|
Klub miłośników turystyki kamperowej - CamperTeam
|
 |
Europa - pozostałe kraje - Kamperem na żagle.
Wito - 2013-10-21, 20:28 Temat postu: Kamperem na żagle. Kamperem na żagle.
Koncepcja wyjazdu na rejs jachtem po Adriatyku zrodziła się właściwie znienacka.W sierpniu w Iławie przebywał przedstawiciel firmy organizującej rejsy po różnych morzach. Zupełnie przypadkowo spotkał się on ze Zbyszkiem z Leśnej i zaproponował tygodniowy rejs jachtem Delphia 37 po Adriatyku.Rejs miał się rozpocząć z portu w Sibeniku. Koszt wynosił 1250 zł od osoby plus 130 euro na wyżywienie i wszelkie koszty ponoszone w trakcie rejsu. Dodatkowo, obowiązkiem załogi było zapewnienie wyżywienia skipperowi delegowanemu przez firmę.
Zbyszek zaczął zbierać załogę. Miał zebrać sześć osób. Niestety, ale udało mu się namówić tylko cztery. Poza nim i mną zdecydowali się jechać Zbych - miejscowy biznesmen oraz Mariusz przybyły z dalekiego świata i spędzający w Iławie długie wakacje. W kraju pogoda była akurat kiepska, więc ochoczo zgłosiłem się do wyjazdu zwłaszcza, że miał się odbyć w ciągu pierwszego tygodnia października - a więc w okresie kiedy w Chorwacji jest jeszcze ciepło i przyjemnie. Nie byłem jeszcze nigdy w tym kraju, więc pokusa była duża. O Chorwacji słyszałem dużo dobrego zwłaszcza w opowieściach kolegów z Camperteamu, którzy jeżdżą tam bardzo często, niektórzy, co roku. Była więc okazja, by osobiście skonfrontować usłyszane wieści z własnymi doznaniami i odczuciami. A w dodatku perspektywa żeglowania po otwartym morzu... Nie. Tego nie mogłem sobie odmówić.
Ostatni tydzień przed wyjazdem poświęcony był przygotowaniom. Poza zapasami żywności, przygotowałem do zabrania sprzęt do nurkowania i wędki. Ponadto w internecie wyszperałem wiadomości o wędkowaniu w Chorwacji. Rozmawiałem o tym także z Leszkiem, który przestrzegał mnie przed niebezpieczną nie tylko dla zdrowia ale i dla życia rybą, która złowiona lub nadepnięta na dnie atakuje kolcami i wstrzykuje trujący jad. Nie udało mi się ustalić jednak ani w kraju ani Chorwacji jak ta ryba się nazywa i wygląda i to był, jak się wkrótce miało okazać, mój duży błąd.
Na wyprawę planowaliśmy jechać kamperem o ile nie zostanie przedtem wynajęty. Zbyszek z Leśnej nie musiał nas przekonywać, że to duża wygoda zarówno pod względem bagaży jak i możliwości przespania się w czasie podróży. Wspominał nawet o zwiedzeniu odległego Dubrownika po rejsie. Dla Zbyszka miał być to wyjazd szczególny. W trakcie pływania miał być szkolony przez naszego skippera i poznawać arkana żeglowania jachtem po morzu by po powrocie do kraju uzyskać stopień sternika morskiego. Mając takie uprawnienia mógłby w przyszłości sam wynajmować jacht i pływać po Adriatyku. Cała nasza pozostała trójka miała w jakimś sensie pracować na jego sukces.
Dzień wyjazdu nadszedł szybko i kamper był na szczęście wolny. W związku z tym, że nie było innych ustaleń uznałem, że koszty dojazdu do Sibenika i powrotu pokryjemy solidarnie, każdy w swojej jednej czwartej części całych kosztów.
W piątek rano, 27 września, stawiliśmy się wszyscy z bagażami w Leśnej. Chociaż każdy miał po kilka toreb, to pakowanie przebiegło bardzo sprawnie.
Pojechaliśmy najpierw do Grudziądza, gdzie mieliśmy się spotkać z Jackiem, (baja02), który zaoferował nam swoje materiały na temat Chorwacji i żeglowania po Adriatyku. Po krótkim i sympatycznym spotkaniu z Jackiem ruszyliśmy w dalszą drogę. Usiadłem za kierownicą. Najpierw była autostrada, potem zwykłe polskie drogi. Dawno nie byłem w trasie i jechało mi się wyjątkowo źle. Nasze drogi są dziurawe i zatłoczone a przejazd przez zakorkowaną tego dnia, w piątek, Łódź a potem Częstochowę, był prawdziwą katorgą. Mimo to wytrzymałem za kierownicą prawie do granicy z Czechami. Uzgodniliśmy, że będziemy prowadzić na zmiany, więc ochoczo skorzystałem z tego ustalenia. Jechaliśmy praktycznie bez zatrzymywania się. W Sibeniku mieliśmy być w południe w sobotę, gdzie w marinie o dźwięcznej nazwie Mandalina, miał na nas czekać jacht ze skipperem i pozostałą dwójką załogi.
Potem prowadziłem jeszcze w Czechach i Austrii do granicy ze Słowenią. Jazda w nocy nie należy do przyjemnych. W dodatku nie widać w ogóle okolicy, przez którą się przejeżdża.
Po przekroczeniu granicy Słowenii obudziłem Zbyszka, by ten zaprogramował GPS tak, aby kierował nas na "drogi bezpłatne", by ominąć płatny i kosztowny odcinek autostrady. Zbyszek miał z tym jednak trochę kłopotów i poprosił o pomoc kierowcę polskiej osobówki która akurat zatrzymała się obok.
Po ustawieniu GPS ruszyliśmy z kopyta. Prowadził Zbyszek, ja po jego prawej stronie. Po kilku kilometrach jazdy, Zbyszek opowiedział mi swój sen sprzed chwili. Przyśniło mu się, że jechał kamperem pod stromą górę i w końcu stromizna była tak duża, że kamper nie mógł już pod nią podjechać i stanął z zadartym dziobem, w połowie góry. Nie przypuszczaliśmy wtedy obaj, że za kilkanaście minut sen ten zacznie się spełniać w realu.
