parkingu celnym. A ileż to zachodu... kolejna godzina ucieka. Gdzieś tak po 3, może nawet 4h jeżdżenia tam i z powrotem, wypisaniu sterty dokumentów, opłaceniu tego i owego - opuszczamy granicę.

Zmierzcha. Silny wiatr roznosi piasek po pustym chodniku, po chodniku którym z wypchanymi po brzegi plecakami idzie dwóch... motocyklistów. Idziemy, idziemy a obok nas taksówki, które trąbią na nas, zapraszając tym samym do środka. My jednak twardo stawiamy, że Iran robimy za 100$ i kasy na takie wygody jak TAXI nie ma i nie będzie ;)
Kierowcy nie dają jednak za wygraną. Odchodzi jeden, pojawia się następny a kolejka tych, którym trzeb odmówić jest długa, naprawdę długa. Po 10tym ja już pękam ze śmiechu, Tomasz jeszcze trzyma fason. Cena zbita już do śmiesznej wartości ale my pozostajemy twardzi. 3km dalej, w centrum miasta robimy zakupy, wykorzystując fakt, że jeszcze coś jest otwarte. Jest dobrze, jest tanio.
Kolejne 3km za nami, uff, w końcu jesteśmy za miastem, na wylotówce. Kciuk w górę i zabawa znów się zaczyna. TAXI, prywatne auta – każdy chce nas podwieźć jednak każdy chce za to zielone. Zabawa trwa tak przez ponad godzinę i w końcu się poddajemy. Z naszej 100$ puli tracimy po 2.5 i za 5$ banknot lądujemy jakieś 40km dalej. Znów w centrum miasta – tym razem o dźwięcznej nazwie Maku.
Ileż to miasto miało kilometrów... do końca nie daliśmy rady dojść ale zacznijmy może od początku.
Wysadzają nas w centrum. Rzut oka na navi i już wiemy gdzie się kierować. Ruszamy. Cel jest jeden: wyjść na rogatki i złapać stopa. Tylko kto nam się w nocy zatrzyma ? Idziemu tak i idziemy, kilometr za kilometrem, dziękujemy taksówce za taksówką za chęć podwiezienia. Kurs do Tabriz, oddalonego o ponad 250km kosztować by nas miał poniżej 100$ ale... „to wszystko co mamy” ;)
Idziemy więc dalej. Nagle zatrzymuje się jakiś młody jegomość, oczywiście nikt z nich nie mówi po angielsku i przekonująco namawia nas do tego, byśmy wsiedli do auta. Nie wiemy dlaczego ale dajemy się skusić... I to był błąd ;) Chyba źle go zrozumieliśmy. Koleś wiezie nas do hotelu... niestety wraca do centrum, kilka kilometrów...
Jedyny plus całej tej sytuacji to to, że właściciel mówi po angielsku i oznajmi nam ,że może nas przenocować za prawie „wszystko co mamy” bo i tak dziś z Maku się nie wydostaniemy, no chyba, że TAXI. Autobusy ruszają jutro.
My nie wyjedziemy? My? Oburzamy się , wracamy do drogi głównej, obieramy kierunek południe i chyba z 30minut maszerujemy do punktu z którego zabrał nas koleś... śmiejemy się sami z siebie. Ciekawe co jeszcze czeka nas tego dnia, wieczoru, tej nocy....
Idziemy, za nami już grube kilometry, zagadują nas ludzie, oczywiście w swoim ojczystym języku więc kończy się na kilku mimikach i rozchodzimy się, każdy w swoim kierunku, my na południe, oni z reguły na północ. W końcu na rondzie zatrzymuje się ciężarówka, wyskakuje z niej Irańczyk i zagaduje do nas, słabym ale jednak angielskim. Tłumaczy nam o kulturze „jazdy na stopa” o tym, że takie coś tu nie funkcjonuje, i szkoda naszego czasu. Pyta gdzie chcemy jechać, więc odpowiadamy mu, że najchętniej to do Teheranu. Co prawda tam nie jedzie ale co tam, podrzuci nas! Pokazuje nam gdzie mamy się zjawić jutro o 4 AM i zostawia nas. Hmm... zaczynamy więc szukać miejsca, gdzie by tu przenocować... pod mostem jeszcze nie spaliśmy, w parku też nie ale jakoś tak niebezpiecznie się w tych miejscach czujemy, pełno tez szkieł i ogólny syf, nie, nie jest dobrze – ruszamy dalej.
2km dalej mamy dość, wbijamy w jakiś wybudowany a jeszcze nie skończony budynek, wchodzimy na pierwsze piętro i po krótkiej kłótni czy śpimy w namiocie czy bez usypiamy. Oczywiście w namiocie ;)

Zdjęcie słabe bo i aparat wiekowy. Ale pamiątka jest!


Rano wbijamy się do ciężarówki i ruszamy po przygodę. Eh... to był czas, piękny czas!
Oczywiście nim dotarliśmy w umówione miejsce... ale o tym w kolejnym odcinku ;)

Neno - 2014-03-03, 19:15

Środa 25 września, dzień 15.

O 3:30AM budzi nas dźwięk telefonu, budzika. Leci "Monday morning". Mamy 30 minut by się zebrać i dotrzeć do umówionego miejsca spotkania tyle, że nam się naprawdę nie chce... Jakoś mobilizujemy się lecz czas upływa na tyle, że nie zdążymy na 100%. Puszczam więc Tomasza przodem a ja zostaję, składam namiot i ruszam w pogoń.
Na stację benzynową wbiegam z namiotem w ręku, nie było czasu przytroczyć go do plecaka.
4:06, silnik już pracuje. Rzucamy plecaki na pakę chińskiej ciężarówki, sami ładujemy się do szoferki i ruszamy. Kierunek Teheran!

2h później mamy za sobą niecałe 110km. Prędkość jazdy nie przekracza 75km/h a w dodatku kierowca na co główniejszych skrzyżowaniach biega do policjantów z jakimiś papierami i coś rejestruje. Niestety bariera językowa nie pozwala nam ustali co i po co.

Tankowanie niewielkiej ilości paliwa trwa chyba z 30 minut: kolejki, bieganina z jakimiś kartami, kwitkami, gotówka...


W końcu jednak ruszamy dalej. Zmieniają się widoki, zaczyna robić się ciepło. Droga idealna, dwupasmowa, o dobrej jakości nawierzchni, paliwo tanie - RAJ!












Czas płynie wolno, równie wolno nakręcamy kilometry. Ogarnia nas senność, co chwilę przysypiamy. Czas urozmaica nam jedynie kierowca co jakiś czas zatrzymując się i kupując nam to herbatę, to chleb (ciepły, prosto z pieca - pycha!).
W południe zatrzymujemy się na skromny obiad - chłopina znów nie pozwala nam zapłacić.
Puszczamy więc go przodem do auta, udając, że chcemy coś załatwić jeszcze i kupujemy trochę przekąsek na drogę. Chociaż tyle możemy zrobić.

Po obiadku zaczynamy dyskusję czy na pewno chcemy do Teheranu, przypominam, że kierowca wcale tam nie jedzie ale ma zamiar nadłożyć drogi i nas tam zawieźć. Ostatecznie dajemy mu się przekonać i jedziemy do podobno najczęściej odwiedzanego miasta w Iranie, perełki - Isfahan.





"Nasza" ciężarówka:


Pod Teheranem ruch wzrasta, a piękne krajobrazy ustępują początkowo miejsca polom uprawnym, sadom, by później te poddały się wielkim fabrykom, halom, magazynom. Widok przestał cieszyć oko.



















Mijamy Teheran, droga zwęża się w jedną nitkę, robi się korek.
I tak praktycznie do zmroku. W miarę oddalania się od stolicy robi się luźniej, my zasypiamy a kierowca ciśnie dalej, jak nam tłumaczy da radę, robi to od lat.
Gdzieś koło 1-2AM jesteśmy na przedmieściach Isfahanu, celu naszej podróży. My chcemy do centrum, kierowca też tam się udaje ale na razie chce się przespać, firmę do której jedzie z towarem otwierają bowiem o 6AM. Lądujemy więc na pace, rozkładamy maty, śpiwory i zasypiamy na rurkach. 3h później nasz driver budzi nas, uprzedza byśmy nie wystraszyli się, nie wypadli, bowiem on rusza....