Wito - 2013-10-21, 21:35 Temat postu: Kamperem na żagle. Z początku wszystko było jak należy. Jechaliśmy ciemną nocą i polegaliśmy na GPSie. W pewnym momencie zabłądziliśmy i znaleźliśmy się na autostradzie do Budapesztu. Wiedzieliśmy, że GPS tak tego nie zostawi. I rzeczywiście. Po kilkuset metrach nakazał nam skręt w lewo. Dziwiliśmy się, bo tam prawie drogi nie było widać. Przyrząd był jednak nieubłagany. Musieliśmy skręcić w coś, czym przyszło nam jechać kilometrami kręcąc cały czas w prawo lub w lewo, aż wreszcie pojawiły się góry i to jakie. Były to właśnie kilkunastoprocentowe wzniesienia, te ze snu Zbyszka.
-Do licha,- mruknąłem. Oby Twój sen nie sprawdził się w całości. Wąska i kręta droga zdawała się nie mieć końca. Pod niektóre góry musieliśmy wjeżdżać jedynką. Koledzy w kabinie, nieświadomi niczego, smacznie spali. A myśmy się pocili. Szczególnie wtedy gdy po którejś ze stron, w świetle reflektorów, pojawiała się głęboka przepaść. Spojrzałem na Zbyszka. Prowadził w najwyższym skupieniu.
Zjazd w dół był jeszcze bardziej karkołomny niż wspinanie się pod stromą górę. W końcu przyrząd powiedział nam, że za 150 metrów będzie skręt w prawo. Wtedy obaj odetchnęliśmy z ulgą.
- Może byś już nie szedł spać, tylko prowadził. Wyśnisz dla nas coś jeszcze gorszego - zażartowałem. Po chwili żałowałem swego żartu bo Zbyszek zarządził, że teraz ja prowadzę.
Prowadziłem ale i tak nie dałem mu pospać, bo wkrótce obudziłem wszystkich do odprawy na granicy chorwackiej.
Za oknami kampera zaczęło świtać. Długa jazda i wpatrywanie się przed siebie zmęczyły mnie już bardzo. Wtedy za kierownicę siadł Mariusz, który ponoć w Stanach jeździł zawodowo ciężarówką.
Po długiej, nocnej jeździe przysnąłem chyba mocno, bo gdy się obudziłem, świeciło słońce i byliśmy już około stu kilometrów od Sibenika. Wokół autostrady same góry i skały. Okolica dość malownicza, porośnięta krzewami i niewielkimi sosnami ale niezbyt gościnna.
W końcu dotarliśmy na miejsce. Sibenik jest raczej niewielkim miastem zbudowanym na skałach nad morzem i chyba tylko z morza żyjącym.Zanim doszło do wojny z Serbią, był tu dobrze rozwinięty przemysł ciężki. Miasto przeżyło serbskie bombardowania. Ponoć jeszcze teraz dźwiga się z wojennej zapaści.
Nas interesował port z oczekującym na nas jachtem.
Droga od miasta do mariny biegła wykutym w skale wąwozem. Siedziałem za kierownicą kampera. Podjechałem do bramki, pobrałem bilet wjazdowy i zgodnie z poleceniem Zbyszka wsunąłem pomiędzy słupek przedniej szyby a osłonę deski rozdzielczej. Miał tam czekać do momentu naszego wyjazdu. Jest to ważny szczegół w świetle tego co zdarzyło się tuż przed naszym wyjazdem z portu.
Port Mandalina to przede wszystkim duży port jachtowy. Jednorazowo może tam kotwiczyć przy pomostach nawet kilkaset jachtów. Poza tym jest tam parking dla samochodów, restauracja, toalety, prysznice i cała pozostała, niezbędna infrastruktura.
W porcie panował wzmożony ruch. Niektóre załogi właśnie przybywały na jachty, inne zaś opuszczały je. Słychać było głównie język niemiecki. Obsługa jachtów krzątała się przygotowując je do wypłynięcia. Płetwonurkowie w piankowych skafandrach sprawdzali kadłuby oddawanych po rejsie jachtów.
Pogoda była wspaniała, jak u nas w środku lata. Świeciło słońce, było bezwietrznie i ciepło. Podekscytowani wizją wyprawy nie czuliśmy wcale zmęczenia długą podróżą.
Bez trudu odnaleźliśmy naszą Delphię i weszliśmy na pokład. W kokpicie spotkaliśmy drobnego, młodego chłopaka, który przedstawił nam się jako skipper. Miał na imię Marcin i mieszkał na stałe gdzieś pod Warszawą. Byliśmy zaskoczeni, bo spodziewaliśmy się starszego, doświadczonego żeglarza. Gdy wracaliśmy potem po bagaże do kampera, głośno zastanawialiśmy się nad umiejętnościami żeglarskimi tego młodego człowieka. Miał on ponadto szkolić naszego Zbyszka a na koniec zrobić mu egzamin na sternika morskiego. Wydawało nam się to wówczas zupełnie nierealne. Kolejne dni udowodniły nam jednak, jak bardzo pozory mogą mylić. Marcin okazał się bardzo sprawnym i doświadczonym skipperem.
Ten chłopiec nie zje za dużo - zażartował na boku któryś z nas. Zapewnienie wyżywienia dla skippera było, jak wspomniałem, naszym obowiązkiem.
Nie był to jednak koniec niespodzianek tego ranka.
W pewnej chwili po schodkach z mesy wyszły do kokpitu... dwie dziewczyny. Jedna z nich była blondynką, druga - brunetką.
- To pozostali członkowie naszej załogi - oznajmił Marcin. Byliśmy zaskoczeni. Nigdy nam przez myśl nie przeszło, że do naszej załogi na rejs organizator dokooptuje dwie kobiety. To mogło zdecydowanie zmienić relacje na jachcie tak jak zresztą wszędzie, gdy w pobliżu męskiego towarzystwa pojawi się kobieta, a co dopiero - gdy dwie. Dziewczyny pochodziły, jedna - Hania z okolic Gdańska a druga - Kasia z Cieszyna.
Zdobyliśmy wózek na bagaże i wróciliśmy do kampera. Przeładowanie naszych rzeczy i zapasów spożywczych zajęło nam sporo czasu. Było tego bardzo dużo. Zmieściliśmy jednak wszystko do jednego wózka. W międzyczasie skipper z dziewczynami udali się do jakiegoś miejscowego urzędu by wykupić winiety klimatyczne dla każdego uczestnika rejsu. Miały być wymagane przy zawijaniu do portów.
Niestety, ale machina urzędnicza działa tutaj chyba podobnie jak u nas. Na pół godziny przed ustaloną przerwą na posiłek, biuro było, niestety, zamknięte. Podobno słychać było głosy wewnątrz, ale nikt nie otwierał. Wobec tego skipper zdecydował, że popłyniemy tam raz jeszcze jachtem, po załadowaniu bagaży.
Popłynęliśmy.Po raz pierwszy w czasie tego rejsu przybiliśmy do nabrzeża, ale biuro niestety, znów było zamknięte.
- Widocznie Chorwatom nie zależy na naszych dewizach - rzucił któryś z nas. Gdy oni usiłowali spacyfikować urząd, ja wykorzystałem ten czas na zrobienie kilku fotek na nabrzeżu.
Wito - 2013-10-23, 09:45 Temat postu: Kamperem na żagle. Kilka zdjęć
Tadeusz - 2013-10-25, 22:37
Witku!!!
Dawaj dalej !
Wito - 2013-10-27, 19:59 Temat postu: Kamperem na żagle. Śibenik z wolna stawał się coraz mniejszy gdy obraliśmy kurs na otwarte morze. Kiedy byliśmy już kilka kilometrów od portu skipper zarządził postawienie żagli. Wtedy po raz pierwszy mogliśmy przyjrzeć się ożaglowaniu naszego jachtu. Moją uwagę zwrócił duży, znacznie większy od grota - fok. Był dość głęboki i po postawieniu, sięgał daleko za maszt. Grot natomiast był zwijany w obszernym bomie. Stawianie żagli wymagało dużej siły i służyły do tego kabestany z gniazdami na korby.
Tego popołudnia wiało słabo. Była może dwójka.
Obraliśmy kurs na południowy wschód do niewielkiego portu o nazwie Primośten. Każdy z nas stał oczywiście trochę za sterem. Jednym żeglowanie wychodziło lepiej, innym, gorzej.
Po dwóch godzinach halsowania odpaliliśmy silnik i wkrótce dopłynęliśmy do miasteczka, gdzie zakotwiczyliśmy jacht na środku niewielkiej zatoczki. Tego wieczoru po raz pierwszy oglądaliśmy zachód słońca, które długo tonęło za horyzontem w morzu. Było ciepło i przyjemnie i nasz rejs zapowiadał się całkiem przyjemnie. Dziewczyny namiętnie pstrykały zdjęcia.
Po lewej stronie zatoczki znajduje się wzgórze, na którym rozłożyło się miasteczko zbudowane z wapiennych bloczków. Oświetlone licznymi latarniami, wyglądało bardzo malowniczo i tętniło jeszcze życiem. Na szczycie wzgórza królował niewielki kościół.
Pierwszy wieczór na jachcie był przeuroczy. Dziewczyny przygotowały kanapki, które spożywaliśmy z dużym apetytem i popijali krajową gorzałeczką. Wokół nas stały na kotwicy jakieś inne jachty. Na jednym z nich ktoś łowił ryby używając spławika ze świetlikiem. Na brzegu, w pobliskiej dyskotece trwała zabawa i słychać było chorwacką muzykę i śpiewy. Trwało to chyba do północy.
Po wyznaczeniu wacht, nasza załoga poszła spać. Gdy kładliśmy się na swoich kojach, nie wiedzieliśmy jeszcze, że wiatr z każdą chwilą zaczął przybierać na sile i, że jutro, gdy będziemy na pełnym morzu, rozpęta się prawdziwe piekło.
Wito - 2013-10-28, 19:45 Temat postu: Kamperem na żagle. Niedzielny poranek wstał pochmurny i wietrzny. Staliśmy zakotwiczeni w niewielkiej zatoczce otoczonej wzgórzami, a mimo to wiatr zdrowo hulał. Postanowiliśmy spuścić ponton na wodę i popłynąć do Primośtenu. Ponton był dwuosobowy ze sztywną pawężą na silnik. Niestety, ale wiosła, każde po innych rodzicach, nie miały dulek. Były, bo były. Na domiar złego, ponton przeciekał i pierwsza tura płynących na brzeg, w chwili przybicia do nabrzeża, miała buty pełne morskiej wody. Poranek był dość chłodny i nie odczuwaliśmy z tego powodu zbytniej rozkoszy.
Druga grupa także znaczyła mokry ślad na chodnikach miasteczka. Ale co tam. Ważne, że zaczynał się nasz upragniony rejs.
Po dokonaniu niezbędnych zakupów i wymianie euro na kuny, wróciliśmy na jacht po czym podnieśliśmy kotwicę. Tego dnia zamierzaliśmy popłynąć na wyspę Brać do portu w miejscowości Maslinica. Mieliśmy do pokonania około czterdziestu kilometrów. Okazało się, że musieliśmy płynąć pod wiatr. Z początku wiatr nie był silny. Jednak, gdy wypłynęliśmy na pełne morze, okazało się, że przyjdzie nam walczyć z potężnym żywiołem.
Rozejrzałem się po morzu. Dookoła były tylko nieliczne jachty. Widocznie ich załogi nie zdecydowały się wypłynąć w takich warunkach.