:D

Tak dojeżdżamy do centrum, do parku, gdzie kierowca pozbywa nas się w trybie błyskawicznym, każąc sen skończyć w pobliskim parku.

- Nikt tu was nie ruszy - oznajmia i odjeżdża....

Jakoś nam się tu nie podoba... Pakujemy manatki i ruszamy przed siebie, za bardzo nawet nie wiem gdzie się podziać. Bez mapy, przewodnika, na szczęście z nawigacja - ruszamy na czuja w miasto. Godzinę później, na ławkach w parku - rozkładamy się wygodnie i usypiamy.

Pamiątkowe foto:



Dziś blisko 1200km.

Neno - 2014-03-06, 17:18

Czwartek 26 września, dzień 16

Budzimy się na ławkach w parku. Niestety nie udało posapać się za długo, było tego raptem ze 3 kwadranse. W parku zaczął się cyrk jakiego do tej pory żaden z nas nie widział na oczy. Ludzie podzieleni w grupy, jeden "prowader" na jedną grupę i ćwiczą! Większość to emeryci ale dawało się widzieć również matki z dziećmi, kilku młodych mężczyzn. Sporo ludzi biega po parku, jeszcze więcej ćwiczy na specjalnych przyrządach, których tu nie brakuj. Jak by mi ktoś takie rzeczy o Iranie opowiedział, to bym nie uwierzył. Leżymy więc tak z godzinę, obserwując całe to zamieszanie, które miast ustępować narasta w siłę!
Wstajemy. I... pierwsza osoba, która znalazła się koło nas od razu pyta jak może nam pomóc. Puki leżeliśmy - nikt nam nie przeszkadzał. Co za ludzie! Co za naród! Ale żeby nie było kolorowo to z szaletu miejskiego radzę korzystać tylko tym zdesperowanym ;)

Isfahan to ponad 2 mln miasto, trzecie co do wielkości w Iranie. Park, w którym odpoczywamy mieści się co prawda prawie w centrum ale by coś zwiedzić, zobaczyć to, z czego tak naprawdę to miasto słynie musimy udać się do ścisłego centrum, z tym, że nie bardzo wiemy gdzie ono się znajduje. Brak mapy, przewodnika - mamy za swoje.
Wyciągam więc nawigację, wbijam punkt i ruszamy. Za nami już 10km marszu, przed - podobno jeszcze ponad 10...
Tymczasem po drodze do centrum:







Przez chwilę nawet myślałem, że się zgubiliśmy, takie widoki w mieście wielkości naszej stolicy... w bezpośredniej bliskości centrum. nawigacja jednak każe iść dalej, więc idziemy. Słonko zaczyna grzać, w końcu chciało by się powiedzieć.










Robimy się troszkę głodni, odwiedzamy więc jeden sklep, potem kolejny... lipa - wyboru prawie nie ma. Co oni tu jedzą ? Kończy się na słodyczach i butelce coli.
Lądujemy w kolejnym parku, których jak się później okaże nie brakuje w Irańskich miastach, które zdają się być ulubionymi miejscami spotkań ludzi, niezależnie od pory dnia czy nocy.
















Czas zdaje się nam nie płynąć, podobnie jak miejscowi my również leżymy sobie w cieniu wsłuchani w dźwięk pracującej nieopodal fontanny. Cisza, spokój, zimna cola... żyć nie umierać.

Za nami tego dnia jakieś 20km a dopiero doczłapaliśmy się do taniego hoteliku. Za całe 11$ spędzimy tu noc. Co prawda brak klimy, prysznic na końcu długiego, ciemnego korytarza ale co tam. Ważne, że jest!
Robimy pranie, odświeżamy się i ruszamy w miasto - cel: pozwiedzać, najeść się, wysłać pocztówki :)

Obiad zaliczony:



cd. niebawem

Neno - 2014-03-08, 11:17

Brzuchy przestały burczeć więc ruszamy na miasto.
Rano odwiedziliśmy kafejkę internetową i mamy zapisane +/- co możemy zobaczyć w tym mieście, co warto a czego nie - taki nasz internetowy przewodnik, trzeba sobie jakoś w życiu radzić...
Zaliczamy więc spokojnie punkt po punkcie, pozujemy miejscowym do zdjęć. Pocztówek nie wysyłamy bo cena zaporowa a i poczty jakoś tez brak, odkładamy to na później.
Można powiedzieć, że całe popołudnie spędzamy włócząc się wewnątrz lub po okolicy Meczetu Piątkowego.
Za bardzo nie ma o czym pisać... wszędzie kasują za wstęp, nie małe zresztą pieniądze bo turysta z poza Iranu musi kupić 7 biletów (słownie: SIEDEM). Jeden taki bilet to 100.000 rial czyli na nasze złotówki to około 12zł. Niby niedużo ale w godzinę można zostać zmuszonym do zapłacenia kilku takich wejściówek, a za każdym "szlabanem" praktycznie to samo, do tego większość w remoncie. Krótko: jesteśmy delikatnie ale jednak zniesmaczeni.







































I tak właśnie delikatnie zniesmaczeni wylegujemy się leniwie obserwując miejscowych, którzy odwiedzają swoje zabytki dość licznie. Leżymy, leżymy aż do czasu gdy pewnie wszystkim znane burczenie w brzuszku każe wstać i rozejrzeć się... nie, nie za restauracją. Na gwałt potrzebne jest WC !! Pytamy, rozglądamy się - nikt nic nie wie, niczego takiego tu nie ma ...
No cóż... będzie się działo - obiad był pyszny ale chyba nie za czysto podany ;)

Neno - 2014-03-08, 14:30

Czas ucieka, rozglądamy się coraz bardziej panicznie w poszukiwaniu ustronnego miejsca. Przyczepia się do nas jeszcze tzw. my friend, grzeczny acz natarczywy. A, że pokaże nami miasto, knajpy, i to, i tamto. Chyba bardziej z potrzeby niż na odczepnego prosimy by wskazał nam wiadome miejsce - udajemy się tam prawie biegiem ;)

No a potem... jakoś tak spędzamy czas razem do 1 w nocy, włóczymy się to tu, to tam, z baru do baru, z mostu na most. Na do widzenia koleś tłumaczy nam jak rano mamy trafić na dworzec by tym razem autobusem pojechać dale, w głąb Iranu. Oczywiście, jak by nie było okazuje się kolekcjonerem monet... :) Dostaje to co mamy w kieszeni i zadowolony oddala się w sobie tylko znanym kierunku.
Efekt wieczornego włóczenia się po Isfahanie:












































W "hotelu" :) meldujemy się po 1, budziki ustawiamy na 5... może pranie wyschnie :D

Neno - 2014-03-11, 18:29

Piątek 27 września, dzień 17

Po 3km biegu z plecakami meldujemy się na wskazanym dworcu autobusowym. Szkoda tylko, że to dworzec autobusów miejskich... Do godziny odjazdu jaką mamy zapisaną na karteczce zostały 4 minuty (wg zapewnień naszego wczorajszego znajomego). Na dworcu pusto, żywego ducha. Kilka autobusów, kilka budynków i nic więcej. Wszystko pozamykane. Tak naprawdę to nie wiemy która jest już godzina, każdy z nas ma inną w telefonie a ja dodatkowo jeszcze inną w zegarku. Po prostu nie przestawiamy ich przy okazji zmiany strefy czasowej a dodatkowo ta w Iranie nie przeskakuje o całą godzinę a jedynie o minut trzydzieści...
Po chwili w jednym z budynków nagle zapala się światło, po chwili gaśnie. Odchylają się drzwi i wychodzi z nich mężczyzna, z pewnością to nasz kierowca! Biegniemy!
No tak, tylko jak mu wytłumaczyć, bez mapy, gdzie chcemy dojechać. Międzynarodowym językiem migowym udaje nam się jednak dogadać, kierowca każe nam wsiadać, kasuje nas za przejazd (bilety są śmiesznie tanie płacimy mu około 2zł) zajmujemy miejsca i ruszamy. Podróż przez miasto nie trwa długo i po niespełna 20 minutach kierowca daje znać, że tu powinniśmy wysiąść, pokazuje kładkę, którą mamy przedostać się na druga stronę jezdni. Tak też czynimy.