Skipper zarządził założenie szelek, które każdy z nas zapiął na cumach przyknagowanych na dziobie i rufie. Szelki miały chronić nas przed wypadnięciem z jachtu a także utrzymać przy jednostce w przypadku wywrotki. Wiatr huczał niemiłosiernie a jacht płynął w dużym przechyle, to na przemian, ryjąc dziobem rozszalałe fale, to znów spadając na nie z głośnym, tępym hukiem. Utrzymanie właściwego kursu w tych warunkach było niemożliwe i sternik miał pełne ręce roboty. Woda morska zalewała nasze twarze. Co chwilę ktoś z załogi uciekał do toalety. To z powodu bujania. Całe szczęście, że prawie nic nie zjadłem na śniadanie. Ale mdłości czułem potworne. Płynęliśmy ostrym bajdewindem. Z początku za sterem był skipper. Wtedy czuliśmy się względnie bezpiecznie, chociaż taki młody. Jednak gdy ster przejął Zbyszek, poczułem silniejszy dreszcz emocji. Tak teraz to określam. Wtedy był to chyba zwyczajny strach. Nie powiem, że czułem się komfortowo. Inni chyba też
Emocje znacznie wzrosły, gdy Zbyszek poprosił Mariusza o przyniesienie aparatu. Czyżby Zbyszek zamierzał sterować i jednocześnie fotografować w tych warunkach?
Przypomniało mi się jak w zeszłym roku na Jezioraku płynąc jachtem na motyla i fotografując jesienne brzegi, dostałem boczne uderzenie wiatru po czym jacht wykonał niekontrolowany zwrot przez rufę. Trzymany wówczas w ręku aparat nie ułatwił mi wcale sytuacji. Całe szczęście, że jacht prawie sam zapanował nad sytuacją. Co będzie, jeżeli to się powtórzy w tych warunkach, przy prawie siedmiu stopniach i na pełnym morzu? Zbyszek z powodu silnych przechyłów z najwyższym trudem utrzymywał równowagę za sterem i starał się trzymać kurs.
W pewnej chwili zauważyłem katamaran, który przepływał koło nas na silniku. Jego załoga, jak jeden mąż, zwrócona w naszą stronę, biła nam brawo. Jeden z nich miał w ręku kamerę. Widocznie nasze przechyły robiły wrażenie. .
W pewnej chwili z przerażeniem zauważyłem, że nasz kolega, stojąc za sterem rzeczywiście zaczął robić zdjęcia. Nie lubię być złym prorokiem ale w pewnym momencie znaleźliśmy się w rzeczywiście trudnej sytuacji.
Wito - 2013-10-30, 21:05 Temat postu: Kamperem na żagle. Na grzbietach szalejących fal nasz jacht tańczył raz w prawo raz w lewo. Najczęściej jednak ostrzył.Gdy spadał w dół z takiej góry, miał już zupełnie inny kurs. Wtedy sternik musiał mocno pracować sterem aby przywrócić obrany kierunek. Nie było to łatwe przy silnym wietrze i w przechyle, kiedy to żagle i ster pracują zupełnie inaczej.
Doświadczony sternik z pewnością dawałby sobie łatwo radę w tych warunkach. Nasz Zbyszek takiego doświadczenia nie miał. Takim jachtem i przy tak silnym wietrze, sterował po raz pierwszy.
Płynęliśmy lewym halsem. W pewnej chwili jacht zatańczył na szczycie fali, skręcił w lewo i przekroczył linię wiatru. Nastąpił niekontrolowany zwrot na lewą burtę. W tym momencie fok, trzymany przez prawy szot wybrzuszył się na lewą stronę i zaczął ściągać dziób łodzi w lewo. Jacht przestał płynąć do przodu, ustawił się samoczynnie prostopadle do wiatru i znalazł się w bocznym dryfie co skutkowało silnym i niebezpiecznym przechyłem. Próba wyprowadzenia łodzi na kurs sterem nie dawała już efektu. Słyszałem, jak spadają przedmioty z półek w mesie i brzęczą rozbijane naczynia. Aby nie spaść w dół kurczowo trzymałem się relingu. Nogi wisiały mi prawie w powietrzu.
Błyskawiczna reakcja - szybkie poluzowanie prawego szota foka i natychmiastowe wybranie lewego, uratowała jacht przed jeszcze większym przechyłem i być może, przed wywrotką. Byłem cały mokry i od morskiej wody i z wrażenia.
Po tym incydencie zrefowaliśmy żagle i pływanie stało się, jak dla mnie, bardziej cywilizowane. Jednak zrefowane żagle nie miały już takiego ciągu. Halsowaliśmy dzielnie, ale nie płynęliśmy prawie wcale do przodu. Wtedy Marcin zadecydował, że dalej popłyniemy na silniku.
Wróciłem do mesy i położyłem się na siedzeniach. Przez następnych kilka godzin nasza Delphia dzielnie walczyła z falami. Dziób jachtu raz podbijany do góry spadał na wodę z hukiem i łoskotem, innym razem wbijał się w rozszalałą wodę. Było to dla mnie nowe nieznane dotąd przeżycie. Przechodziłem prawdziwy chrzest morski.
Był wczesny wieczór, gdy dobiliśmy wreszcie do upragnionego portu Maslinica na zachodnim cyplu wyspy Brać. W porcie było cicho i już wcale nie huśtało. Przycumowaliśmy przy nabrzeżu między kilkunastoma innymi jachtami, które szukały tu na noc schronienia.
Jakież było nasze zaskoczenie, gdy w chwili przybicia do nabrzeża, z jachtu obok rozległ się marsz grany przez orkiestrę dętą. Okazało się, że załoga sąsiedniego jachtu składała się z muzyków. Byli to młodzi Austriacy. Zarówno po marszu jak i kilku innych zagranych jeszcze kawałkach, tak my jak i załogi innych jachtów, nagradzaliśmy wykonawców sowitymi oklaskami. Sprawiało im to wyraźną radość.