Nowoczesny dworzec, godzina wczesna, jeszcze ciemnawo a ruch jak diabli. Kupujemy bilet do Sziraz (niespełna 500km) w klasie VIP, za uwaga... 28zł. Jest super. Obiad, napoje, słodycze... wszystko w cenie, można by powiedzieć, że przejazd mamy za free a płacimy za żarcie. Klima, TV, rozkładane fotele, spokojnie można spać.



My, zanim się pousypiamy to uzgadniamy jeszcze z kierowcą, a przynajmniej tak nam się wydaje, że to robimy, że wysadzi nas przy Persepolis. Wracamy na miejsca, odpalamy 2,5" wyświetlacz w aparacie i wspominamy jeszcze wczorajsze popołudnie, wieczór, noc...













Jest 11:00 gdy budzi nas siedzący obok starszy jegomość, który wsiadając do autobusu słyszał naszą rozmowę z kierowcą, daje nam znać, że za chwilę powinniśmy wysiadać. Tymczasem kierowca pędzi dalej w najlepsze. Idę więc zapytać co jest - niestety nie dochodzimy do porozumienia. On nie rozumie co ja od niego chcę, ja nie rozumiem co on do mnie mówi... a na dworcu wyglądało, że się rozumiemy ;) Iran....

Chcąc czy nie ok 12:00 meldujemy się w Sziraz. Nie za bardzo wiemy w którym kierunku się udać. Dworcowa kafejka internetowa nie działa, wszystkie komputery są zepsute bądź... też w sumie nie wiemy co było z nią nie tak - lokal był otwarty ale kazano nam wyjść :) Jak ja kocham te klimaty! ;)
Ale to nie koniec naszych przygód językowych... idziemy na obiad. Nie mamy gazu, kuchenkę na benzynę ukradli to trzeba bulić... Siadamy. Podchodzi kelner, próbujemy zamówić - nie idzie nam. Idziemy więc do lady i na migi, pokazując części ciała zamawiamy poszczególne kawałki mięsa z kury. Ja zamawiam pierś dostaję...w sumie do dziś nie wiem co to było, u Tomasz podobnie ;) mała awantura i ...znów niosą nie to co trzeba. Próbujemy więc po raz kolejny, i kolejny. Za czwartym razem dostajemy to co na początku, znaczy to, że chyba nic więcej nie mają... poddajemy się ;)

Opuszczamy dworzec i od razu rzucają się na białasów. Taxi, taxi słyszymy, dookoła nas tłum, który ciągle narasta. Podajemy miejsce docelowe. Za bardzo nie wiedzą gdzie to, my za to wiemy ile tam jest +/- kilometrów, więc rozmowy idą inaczej. Zaczyna się od 100$, kończy na propozycji od prywatnego kierowcy za 30$. Dla nas z lekka przy drogo, no i aspekt przygody nie ten.... Ruszamy z buta. Żar leje się z nieba a ciężkie plecaki jeszcze trzeba dopełnić wodą i jakąś strawą, bowiem dziś nocleg planujemy zrobić na terenie starożytnego kompleksu... marzenia, ale o tym później.
Nawigacja pokazuje, że do wylotówki mamy ok 4km. Po drodze oczywiście mamy mała sprzeczkę, bo jeden chciał jechać TAXI a drugi się upierał, że to zabije przygodę, pozbawi nas ciekawych przeżyć itp pierdoły.... I już nie ważne, który był za czym, ważne, że całe 4km nie odzywamy się do siebie, ba - każdy idzie swoją stroną drogi :D To 17dzień w końcu, kiedyś musiało to wybuchnąć.

Już za miastem Tomasz siada w cieniu, kilkanaście metrów od drogi. Ja ciskam plecak tak by był widoczny z daleka a sam siadam na metalowej barierze energochłonnej. Droga szybkiego ruchu, dwa pasy ale po chwili zatrzymuje się jakiś samochód. Podchodzę. Ot tak, pogadać tylko chcieli. Rozmawiamy tak, rozmawiamy ale kątem oka dostrzegam stojący z tyłu samochód. najwyraźniej czekają ew kolejce do pogaduszki, nawet machają rękoma! Żegnam się więc z chłopakami i idę do...dziewczyn ;)
2 minuty później jedziemy już do Persepolis. Pogodzeni! Przygoda działa jak lekarstwo ;)
Jako, że to piątek to sporo osób urządza sobie świąteczne wycieczki. Byliśmy przekonani, że oni jada i zabierają nas po drodze, ot tak - zwyczajnie. Na koniec dnia okazuje się jednak, że po prostu mieli zachciankę nas podwieźć te 90km, a co lepsze, jutro mają zachciankę nas stąd odebrać i oprowadzić po swoim mieście, po Sziraz (Shiraz). Znajdują nam jeszcze tylko tani nocleg, uzgadniają cenę, zamawiają na rano TAXI, oczywiście też informując nas ile mamy zapłacić i żegnamy się czule. Wymieniamy się numerami telefonów i umawiamy się na 10.30 kolejnego dnia. My od 9:00 planujemy zwiedzanie, bo o tej porze otwierają bramy, więc rano się troszkę poszwendamy, zobaczymy tę jedną z większych atrakcji, jakie ma do zaoferowania turystom Iran. Dziś niestety brama zostaje zamknięta przed naszymi nosami. O noclegu w tych okolicach raczej nie byłoby i tak mowy.
Czeka nas dziś druga noc z rzędu pod dachem, znów ciepły prysznic - normalnie czujemy się jak burżuje ;) Usypiamy... ale tej nocy mamy gości, nieproszonych, latających... brrr
Tylko wysoka temperatura powoduje, że nie rozbijamy namiotu, który byłby konkretną osłoną od tego wąsatego paskudztwa.
Jak ja nienawidzę robactwa.... !!!!!


Neno - 2014-03-18, 18:39

Sobota 28 września, dzień 18.

Już od 8:00 stoimy w drzwiach i wyglądamy naszego kierowcy. Był umówiony co prawda na 8:30 ale nam się po prostu już tu nudzi, bo co można robić w 4 kątach. Śniadanie dawno zjedzone, akumulatorki naładowane - nic tylko ruszać dalej.
Auto podjeżdża oczywiście spóźnione o kwadrans, na szczęście wiezie nas do celu i nie obraża się za kwotę jaką otrzymuje za kurs. Plecaki z bagażnika auta przerzucamy od razu do budki strażnika (to tez załatwili nam nasi irańscy znajomi) i tylko z aparatami i portfelem w kieszeni ruszamy na zwiedzanie tego antycznego miasta a w zasadzie tego co po nim zostało.
Kupujemy więc po 7 biletów na głowę i wchodzimy jako pierwsi. Zabytek nie robi na nas specjalnego wrażenia. Wszędzie pełno walających się śmieci, przewodów elektrycznych, niestarannie porozmieszczanego oświetlenia, w większości zdewastowanego... no kicha, po prostu kicha. Same kolumny, fragmenty murów robią jednak wrażenie i pobudzają wyobraźnię. Uwijamy się szybciutko bo o 10:30 maja po nas przyjechać : Lale, Sara i Reza.















Od kierowcy ciężarówki dostaliśmy dwa dni wcześniej kartę SIM na którą właśnie dzwoniła Sara informując nas, że się spóźnią. Czeka nas więc godzina leżakowania, z nudów bawimy się mrówkami...

Przyjeżdżają.
Serdeczne przywitanie, Sara przedstawia nam swoja matkę, która przyjechała zamiast jej siostry - Lale, która musiała pójść dziś do pracy. Lale uczy w szkole języka angielskiego stąd i Sara dość biegle włada tym językiem. Reza zna tylko pojedyncze słówka, za to nadrabia wspaniałym poczuciem humoru. Jest po prostu wesoło, atmosfera luźna i przyjacielska.
W południe zaczynamy zwiedzanie miasta. Na pierwszy ogień idzie brawa wjazdowa do miasta i wejście po wysokich schodach na wzgórze gdzie wieczorem uruchamiana jest sztuczny wodospad, pięknie podświetlony, wodospad, który mieszkańcy podziwiają z dołu praktycznie co wieczór a w ten świąteczny, piątkowy - wyjątkowo tłumnie.





Potem kolejno odwiedzamy ogrody Shiraz, szczególnego wrażenia na nas nie robią a obciążają tylko budżet naszych gospodarzy, którzy niestety ale tez muszą kupować dla nas po 7 biletów, nie udało się nigdy oszukać bileterów ;) Mowy o tym, byśmy to my płacili oczywiście nie było...