W kapitanacie portu spotkaliśmy pracującą tam Polkę, która przyjechała tu kilka lat temu i została na stałe. Cumowanie naszego jachtu kosztowało nas około 80 euro. We wszystkich portach znajdują się dobrze wyposażone łazienki i toalety.
Po wieczornej toalecie usiedliśmy wszyscy w kokpicie by przy piwku spożyć wspólnie kolację. W trakcie kolacji wyjąłem harmonijkę i zagrałem kilka melodii.
Opowiadaliśmy kawały i było bardzo przyjemnie.
Wtedy dostrzegłem, że na swój jacht wrócili Austriacy. Widocznie byli na piwku, bo zachowywali się głośno i swobodnie.
Gdy grałem kolejny kawałek, zauważyłem, że rozmowa na ich jachcie ucichła. Po chwili zniknęli wszyscy w mesie a potem zaczęli kolejno z niej wychodzić trzymając w ręku swoje instrumenty.
Rozpoczął się koncert na dwóch jachtach. Najpierw oni zagrali kilka numerów i my im klaskaliśmy, a później ja grałem na harmonijce i oni klaskali nam. To było niezwykle sympatyczne spotkanie i muzykowanie.
Było już około dziesiątej wieczór, gdy wybrałem się na ryby. Przywiozłem z sobą z kraju lekką wędkę i spining do trollingu na tuńczyka.
Przy nabrzeżu od strony morza, udało mi się złowić kilkanaście rybek i węgorza o wadze około 350g. Ryby miały służyć za przynętę na tuńczyka.
Do jachtu wróciłem około drugiej nad ranem, gdy zaczęło padać. Prognozy pogody, sprawdzane jeszcze w kraju, mówiły o opadach deszczu w poniedziałek. Teraz właśnie zaczynało się to spełniać. Kończył się dzień pełen mocnych wrażeń. Ale nie dzisiejszy dzień lecz jutrzejszy, czyli poniedziałek, miał być właśnie tym dniem podczas rejsu, który zapamiętam do końca życia.
Wito - 2013-10-30, 21:27 Temat postu: Kamperem na żagle. Nazajutrz w Maslinicy.
GregdeWal - 2013-10-31, 08:45
Czytam z wypiekami
Wito - 2013-10-31, 18:14 Temat postu: Kamperem na żagle. W nocy nie bardzo mogłem spać. Śniło mi się, że na morzu złapał nas sztorm. W świetle ostatnich przeżyć było to bliskie prawdy.
Wito - 2013-11-03, 19:46 Temat postu: Kamperem na żagle. Poniedziałek rozpoczęliśmy od zwiedzania Maslinicy. Zwiedzanie, to może za dużo powiedziane. Właściwie przeszliśmy się wzdłuż nabrzeża, które w pewnym momencie kończyło się portem rybackim. Łodzie rybackie były różnych rozmiarów. Najczęściej były to jedno lub dwuosobowe łódki, każda wyposażona w silnik spalinowy. Na niektórych z nich były sieci rybackie - wontony. Moją uwagę zwróciło to, że są to sieci o małych oczkach a więc przystosowane do łowienia drobnicy.
Nieopodal, na straganie, jakaś kobieta i mężczyzna sprzedawali ryby. Oferowali do sprzedaży około kilograma drobnicy - ryb mniejszych od naszych uklejek i kilkanaście nieco większych. Za te rybki żądali 40 i 50 kuna. Gdy pokazałem im, że chodzi mi o duże ryby, oboje przecząco pokręcili głowami. Nie była to dla mnie żadna nowość. Od dawna wiedziałem, że w morzach w pobliżu Turcji, Grecji i Chorwacji właściwie nie ma ryb bo są przełowione. Tysiące lat dzikiej gospodarki zasobami tych mórz zrobiło swoje.
Wróciliśmy na jacht i obraliśmy kierunek na wyspę Sv. Klement znajdującą się w pobliżu zachodniego brzegu dużej wyspy Hvar.
Ledwie postawiliśmy żagle, gdy raptem lunął deszcz. Zdziwiło mnie to nieco, bo wiatr wiał z jednego kierunku a deszcz przyszedł z innej strony. Lało rzeczywiście solidnie. Większa część naszej załogi schowała się bezpiecznie pod pokładem a ja, korzystając z tego, że płynęliśmy wolno, zarzuciłem wędkę na tuńczyka. Za przynętę służyła jedna z rybek złowionych wczoraj w nocy.
Zaczęły się emocje, na początku, przez dłuższą chwilę trollingu, tylko dla mnie. Kiedy jednak poczułem opór na wędce i zawołałem o tym głośno, załoga, pomimo deszczu, wyległa na pokład. Każdy chciał być świadkiem wyciągnięcia ogromnego tuńczyka. Skręcałem powoli żyłkę na kołowrotku i czułem raz silniejszy opór, raz zaś słabszy. Czułem, że nie było to zachowanie ryby na haku.
Kręciłem bardzo długo bo opór był duży i uprzednio wypuściłem z kołowrotka sporo żyłki. Były to chwile nerwowego wyczekiwania. Co też tam się mogło uczepić? A jeśli to jest kilkukilogramowy tuńczyk?
W końcu przyholowałem zdobycz do rufy i na jej widok wszyscy wybuchnęli śmiechem. Na końcu żyłki zahaczony był... worek foliowy z włoskimi napisami, po makaronie. Zahaczony przypadkowo za uchwyt zachowywał się trochę jak ryba, gdy raz nabierał wody w czasie holowania, a raz jej pozbywał.
Czułem się paskudnie. Dałem plamę. Próba łowienia tuńczyka na otwartym morzu była falstartem.
Ze spuszczoną głową złożyłem wędkę i poszedłem pod pokład.
- Odegram się dziś wieczorem, gdy przybijemy do wyspy.- pomyślałem.