I tak ogród za ogrodem, i kolejny ogród, i kolejny. Tak, Sara lubi ogrody ;)





















Sara widząc, że nam się nudzi daje za wygraną. Ruszamy więc na stary bazar a po drodze zahaczymy jeszcze o twierdzę - stare więzienie:









Z zewnątrz robi na nas dość duże wrażenie (Karima Khana) , ale tylko na zewnątrz. Do środka nie wchodzimy by nie obciążać portfela Rezy, bo to on płaci ;) A szkoda, w necie dziedziniec i reszta wyglądają po prostu świetnie!
Kiedyś twierdza ta była więzieniem, dziś można ją swobodnie zwiedzać.
Jeszcze pamiątkowa fota i ruszamy na bazar, powłóczyć się.




Neno - 2014-03-18, 19:13

Bazar jak to bazar... kolorowo, orientalnie ale o dziwo nie tłoczno, ba - PUSTO!




















I znów jesteśmy ciężarem dla portfela - a to soczek, a to to, a to tamto...







Obiad w fajnej knajpie - tu się upieram, że ja zapłacę. O mało nie dochodzi do awantury, pomóc mnie wypchnąć z kolejki do kasy, dla Rezy, pomaga nawet Sara. Odpuszczam... w sumie to również oddycham z ulgą, bo obiad kosztował dużo, bardzo dużo, na tyle dużo, że tym razem płaci Sara - wyciąga plastik i mówi "gościnność mojego taty nie zna granic" uśmiechając się przy tym szeroko, dając nam do zrozumienia , że to żaden kłopot, że ich na to stać. Oby!

Jedzenie przepyszne, lokalne napitki, sałatki, przystawki ale również coś europejskiego ale podane po irańsku - kurczak z ryżem. Pycha. I ten mleczny napój po wszystkim. Do dziś pamiętam te trzeszczące po nim kiszki :D
























Czas wracać do auta, powolutku trzeba się szykować do dalszej drogi, kupić bilety na nocny autobus. Nim jednak odwiozą nas na dworzec chcą pokazać nam jak pracują, głównie Reza, nasz kierowca.











Pakujemy się do auta i śmiejąc się zaliczamy min. jazdę pod prąd - nasz kierowca się zagapił :D Ubaw po pachy, normalnie aż nam łzy płyną :D Tylko matka wymierza mu kilka ciosów w przedramię by się chłopak opanował bo jeszcze nas pozabija ;)
Powiem wam, że mają tam naprawdę wyrozumiałych kierowców! Ci, którzy jechali prawidłowo skwitowali to tak jak my - śmiechem. Zero klaksonów, stukania się palce w skroń itp. gestów. Wszyscy bawią się świetnie ;)































Bilety kupione, na szczęście tym razem pozwolili nam już zapłacić ;)
Żegnamy się serdecznie, wysłuchujemy jeszcze szeregu uwag by uważać, nie dać się naciągać, okraść i w ogóle jaki ten Teheran jest zły. Mamy też dawać znać z gór - jak nam idzie nasza eskapada w którą właśnie ruszamy.
Damavandzie - nadchodzimy! No dobra, nadjeżdżamy ;)




miciurin - 2014-03-18, 21:31

Nie wiem czy teraz nie kierujesz ale stawaim :pifko Super relacja :spoko
Neno - 2014-03-26, 16:37

Niedziela 29 września, dzień 19.

Budzimy się kilkadziesiąt kilometrów przed Teheranem. Narasta ruch a słonko podnosi się coraz wyżej. Na szczęście dziś niedziela i miasto wolne jest od gigantycznych korków - do dworce docieramy więc sprawnie i szybko gdzie bez zbędnych ceregieli szukamy najtańszej oferty na dojazd do podnóża góry Damavand.

35$ załatwia sprawę. Miły kierowca w czasie drogi pomaga nam załatwić kilka spraw: zakupy, doładowanie karty telefonicznej (pre-paid), załatwienie zezwolenia (50$).

Schodzi nam tak do południa. Trasa z Teheranu, długa na około 120km kończy się na wysokości około 2200m n.p.m. Dalej wiedzie już tylko droga górska niedostępna dla zwykłych osobowych aut. Tu wysiadamy, żegnamy się z kierowcą wymieniając jednocześnie numery telefonów. Umawiamy się na telefon za 3-4 dni i drogę powrotną do miasta, na dworzec.




Kierowca odjeżdża a my robimy przepakowanie plecaków, zbieramy to co nam niepotrzebne i około 100metrów od drogi chowamy to pod sterta kamieni pełni obaw czy aby będzie to wszystko na nas czekało.
Ruszamy!
Pogoda fantastyczna, idzie się dość dobrze choć ciężko. mamy zapas jedzenia na 4 dni, zgrzewkę wody, 2L Coli....
Tu zaczynam żałować, że nie jesteśmy na moto. Fajna dróżka dla naszych motocykli, a i sił byśmy mniej stracili na to żmudne miejscami podejście. By sobie to urozmaicić idę na skróty, Tomasz po szutrowo - kamienistej drodze. Efekt: i tak dochodzimy w obrany punkt w tym samym czasie. 300m przewyższenia za nami, uciekła godzina, może nawet więcej - słonko pali nadal. Chwilę później do LandRovera zgarnia nas przejeżdżający tą dziurawą górską ścieżką biznesmen ze swoim pomocnikiem. Po drodze zapinamy reduktor, niektóre zakręty robimy na trzy raz, na dwa razy co trzeci... przepaść akurat po stronie Tomasza, który jest przerażony - jego pierwsza przygoda z samochodem terenowym i to od razu w górach, do tego tak wysokich!
Do końca nie wiemy gdzie nas wiozą, ale mówią (oczywiście na migi) by się nie przejmować, że pokażą nam dobra drogę. Wysadzają nas na około 3700m a to oznacza, że ni mniej, ni więcej: zaoszczędzili nam z 4-5h drogi!






Zaoszczędzony czas daje nam szansę na dotarcie do bazy jeszcze dziś, rozbicie namiotu i wyjście na szczyt już jutro! Omawiamy więc scenariusz tego wszystkiego przy obiadku i po chwili ruszamy dalej, do bazy z której zazwyczaj ruszają chętni przygód i zaliczenia tegoż wierzchołka do swojego życiorysu. Także ruszamy i my, po wynik, po przygodę, po piękne pejzaże, po zachwyt. Jesteśmy także ciekawi jak spiszą się nasze organizmy na wysokości powyżej 5.000m n.p.m. W końcu w planach jeszcze Kazbek, jeszcze Elbrus...






Damavand (5610-5670m n.p.m. w zależności od źródeł) widziany z około 3900m n.p.m.



Widać już pierwszy z budynków schroniska położonego na wysokości około 4300m n.p.m.



Ostatni odpoczynek, przerwa na zdjęcia i po 45 minutach dobijamy do schroniska, gdzie podczas rozbijania namiotu musimy wylegitymować się permitem.







Kilka widoczków z drogi do schroniska, z drogi na przełaj, przez góry, bez szlaku, mapy, szliśmy po prostu wg wskazówek człowieka, który nas wywiózł tak wysoko:










Wieczorem dowiaduję się od Tomasza, który wizytował schronisko, że jutro na szczyt ruszamy wraz z 3 osobową ekipą z Polski. Krótka pogawędka w namiocie kończy ten dzień. Budziki ustawiamy na 5:00 AM i zasypiamy twardym snem.

Neno - 2014-03-30, 19:45

Poniedziałek 30 września, dzień 20.

Jest to chyba pierwszy poranek na tym wyjeździe gdy nie trzeba nas było na siłę podnosić, by jeden mobilizował drugiego. Nie minął kwadrans a myśmy już byli po śniadaniu, kolejny kwadrans to dokładne przepakowanie, zabieramy ze sobą tylko najbardziej potrzebne rzeczy. Tomasz rezygnuje nawet z plecaka (około 2kg wagi), wkłada butelkę Coli za kurtkę. Decydujemy nie brać więcej płynów. Po kieszeniach upycha słodycze. Ja do plecaka foto wciskam kilka bananów, coś na "kanapki" a półlitrowa butelka wody ląduje w kieszeni kurtki. Ruszamy... jako ostatni ;)

Mimo, że świeci piękne słonko, niebo niemal bezchmurne to jest przeraźliwie zimno a na domiar złego wiatr wieje prosto w twarz uniemożliwiając normalne oddychanie. Na szczęście tym razem przynajmniej o rękawicach nie zapomnieliśmy. U mnie to wyglądało tak: dwa kroki do góry i odwrót by zaczerpnąć powietrza... Niestety nie potrafię oddychać przez różnego rodzaju maski :(

Ekipy, które wystartowały przed nami coraz szybciej oddalają się od nas, a po śniadaniu które organizujemy sobie już po godzinie podejścia (stwierdzamy, że i tak zabraliśmy za dużo więc zamiast to nieść - to zjemy ;) ) całkowicie giną nam z oczu. Ruszamy. Ja oczywiście cały czas cykam fotki, oszczędnie, bo nie zabrałem zapasowego akumulatora, ale jednak cykam. Zapasowe akumulatorki wziąłem tylko do nawigacji i bardzo dobrze, bo te, które były w urządzeniu jakoś dziwnie szybko się wyładowały. To pewnie efekt zimna.

Przez te moje postoje na zdjęcia, słabszą kondycję, krótsze nogi, plecak... zostaję sam. Jakoś się muszę usprawiedliwić... :D Tomasz tylko co kilkanaście minut zostawia mi na skałkach ciastka do zjedzenia ale potem tracę i jego z oczu. Zostaję sam. Praktycznie bez wody, bo moje pół litra wypiliśmy prawie całe do śniadania...











Nie było wyjścia, gdzieś na wysokości 4900 m n.p.m. odbijam w kierunku widocznego w oddali, nie będącego kompletnie po drodze lodowca. Cel: nabrać w butelkę trochę śniegu, lodu lub wody, która może będzie tam płynęła. Cała operacja zajmuje mi ponad godzinę ale pójście wyżej bez wody byłoby totalną głupotą. Tak wtedy myślałem, okazało się to błędem. Śnieg który nabrałem do butelki nie roztopił się nawet do rana!!! A butelkę trzymałem przy ciele !




Dzięki wizycie na brudnym co prawda lodowcu (śnieg wygrzebywałem gołymi rękoma spod spodu) miałem możliwość z dużo mniejszej odległości niż pozostali, poobserwować lodospad. Cudo!



Widoki w dół:







400m przed szczytem, a więc już sporo powyżej 5.000 m n.p.m. spotykam pierwsze schodzące ze szczytu osoby. Przekazują mi butelkę od Tomasza, opowiadają co tam dalej na trasie mnie czeka a ja słucham tego wszystkiego pijąc łapczywie. Cola na tej wysokości smakuje wybornie.

Godzina już nie młoda, sił brak... biję się z myślami czy iść dalej, czy jednak zawrócić, poczekać na kolegę i zejść bezpiecznie razem. Stoję na wypłaszczeniu smagany potężnymi uderzeniami wiatru. Wszędzie unosi się woń siarki, która w połączeniu z kompletnym wyczerpaniem, brakiem tlenu powoduje, że prawie wymiotuję. Siadam na chwilę gdzieś za kamieniem by chwilę odpocząć i przemyśleć. Rzut oka na zegarek przyczepiony do ramienia plecaka: -3*C. Wskazania wysokościomierza co prawda niedokładne ale pokazują, że zostało już naprawdę niewiele. Zaciskam zęby, wstaję i podejmuję wyzwanie. Chwilę później mijam się z Tomaszem, który daje mi wskazówki którędy iść, gdzie wieje odrobinę mniej. Do szczytu pozostało mi jakieś 45 minut. "Kop w dupę" na drogę pobudza mnie do działania. I jeszcze tylko na pożegnanie rzuca mi ostrzeżenie bym nie siedział tam za długo bo on prawie zemdlał ! 5.600 bez aklimatyzacji, zdobyte z marszu to nie są żarty. Ale ludzie tak wchodzą, więc i myśmy podjęli takie a nie inne wyzwanie.
Ruszam. Krok za krokiem, oddech za oddechem, miarowo, powoli, ale do góry, ale do celu....
Bo o marzenia trzeba walczyć!

cdn.

Neno - 2014-03-31, 17:07

Siarka, wszędzie smród siarka i ten biały pył. O dziwo jest na tyle ciężki, położony w takich miejscach, że wiatr go nie unosi. Teraz, na kilkadziesiąt metrów przed szczytem dociera do mnie fakt, iż to białe coś na zdjęciach to nie zdmuchiwany przez wiatr śnieg a wyziewy siarki z krateru, bowiem Damavand to wulkan, wygasły ale jednak wulkan. Coś tam jednak się w nim jeszcze tli...





I tak oto, 30minut od spotkania z Tomaszem, marzenie się spełniło. Stoję na szczycie.
Bateria w kamerce sportowej wyładowuje się jako pierwsza, potem kończy się ta w zegarku...
Fotki robię więc z umiarem, zostawiając trochę energii na drogę powrotną.















W dół idzie się bardzo szybko, bardzo lekko. Wiatr wieje w plecy, oddycham więc z dużą łatwością. Jedyne co przeszkadza to luźne piarżysko pod nogami, osuwające się co chwila. Co kilka minut padam więc na plecy, wstaję, otrzepuję się i ruszam dalej. I tak co kilka minut aż do momentu gdzie zacznie się w końcu twarda skała. Nie mam nic do jedzenia, w butelce nadal lód...więc w zasadzie poza zdjęciami nie mam się po co zatrzymywać a im niżej słonko, tym ja częściej się zatrzymuję. Dochodzi nawet do tego, że po sprawdzeniu w nawigacji czy mam ślad do namiotu postanawiam zostać tu, na wysokości 4700m n.p.m. aż do zmroku i przy świetle z komórki wrócić do namiotu. Tak, z komórki, bowiem czołówki nie zabrałem, zakładając, że zmrok nas nie zastanie. Błąd !
Feeria barw, która zmienia się co chwilę. Kapitalnie spędzona godzina, w ciszy, w samotności, z marzeniami...


















Jako ,że w nawigacji ostatni komplet akumulatorków już zaczął dogorywać musiałem ją wyłączyć.
Ciemno! Co chwila potykam się o jakąś wystająca skałkę ale nie jest źle - idę po wydeptanej ścieżce w dół, co chwila rozchodzi się by po kilkunastu krokach znów spotkać się razem. takich "skrzyżowań, rozwidleń" mijam dziesiątki. Po kwadransie, może dwóch sprawdzam nawi i oczywiście idę nie na te światła co powinienem. Zamiast szukać słabego światełka schroniska ja, zupełnie nie myśląc podążam ku tym palących się w wiosce hen hen daleko. Ślad w nawigacji - doskonała sprawa! Obieram właściwy kurs i żwawo ruszam w dół.
Wyczerpany ale spełniony, gdzieś około 20:00 melduję się w namiocie. Tomasz już ułożony do snu czekał tylko na mój szczęśliwy powrót. Kilka minut później usypiamy. Z tego wszystkiego nawet nie zjadłem kolacji...



Neno - 2014-04-11, 17:44

Wtorek 1 października 2013, dzień 21.

Pierwsze promyki słonka przenikają ciemny tropik namiotu. Budzę się. Mam jakieś dziwne parcie na zejście z tej góry, chyba zaczynam tęsknić za kanapą mojego EnJoy'a. Rzut oka z namiotu - bajka!



Przeciągam się głośno krzycząc, tak - to komenda powstań!
Wychylam czubek nosa na zewnątrz i brrrr zimno!
Za nim więc opuszczę swój cieplutki puchowy śpiworek zakładam na siebie ciepłą bieliznę, kurtkę, na głowie ląduje czapka a na dłoniach rękawiczki. Dopiero teraz można wyjść i spokojnie rozejrzeć się, bez ryzyka wyziębienia, przeziębienia czy choroby... a słonko przecież mocno świeci! Tak to właśnie wygląda na wysokości ponad 4200 m n.p.m.
Trzęsące się z zimna dłonie zamiast za szczoteczkę do zębów biorą się za body... lewa dłoń kręci regulując ogniskową, prawy palec wskazujący wyzwala migawkę :





Takie widoki nie zdarzają się często, utrwalam je więc, łapię póki słonko jest jeszcze nisko i rzuca piękne cienie.