Po jakimś czasie niebo wypogodziło się i na morzu zrobiło się bardzo ładnie. Wysepka Sv. Klement na tle dużego Hvaru wyglądała bardzo niepozornie. Dostrzegłem nad nią piękne, kłębiaste chmury.Sama wysepka jest niezwykle malownicza. Właściwie tworzą ją same cyple i zatoki i to od strony morza jak i wyspy Hvar. W zatoczkach kotwiczą jachty a na lądzie znajdują się liczne restauracje i kawiarnie. Wszystko na brzegu zrobiono z myślą o turystach. Nawet ścieżki prowadzące na drugą stronę wysepki są wyłożone wapiennymi bloczkami.
- Mam nadzieję, że to nie są czarne chmury zwiastujące niepowodzenie - pomyślałem nieco przesądnie.
Gdy spuszczaliśmy kotwicę na środku zatoczki, zaczynało się powoli ściemniać. W pobliżu nas stały już na noc także inne jachty. Ich załogi albo spożywały kolację albo szykowały się by płynąć na ląd do pobliskich restauracji skąd dobiegały dość głośne dźwięki chorwackiej muzyki.
Wtedy postanowiłem złowić z pokładu kilka ryb na kolację. Ustawiłem grunt na około dziesięciu metrach i zarzuciłem wędkę.
Już po chwili wyholowałem niewielką flądrę. Delikatnie odhaczona, trafiła do siatki umieszczonej w wodzie.
Po krótkim wyczekiwaniu nastąpiło kolejne branie. Tym razem było coś większego bo opór był znacznie silniejszy.
Walka z rybą trwała jakąś chwilę po czym wyciągnąłem swoją zdobycz nad pokład. Była to dość spora, podłużna, jasna rybka o dużym pysku. Wyglądała dość przyjaźnie, ale gdy zbliżyłem lewą rękę, by złapać rybę za głowę i wyhaczyć ją, poczułem silne ukłucie na górnej stronie serdecznego palca. Niemal natychmiast popłynęła krew. Wtedy błyskawicznie oprzytomniałem.
- To może być ta niebezpieczna ryba przed którą przestrzegał mnie Leszek.- pomyślałem. Na informacje o niej natrafiłem także w internecie. Nie zadałem sobie jednak trudu ani w kraju ani tutaj, aby sprawdzić jak ta ryba wygląda. Czyżbym teraz musiał za swoją niefrasobliwość i głupotę zapłacić?
Natychmiast przyłożyłem usta do rany skąd płynęła krew i kilka razy wyssałem. Już wtedy wiedziałem, że natrafiłem na jadowitą rybę i że będą z tego powodu kłopoty.
Zbyszek i Zbych, którzy byli w pobliżu, widzieli co się stało i próbowali, chwytając rybę szczypcami, odhaczyć ją. Ale ryba nie dawała za wygraną i ukłuła i jednego i drugiego. U nich także pojawiła się krew ale bardzo niewiele.
Mój palec za to zaczynał coraz bardziej boleć. Po kilku minutach ból był tak silny, że nie wiedziałem, gdzie się z tym palcem podziać. Przytrzymując się relingów poszedłem na dziób jachtu i usiadłem na pokładzie.
Później, już w kraju, wyczytałem, że marynarze ukąszeni przez tę rybę w rękę, odczuwali taki ból, że byli skłonni uciąć sobie dłoń byleby tylko uwolnić się od tego potwornego cierpienia.
Siedziałem sam na pokładzie i próbowałem dać sobie radę z tą sytuacją ale po kilku chwilach zrobiło mi się potwornie zimno i pojawiły się silne dreszcze. Czyżby tak długo oczekiwany i tak piękny rejs miał się dla mnie raptem skończyć i to w taki sposób?
Mój stan dostrzegł któryś z kolegów i zawołał skippera.
Marcin, widząc, że jest ze mną niedobrze, zdecydował, że popłynie pontonem ze Zbyszkiem i z rybą w siatce na wyspę oraz zapyta miejscowych co to za ryba i czy jej ukąszenie jest niebezpieczne.
Ja zaś za żadną cenę nie chciałem aby nasz rejs z mojego powodu został zakłócony i próbowałem odwieść Marcina od zamiaru płynięcia. Ten, niestety, był nieubłagany.
Koledzy popłynęli na wyspę a ja, przykładając do rany zimną puszkę z piwem, próbowałem walczyć z bólem,który po jakiejś pół godzinie, powoli zaczął ustępować. Może była to zasługa wapnia i tabletki przeciwbólowej, podanych mi przez którąś z naszych pań. Palec za to zaczął puchnąć. Teraz wiem, że przykładanie zimnego do rany było największym błędem, jaki wówczas mogłem popełnić. Powinno być na odwrót. Miałem włożyć go do gorącej wody, bo ciepło rozkłada toksynę. Błąd gonił błąd.
Gdy po pół godzinie koledzy wrócili z wyspy, wystarczyło, że spojrzałem na Marcina i od razu zrozumiałem, że jest niedobrze.
Jacek999 - 2013-11-03, 20:29
Może to był Pauk ?
GregSad - 2013-11-03, 21:32
Wito, świetna relacja
Czytam ją z zapartym tchem
Też jestem żeglarzem (mam uprawnienia jachtowego sternika morskiego i jestem w połowie drogi do kapitana jachtowego )
Pozdrawiam i czekam na ciąg dalszy
Wito - 2013-11-04, 19:46 Temat postu: Kamperem na żagle. -Musisz natychmiast jechać do szpitala - zawołał do mnie podnieconym głosem skipper gdy tylko wysiadł z pontonu i wdrapał się na pokład. Ryba, która cię ukłuła to pauk - najbardziej jadowita ryba w tym morzu.- Skutki ugryzienia mogą być tragiczne. - Popłyniesz z dwoma pozostałymi kolegami do restauracji, a tam kelner wskaże wam drogę do portu po drugiej stronie wyspy, gdzie będzie czekała na was taksówka wodna. Zawiezie was do szpitala w Hvarze. - wyrzucił z siebie jednym tchem.