Dzięki przejażdżce Landroverem przedwczoraj mamy jeden dzień zapasu w stosunku do tego, co planowaliśmy. Cieszy nas to niezmiernie i nie zamierzamy zmarnować tego na byczenie się na tej wysokości, choć... jest to dobry sposób na aklimatyzację przed Elbrusem i Kazbekiem. Zwijamy więc obóz wcześnie rano i ruszamy w dół, 500m niżej konsumujemy śniadanko, tam też dochodzą nas rodacy, którzy noc spędzili w schronisku. Dzielimy się z nimi zapasami wody, które co tu dużo mówić, obciążają nasze plecy ;)



W sezonie na tych półkach skalnych roi się od namiotów a samo schronisko pęka w szwach. Pewnie sama góra przypomina zadeptane Tatry... Fajnie, że nam sę udało w tak małym gronie, w sumie w 7 osób.




Takim szlakiem podchodzi tu większość amatorów zaliczenia Damavandu, szlak jak widać bardzo prosty. Podejście do góry wygląda podobnie z tym, że nie ma tak wyraźnie wydeptanego szlaku, dużo trzeba się domyślać, kombinować.




Jeszcze tylko kilka ujęć i opuszczamy szlak, dalej schodzimy drogą, wąską, górską, miejscami kamienistą. To właśnie nią dociera tu zaopatrzenie a i co bogatsi turyści wwożeni są tu za dewizy. Kurs z miejsca gdzie wykupiliśmy pozwolenie kosztuje około 50$.
Poniżej widok z góry na ową dróżkę:



I pamiątkowe fotki z rodakami i kozami ;) Jedni i drugie pozowali do zdjęć aż miło.











Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na zaliczony pięciotysięcznik, ostatnia chwila zadumy nad pięknem gór i ruszamy w dół.






Ruszamy w dół, powoli by zapamiętać szczegóły, by wiedzieć, gdzie ewentualnie można tu kiedyś pojeździć na moto, bowiem nie zamykamy sobie opcji powrotu w to piękne przecież miejsce jakim są góry w masywie Elburs.















Z kłopotami ale udaje nam się dodzwonić do naszego kierowcy, który jednak przyjedzie z opóźnieniem. Jak się później dowiemy miał raka oka, wcześniej był zawodowym taksówkarzem, teraz wozi turystów nieoficjalnie. Trzeba jednak przyznać, że jeśli traktuje tak wszystkich jak nas to... to będzie miał klientów! A jak? O tym w kolejnym odcinku ;)


Neno - 2014-04-13, 09:18

Na miejsce spotkania Tomasz dociera jako pierwszy, ja dochodzę 10 minut później. Z górki to Tomasz szedł na skróty, na azymut, ja natomiast drogą.
Zrzucam plecak i padam obok kolegi w kawałku cienia jaki rzuca tu znak drogowy... jedyny cień w całej okolicy - a smaży ostro! Do przyjazdu auta mamy godzinkę więc opróżniamy plecaki z prowiantu, pakujemy pozostawione wcześniej pod kamieniami rzeczy (nic nie zginęło).

Teraz słów kilka o naszym kierowcy: nie było stresu przy kręceniu materiału video, przy zdjęciach a troszkę tam biegaliśmy w koło niego, auta i ogólnie ;) Zatrzymywał się na każdą prośbę, wiózł tam gdzie chcieliśmy, czekał – bez dodatkowych opłat. Po prostu standardowa cena za umówiony kurs z miejsca do miejsca. A po drodze było jeszcze zaproszenie na obiad, obiad, który wart był pewnie z 40% tego co zapłaciliśmy za kurs, a kolejne 10% tej kwoty zabraliśmy ze sobą w reklamówce – jako podarunek.


Co do obiadu...
Najpierw nasz kierowca upewnił się, czy zdążymy na nocny autobus do Tabriz, czyli miejsca, skąd będziemy już mogli lokalnym autobusem udać się w pobliże granic, piszę w pobliże bo do samego granicznego miasteczka transport publiczny nie dociera, tam będziemy skazani na TAXI ale ja nie o tym...

Pewni tego, że na nocny kurs zdążymy bez problemu przystajemy na propozycje wizyty w domu Paravaneh (żona) kierowcy i... no właśnie , zapomniałem jego imienia ;( Na 99% miał na imię Monsour.
Szeroka dwupasmowa drogą, tunelami, wjeżdżamy do stolicy Iranu - Teheranu. Teraz, gdy opadły już emocje związane z wyjazdem w góry mieliśmy czyste głowy i czas by przyjrzeć się drodze, miastu:







Zjeżdżamy więc z głównej 4 pasmowej drogi w osiedlowe uliczki, nieco wcześniej uzupełniając jeszcze zbiornik gazu CNG. Oprócz diesla to drugie w kolejności jeśli chodzi o popularność paliwo w Iranie. Większość TAXI śmiga właśnie na owym systemie instalacji gazowej. Zbiornik kosztował około 1$, dokładnie 0,75$ i aby go napełnić wszyscy musieli wysiąść z auta, musieliśmy otworzyć przednie szyby i bagażnik. Dystrybutorów do napełniania owego paliwa było… 8 ;)









Wąskimi uliczkami zajeżdżamy pod osiedle, w blokowisko. Niskie, 3-4 piętrowe budynki, bez windy. Zadbane, czyste, nie pomalowane sprajami, na chodnikach porządek – jesteśmy naprawdę miło zaskoczeni!
Nasz kierowca każe zabrać ze sobą tylko aparaty by zrobić sobie z nimi pamiątkowe zdjęcia, reszta może bezpiecznie zostać w aucie zaparkowanym na chodniku, tuż przed klatką schodową. Sama klatka , schody, podobnie jak całe miasto – czysta, przestronna, no po prostu niczym nie przypomina starych blokowisk z mojego małego miasteczka. Strasznie byłem ciekawy jak mieszkają Irańczycy, w zasadzie to Iranka i Irakijczyk bowiem takiej narodowości był nasz fiend.
Wchodzimy, za drzwiami przeżywam szok. Dywany, piękne meble, telewizor LCD, po europejsku urządzona kuchnia, na ścianach wiszą prace Parvaneh, która jak tłumaczy robi to już od kilku lat, ukończyła bowiem specjalistyczny kurs w tym kierunku.
Tylko łazienka była jakaś taka bliskowschodnia...










Zasiadamy do stołu. Oddycham z ulgą – kurczak :) Nie jadam praktycznie nic innego z mięs także moje doznania kulinarne z wyjazdów są mocno okrojone. Do tego ryż i mnogość przystawek. I lemoniada, której smak będziemy obaj pamiętali do końca życia. Obaj stwierdzamy, że to najlepszy napój jaki piliśmy w życiu. Paravaneh dorabia go jeszcze 2 razy a jej mąż po każdym kolejnym wypitym dzbanku był coraz bardziej zdziwiony, że butelka z Coca Colą stoi nietknięta ;) Na koniec słodki deser, którego mimo że kocham słodycze (co widać :D) nie miałem już gdzie zmieścić !



Po obiadku przyszedł czas na odpoczynek, bowiem tak objedzeni nie dalibyśmy rady dotoczyć się do auta. Były więc zdjęcia, rozmowy, telefony do dzieci naszych gospodarzy, co ciekawe nawet oglądaliśmy dokumentację medyczną choroby. Podziwialiśmy prace gospodyni - czekając tylko kiedy rozłoży kramik i nie będzie wypadało nic nie kupić.... to takie zboczenie po wczasach w Morocco ;) Zamiast tego było mnóstwo serdeczności i … kolejne dolewki zimnej, cytrynowej lemoniady.









W samochodzie meldujemy się objuczeni reklamówką smakołyków, butelką Coli i ….szklaneczkami, sztućcami – byśmy nie musieli jeść gołymi rękoma i pić z butelki. Powiem Wam, że po tym wszystkim bardzo mocno czekam na podróżnego, który „zastuka do mych drzwi” bym mógł spłacić dług jaki zaciągnąłem w Iranie.






















Na dworcu autobusowym Monsour kupuje nam bilety, prowadzi na peron, i dopiero teraz rozliczamy się za całość. Do tej pory panowała niewiedza w naszym obozie, czy obiad czasem nie był „extra płatnym dodatkiem dla turystów” ;) Jak się okazuje pobudki ku, by nas zaprosić były zupełnie inne - jakie, do dziś nie wiemy. Grzeczność, ciekawość - któż to wie...