Koledzy, widocznie ulgowo potraktowani przez pauka, nie czuli już żadnych objawów ukłucia ale uznali, że mogą popłynąć.
Widząc moje zdumienie i wahanie, skipper stanowczym głosem głosem huknął, że jest to polecenie skippera i nie będzie żadnej dyskusji.
Było ciemno i robiło się już zimno. W dodatku trzęsły mną dreszcze i za diabła nie chciałem płynąć zalanym do połowy pontonem a potem gdzieś tam jeszcze...
- Wiesz co, Marcin. Ja już czuję się całkiem dobrze, już przestaje mną telepać i wszystko będzie o'key. Chciałem dodać, że swoje w życiu przeżyłem i aż tak bardzo mi już nie zależy. Ale ugryzłem się w język w ostatnim momencie obawiając się jego wybuchu.
- Taka jest moja decyzja. Płyniecie - krótko odparł Marcin, odwrócił się na pięcie i poszedł do mesy.
Co było robić. Zabraliśmy forsę, dokumenty i weszliśmy do tego mokrego i zimnego pontonu. Było już ciemno i, pamiętam, płynęliśmy do brzegu slalomem między jachtami stojącymi na kotwicy.
Kelner z restauracji wskazał nam ścieżkę na drugą stronę wyspy do portu w którym miała oczekiwać nas taksówka wodna. Dotarliśmy tam po kilku minutach marszu.
Młody chłopak, którego nam wskazano, pomimo sowitego wynagrodzenia 500 kuna, nie bardzo palił się do płynięcia. Wolał być w pobliżu jednej z kelnerek. Swoją drogą, dziewczyna była rzeczywiście bardzo ładna.
Chłopak spojrzał na mój palec i powiedział, że ma na to sposób i nie trzeba wcale płynąć do szpitala. Poszedł do kawiarni i po chwili przyniósł metalową miseczkę pełną gorącej wody. Wiedziałem, że toksyna produkowana przez pauka rozkłada się szybko w wysokiej temperaturze. Tak. Teraz byłem mądry.
-Wkładaj palucha.- zawołał do mnie. Był mocno zdziwiony, gdy w misce znalazły się także paluchy Zbyszka i Zbycha.
- Oni także byli poszkodowani - wyjaśniłem zdumionemu, młodemu Chorwatowi.
Chcąc usunąć z naszych paluchów ten jad paskudny, prosiliśmy ładną kelnerkę o gorącą wodę jeszcze kilka razy. Przeprowadzany przez nas zabieg wzbudzał niemałą sensację wśród spacerujących turystów. Trzej faceci moczący paluchy w misce. Po co, na co, dlaczego?
Gdy uznaliśmy, że wszelkie jady już z nas wyszły, podziękowaliśmy ładnej kelnerce i wróciliśmy na nasz jacht. Musieliśmy oczywiście poinformować skippera, że zaopatrzono nasze rany w miejscowym punkcie sanitarnym. Jakoś to łyknął.
U kolegów ukłucie pauka przeszło bez echa. Ja kiepsko czułem się tej nocy. Następnego dnia spuchła mi cała lewa dłoń i palce. Ale rano mieliśmy płynąć na wyspę Vis i to było dla mnie wtedy najważniejsze.
Mikesz - 2013-11-06, 14:42
W tym roku będąc w Chorwacji złapałem na wędkę taką małą rybkę, próbowałem zdjąć ją z haczyka ale szamotała się zbyt mocno, zauważyłem mały wachlarzyk płetwy grzbietowej, kilka cienkich kolców grubości chyba włosa ludzkiego. Widząc kolce na grzbiecie nawet nie myślałem że mogą być groźniejsze niż zwykłe ukłucie, niestety w czasie odhaczania i darowania jej wolności dziabnęła mnie delikatnie w palec swoimi kolcami, natychmiastowe uczucie poparzenia przez pokrzywę które utrzymywało się ponad godzinę, a była to tylko mała rybka,jak na powyższym zdjęciu tylko długości około dwunastu centymetrów.
Wito - 2013-11-06, 19:53 Temat postu: Kamperem na żagle. Poranek następnego dnia był przepiękny, chociaż chłodny. Załogi na sąsiednich jachtach spożywały śniadanie a w restauracjach na brzegu było cicho. My także zjedliśmy śniadanie a dziewczyny wskoczyły do wody by popływać. Po wczorajszych przeżyciach byłem nieco przygaszony i pozostawałem nieco na uboczu, ale gdy wyszliśmy w morze, poczułem się lepiej. Wiatr był już dość silny, północno-zachodni i szybko dopłynęliśmy do wschodniego wybrzeża wyspy Vis. Wyspa ta jest jedną z najbardziej wysuniętych wysp na morze w okolicy Splitu. Podczas drugiej wojny światowej była zmilitaryzowana i rozmieszczono tam liczne umocnienia i bunkry.
Płynęliśmy półwiatrem wzdłuż południowego brzegu i podziwialiśmy widoki. Mniej więcej w połowie wyspy była jedna z atrakcji turystycznych. Były to dwie groty do których można było wpłynąć nie tylko wpław ale także niewielką motorówką. Niektórzy śmiałkowie skakali tam ze skał do wody.
Przy grotach przeżyliśmy bardzo zabawną historię.
Gdy dopływaliśmy do grot by zatrzymać się w bezpiecznej odległości, zauważyłem, że wysoko na skałach nad wejściem do groty stoi młody człowiek. Od miejsca, w którym stał, do wody było co najmniej piętnaście metrów. Po chwili chłopak skoczył w dół wywołując aplauz u swoich przyjaciół w motorówce.
Zobaczył to nasz Zbyszek. Zbyszek jest trochę wyczynowcem. Uwielbia żeglować w ekstremalnych warunkach, uprawia motocross i jeszcze parę innych, czasem ekstremalnych sportów.