VIP Bus odjeżdża już po zmroku, my już wyciągnięci, gotowi do snu obserwujemy cały ten „kramik”. Co główniejszy placyk, skrzyżowanie uchylają się drzwi i kierownik autobusu ( w autobusach klasy VIP jest dwóch kierowców + kierownik, który dba o pasażerów, roznosi napoje, słodycze, posiłki ale też sprzedaje bilety złapanym na okazje podróżnym) nawołuje. Zazwyczaj po prostu wykrzykuje stację końcową, bowiem tych pośrednich jest niewiele, zazwyczaj przystanki ograniczają się do zatrzymania się przy toalecie, sklepie czy co główniejszych skrzyżowaniach gdzie część osób wysiada, część wsiada. Ci, którzy opuszczają autobus dalej kontynuują swoją podróż w TAXI, których zazwyczaj jest kilka w takich miejscach. Ale gdzie ich nie ma w Iranie...
Kilka kilometrów za miastem dostajemy ciepły posiłek, na szczęście między sytym obiadkiem u irańskiej rodziny a kolacją minęło na tyle dużo czasu, że mamy gdzie to zmieścić. Godzinę potem usypiamy, by obudzić się 600km dalej....




:D

Neno - 2014-07-24, 03:32

Po długiej przerwie wracam do relacji .

Środa, 2 października 2013r. Dzień 22.

4:00 rano. Jest jeszcze ciemno kiedy wysiadamy przy drodze, niedaleko jest jednak dworzec autobusowy na który podążamy taszcząc na grzbietach cały swój dobytek. Na miejscu wszystko pozamykane, otwarta jest jedynie jedna sala ale wypełniona po brzegi, nie ma gdzie usiąść. Rozkładamy się więc na podwórku i zajadany smakołyki, które dostaliśmy od Parvaneh, żony naszego irańskiego kierowcy. Trochę wieje chłodem....
O 6 AM otwierają kasy, kupujemy więc bilet na najwcześniejszy autobus jaki jedzie w kierunku granicy i cierpliwie czekamy.

Teraz tylko trafić na właściwe peron, wsiąść do właściwego autobusu i będzie dobrze!
Autobus nie był klasy VIP, rano zimno, potem upał - przez cały czas ciasnota, brud:


Ale i tak byliśmy zachwyceni.

Przez ostatnie 50km, z blisko 300km trasy, zagaduje nas młody Irańczyk - Morteza. Bardzo dobrze włada angielskim więc wypytuje nas co robiliśmy w Iranie, czy nam się podobało, czy może nam jakoś pomóc. Niby dziękujemy za pomoc i próbujemy się rzucić w wir przygody po opuszczeniu auta ale jakoś tak nie dał za wygraną a wynajęte przez niego TAXI aż prosiło by się rozgościć w jego wnętrzu. Długo się nie namyślamy i z Maku do samej granicy jedziemy we trójkę + oczywiście kierowca. Po drodze propozycje: a to obiad, a to cola, a może owoce. Gościnność irańska nie zna granic! Oczywiście nie było mowy by dorzucić się do przejazdu. Kosztów też nie znam.

Bazargan, granica: tu Morteza odwala za nas całą robotę. Ja siedzę pilnuję plecaków, Tomasz biega razem z nim od okienka do okienka. Co chwilę Morteza płaci to za to, to za tamto - na koniec twierdzi, że to w prezencie. Na siłę wciskam mu najwyższy nominał zielonych jaki mam. Inaczej nie usnął bym chyba przez 3 dni. Kasy poszło nie mało!
Serdeczne pożegnanie i w końcu rozsiadamy się wygodnie w naszych maszynach i...odjeżdżamy 1km by się przepakować. Cała procedura trwała wieczność, obstawiam, że z 5-6h. Strasznie żałujemy, że nie zostawiliśmy motocykli kilkanaście km wcześniej, u Musy. Właśnie - Musa, trzeba go koniecznie odwiedzić. mamy tylko nadzieję, że będzie jeszcze w pracy. Zajeżdżamy więc na stację benzynową. I znów to samo: herbatka, herbatka, herbatka, po 5tej idziemy na obiad. Po obiedzie pada propozycja noclegu na wsi u Mussy. Nas trzy razy nie trzeba zapraszać ;)
Jako, że ja przezornie stopki pasażera odkręciłem - Tomasz musi podjąć wyzwanie:





Łatwo nie było: 20km OFF z pasażerem, bagażami, zakupami. Tomasz ma przedsmak emocji jaki czekają go w przyszłych sezonach bowiem kolejne mają być już w parze, na szczęście jego wybranka do dokładnie pół Musy ;)

Dojeżdżamy już po zmroku (fotki z poranka).





W domu biednie (dosłownie, nawet u pasterzy było jakoś bardziej widać cywilizację i dobrobyt). Musa mieszka z ojcem, siostra i swoim synem któremu wręczamy to co udało nam się kupić na stacji benzynowej: słodycze, colę itp. Z torby wydobywamy jeszcze gorące kakao i od razu na twarzy młodzieńca pojawia się szeroki uśmiech, który ginie dopiero gdy chłopiec usypia. Jest tak skromnie, że aż czuję się nieswojo. O wyciągnięciu aparatu nawet nie myślę, po prostu nie wypada, zwłaszcza, że widzę, że Musa jest naprawdę zakłopotany mimo, że my nie zdradzamy tego, że również nam nieswojo. I nie przez to, że brak nam komfortowych łóżek, czystych posłań. Po prostu chu**** jest patrzeć na czyjąś biedę. Naprawdę chu**** ;( A takiej biedy na tym wyjeździe jeszcze nie widzieliśmy ;(
Co chwilę gaśnie światło, ta wioska, ten dom - to naprawdę wygląda na koniec świata. Nie przeszkadza nam to: aparat Musy ma naładowaną baterię więc oglądamy zdjęcia na wyświetlaczu jego Nikona. Fotografia to jedna z pasji Musy - widać, że wydał na nią nie jedną wypłatę. Zdjęcia też robi niczego sobie! Sytuacja się rozluźnia, jest dobrze. Oddajemy co mamy: kawę, herbatę, cukier. Jakiś makaron. My nie mamy gazu, kuchenki a im się na pewno to przyda.
Wracając do Mussy i jego pasji - kolejna to... kobiety - cały wieczór stał przy oknie (tylko tam miał zasięg) i albo dzwonił, albo wysyłał SMSy zalotnie się do nas uśmiechając i tłumacząc, że to jego nowa kobieta ;)
Noc spędzam na podłodze odstępując łózko dla Bathorego. Musa swoje łózko dziś dzieli z synem, który usnął tuż po sytej acz skromnej kolacji. Jeszcze tylko podłączamy wszystkie sprzęty do ładowania i spokojnie można usnąć. Pobudka przed 5AM bowiem Musa o 6 musi być już w pracy.
Sen.

Neno - 2014-08-05, 21:04

Czwartek, 3 października 2013r. Dzień 23.

Zrywamy się dość wcześnie i bez śniadania ruszamy na stację benzynową, odstawić Musę do pracy.
Tam oczywiście, zostajemy zaproszeni na pyszne jedzonko, najpierw w firmowej stołówce, potem w "kanciapie". A wyglądało to tak:












Mimo, że tego dnia czekał nas długi odcinek do stolicy Gruzji to jakoś tak nam tu dobrze, swojsko...
Niestety trzeba było w końcu się zebrać i ruszyć. Tankujemy pod korek i...pożegnaniom nie było końca.

Przelot wzdłuż granicy z Armenią:










Po drodze trafiamy na nieczynne przejście graniczne Turcja-Gruzja, a chwilę potem, by było ciekawiej melduję się z 0,2L w baku na stacji benzynowej. Na rezerwie przejechane 125km - spalanie równe 4.0 L.



















Dalej było już tylko gorzej jeśli chodzi o pogodę : wiatr, chłód, deszcz.
Z drugiej strony było coraz lepiej: coraz ładniejsze widoki.























Na granicy meldujemy się chwilę przed zapadnięciem zmroku, zaczyna padać.
Odprawa trwa chwilę. Na stacji wymiana waluty, przebieramy się na parkingu, za co dostajemy solidny opierdol, bo ponoć gorszymy Panie :D Jeszcze tylko tankowanie, zakładamy co kto ma, lub nie ma, od deszczu i jedziemy.



Po zmroku jedzie się fatalnie – mokro, zakręty, wioska za wioską, wąskie drogi, spory ruch, każdy ma źle ustawione światła a w dodatku powłączane halogeny i inne szperacze. Taki folklor. Zatrzymujemy się by cyknąć fotę, akurat przestało padać na chwilę. Macham do Tomka by jechał, ja pakuję aparat i gonię go. Niestety 2km dalej było skrzyżowanie a zanim kolejne dwa. Po Tomaszu ani śladu. Garmin wyprowadza mnie na jakąś górską drogę gdzie daję z siebie wszystko by dojść kolegę. Po 30minutach odpuszczam, doszedł bym go już raczej... Zawracam.



Wracam na główną drogę i tam już na spokojnie, bo wiem , że takiej straty nie nadrobię żadnym tempem. Nie EnJoyem, nie w deszczu, nie po nocy, nie w Gruzji.
150km dalej na stacji benzynowej czeka przemoknięty Tomasz. O mały włos nie wkręcił się na nocleg do lokalesów, którzy usilnie go namawiali, al nie, on czekał na mnie!!!!! No to się doczekał!
Tankowanie, szybki dolot autostrada do Tbilisi, 2h błądzenia i gdzieś koło 1:00 nad ranem w końcu meldujemy się w Opera Hostel gdzie integrujemy się przy przezaje***** gruzińskim tanim winie ;) Powitanie było MEGA!

Martin B - 2014-08-05, 21:28

Wow !!! Dzieki za bardzo interesujacy reportarz ....wspaniale zdiecie ,mam nadzieje , ze kiedys znajde dosc czasu i odwagi :oops: by po waszych sladach pojechac :spoko
Neno - 2014-08-06, 04:20

Dzięki.
A właśnie.... zapomniałem mapki - na dniach sprostuję to zaniechanie.

Neno - 2014-08-12, 19:17

Z mapkami będzie problem, wcięło mi ślady ;(
Lecimy jednak dalej!



Piątek, 4 października 2013r. Dzień 24.

Dzień na zwiedzanie Tbilisi, pranie i przepakowanie przed startem do Armenii. Zostawiamy bowiem cześć gratów w hostelu i umawiamy się na odbiór tychże po około tygodniu.

Tymczasem na mieście:







































Wieczorem mieliśmy zamiar położyć się wcześnie by ruszyć skoro świt.
Mieliśmy...

Neno - 2014-08-21, 19:22

Sobota, 5 października 2013r. Dzień 25.

Po ekscesach minionej nocy budzimy się późno. W głowach szumi więc start odkładamy do godzin południowych. Gdy w końcu ruszamy pakujemy się w jakieś remontowane drogi, jazda nam nie idzie. Jedziemy w kierunku przejścia granicznego z Armenią, prowadzi nas Garmin - niestety nie wiemy czy na otwarte (ruchu prawie nie ma), czy na właściwe... żaden z nas nie wpadł na pomysł by jakoś trasę ustalić. To chyba zasługa kaca. Na szczęście słonko pięknie świeci, delektujemy się jego promykami. Jest piękna, złoto-zielona jesień.





Jest tak pięknie, że stajemy za co trzecim zakrętem, za co drugim wzniesieniem.







Gruzję opuszczamy poza kolejnością wołani skinieniem ręki celnika. Miło. Procedura nie trwała dłużej niż 5 minut.
Już w Armenii, tuż za granicą wymieniamy po 120$ w najbliższym kantorze i ruszamy dalej. No prawie, bowiem zaczepiają nas lokalesi zachęcając do zakupu ubezpieczenia, które ponoć jest wymagane. No ale przecież my wiemy lepiej, olewamy to i jedziemy dalej. Potem pożałujemy naszej decyzji...

Droga kręta, zaczyna zapadać noc, mnie znów dopada trauma, znów marznę... FUCK. Klnę na wszystko dookoła, nawet szybka jazda nie mogę się rozgrzać bo i nawierzchnia marna, i zakrętów dużo a wśród tego jeszcze sporo maruderów w autach. Mkniemy więc z zawrotna prędkością 75-85km/h.
Deszcz. Nie dośc , że marznę to jeszcze ... nosz (wiązanka).
Ciemność. Gdzieś kontem oka przelatuje mi sklepik, zawracamy. Idę kupić coś na kolację lub na śniadanie jak nie będzie ochoty jeść teraz. Jestem taki wkurzony, że jedyna rzecz na jaką mam ochotę to zatopić się w cieplutkim śpiworku i spać, śnić o cieple... Humor nieco poprawia mi ekspedientka częstując cukierkami. Wracam po dwa pomidory. Dostaję za free.
- Armenia pięknie się zaczyna - myślę sobie, odpalam jednocylindrowca, wbijam bieg i lecimy już dalej szukać noclegu. Jako, że jest ciemno, to do znalezienia czegokolwiek wyostrzam swój zmysł a do pomocy używam nawigacji. Tomasz trzyma się z tyłu, próbując nie nacisnąć mi na "odcisk" ;) 10km dalej znów dociera do mnie chłód nocy. Dość!
Skręcam w pierwszą, w miarę wyglądającą ścieżkę. Wiedzie do góry, do góry i jeszcze do góry. Po 3 minutach jazdy wjeżdżamy w miejsce gdzie jest w miarę płasko, tyle, że wieje.
- Zjedźmy może z 50-60m niżej, tam fajnie góry nas osłonią od wiatru - mówię
- Będą tylko jaja jak w nocy spadnie deszcz - dodaję.

Tak też robimy.
Szybkie rozbicie namiotu , szybka kolacja i wskakujemy do namiotu. Tym razem wjeziemy już tylko jeden, mój. Grubo ponad połowę rzeczy zostawiliśmy w hostelu, w Tbilisi.
Przed snem zgrywamy się z miejsca gdzie wjechaliśmy, zastanawiając się , kto w razie deszczu będzie miał większe szanse wyjechać stąd, ja, singlem na Shinko E705, czy Tomasz V2ką na Scoutach K60.

My o deszczu a tym czasem rano:

Neno - 2014-08-27, 18:54

Niedziela, 6 października 2013r. Dzień 26.

Szok. Tak można określić nasze poranne samopoczucie. Lekki biały puszek przykrył cała okolicę. W sumie lekki nie był, bo śnieg był mokry. Po euforii zdjęciowej nastaje czas na zadanie sobie tego pytania - jak my stąd wyjedziemy ?
No właśnie... Tomek odpalił trampka i pojechał, ja - zostałem ;)
Wrócił, wypchaliśmy mojego konia na górę bo o jeździe nie było mowy. Dalej ostrożnie, powolutku.





Twardzi jak stal naszych multitooli ;)


Okolica



Temperatura w okolicach zera, zimno jak cholera, śnieg pada nadal... po 50-60km odpuszczamy. Gdzieś na przełęczy meldujemy się w jakimś barze. Pech chciał, że był nieogrzewany, bez ludzi... no gorzej trafić nie mogliśmy. Liczyliśmy na jakieś ciepłe przyjęcie ale ciepło to nam się zrobiło po rachunku za śniadanie i herbatę. Przemilczę temat. W każdym razie bardziej chyba był za ten 3h pobyt, niż jedzenie i picie. Przez te 3h liczyliśmy na cud... zmianę pogody, choćby na ustanie opadów, po cichu na pług. Niestety. Trzeba było jednak ruszyć dalej.






30km dalej zaczęło się poprawiać.
Uff.
Kolejna sesja na rozgrzewkę!












Zmarznięci jeździmy po stolicy Armeni w poszukiwaniu taniego schroniska czy hostelu, niestety - albo zajęte, albo poza naszym zasięgiem finansowym. W końcu, po 2h jazdy znajdujemy coś i wtedy... stwierdzamy, że jednak wolimy namiot ;) Głupie ale prawdziwe ;)

Odjeżdżamy jakiś 40-50km od miasta, już po ciemku, dziurawą drogą. Potem zjeżdżamy jeszcze kolejne 4-5km w bok - na czuja w jakieś pola. Płoszymy kilka par "zakochanych", wbijamy się głęboko, głęboko w pole z mocnym postanowieniem, że jutro, w tak pustym, odległym od cywilizacji miejscu śpimy co najmniej do 9:00

Aha...
Chcielibyśmy...

Poranek:

(zdjęcia odzwierciedla stan prawie wszystkiego co mieliśmy ze sobą - nawet aparat złapał trochę wody.... ;) - na szczęście przeżył to genialnie )


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group