Zbyszek pośpiesznie ubrał skafander, wskoczył do wody i popłynął w kierunku grot. Musiał przepłynąć około czterdziestu metrów do skał. Ale co to dla niego. Po chwili dopłynął do brzegu zaczął wspinać się po stromych skałach. Sześcioro z nas, na jachcie, przyglądało mu się z ciekawością i podziwem. Znając go, byliśmy pewni, że za chwilę wdrapie się na górę i skoczy.
Zbyszek stanął nad krawędzią, spojrzał w dół, potem na nas i... powoli zaczął schodzić w dół.
Na jachcie dał się słyszeć jęk zawodu. Najlepszy, najodważniejszy z nas i nie skoczył.
W pewnej chwili, gdy Zbyszek, schodząc w dół, znalazł się na skalistej półce kilka metrów nad wodą, zauważyliśmy, że w jego kierunku płyną wpław trzy młode dziewczyny, które przypłynęły przed chwilą w pobliże grot na motorówce. Dziewczyny dopłynęły do skał, wyszły z wody i zaczęły wspinać się do góry. Nasz kolega zatrzymał się i uważnie zaczął im się przyglądać. Owszem, były młode i ładne ale w tym momencie nie to było istotne. On był ciekaw, czy wpinają się do góry aby skoczyć do wody.Trzy dziewczyny minęły go i po jakimś czasie znalazły się na szczycie, w miejscu, skąd skacze się w dół.
Cała nasza załoga zamarła w bezruchu. Zbyszek chyba też, bo przyglądał im się z dużą ciekawością. Czyżby dziewczyny zamierzały skoczyć, podczas, gdy jemu się to nie udało?
Zaczęliśmy się głośno zastanawiać: - One chyba nie skoczą. A jeśli tak, to pewnie Zbyszek nie daruje. Wejdzie tam i też skoczy. Nie zechce być gorszy od tych młodych dziewcząt. No i w końcu my się przyglądamy.
Po wejściu na górę, dziewczyny stanęły nad przepaścią. Widać było, że duża wysokość zrobiła na nich wrażenie. Po dłuższej chwili jedna z nich oderwała się od skały i skoczyła w dół. Przez chwilę leciała w powietrzu a za moment z głośnym pluskiem wylądowała w wodzie.
Byliśmy zaskoczeni i pełni uznania. Po chwili skoczyła druga, a potem trzecia.
Zbyszek, podobnie jak i my, przyglądał się tym wyczynom uważnie. Tego było już dla niego za wiele. Pewnie wolałby żeby one się nie pojawiły i nie skoczyły.
-Niech mnie licho weźmie, jeżeli on teraz nie wdrapie się na górę i nie skoczy - zawołałem z nadzieją w głosie. Zbyszek stał i cały czas patrzał w górę. Wiedziałem, że toczył z sobą walkę.Iść tam i skoczyć, czy nie. Takie dziewczyny mogły, a ja nie?
Rozdziawiliśmy wszyscy buzie i czekaliśmy. Nastała cisza. Emocje rosły. Ciekawi byliśmy, co też nasz kolega za chwilę zrobi.
A nasz kolega spojrzał na nas, odwrócił się i zaczął wspinać się po skałach.
- A nie mówiłem - zawołałem z dumą - jednak skoczy. Przygotowałem i ustawiłem aparat fotograficzny. Nerwowo wpatrywałem się w wizjer. Obym tylko nacisnął migawkę na czas...
Zbyszek wspiął się na krawędź skalną, zatrzymał, spojrzał na wodę i... zaczął schodzić w dół.
Na jachcie znów dał się słyszeć jęk zawodu.
On za chwilę wykaże się naprawdę dużą odwagą wracając na jacht - wyszeptałem. I wtedy wszyscy roześmialiśmy się.
Po minięciu południowo-zachodniego krańca wyspy Vis, skierowaliśmy się na wysepkę Biśevo, gdzie mieliśmy podziwiać Błękitną Grotę - kolejną atrakcję dla turystów. Niestety, ale wiatr był zbyt silny więc zrezygnowaliśmy z tego i popłynęliśmy w kierunku zatoki na końcu której rozłożyło się jedno z większych miast na wyspie Vis - Komiża.
Zacumowaliśmy jacht przy bojce i cała załoga, poza mną popłynęła do portu na piwo. Zajęło im to sporo czasu, bo wrócili na jacht prawie przed północą.
W międzyczasie miałem niezliczoną ilość wizyt chłopaka z portu, który co kilka chwil podpływał pontonem do jachtu, pukał pięścią w kadłub i żądał zapłaty 200 kuna za cumowanie jachtu. Na nic zdały się moje tłumaczenia, że cała załoga jest na lądzie a ja nie mam pieniędzy, że zapłacimy jak nie dziś, to jutro rano.
W końcu nasi wrócili, on przypłynął po raz kolejny i zapłaciliśmy mu 30euro. Reszty oczywiście nie wydał. Jego namolną postawę odebrałem z niesmakiem.
Na jutro zaplanowaliśmy Błękitną Grotę na wyspie Biśevo i długi rejs do Milny na wyspie Brać. Miał się rozpocząć nasz odwrót.
Tadeusz - 2013-11-06, 20:20
Witku, jakże wdzięczny jestem za tę opowieść.
Czytam, patrzę na zdjęcia i marzę...dobrze by było być tam z Wami.
Ale nie cierpię zanadto. Wszak wciąż jestem na brzegu jeziora, wśród jachtów.
A piwko Tobie stawiam i ślę uśmiech na odległość.
Wito - 2013-11-14, 15:17 Temat postu: Kamperem na żagle. W nocy, kiedy to koledzy wrócili z lądu, byli zbyt zmęczeni by opowiadać o przeżyciach w Komiży. Dopiero rano, przy śniadaniu, opowiedzieli, co im się przytrafiło na lądzie.
Gdy tylko przypłynęli do portu w Komiży, gromadnie postanowili, że zdobędą najwyższy szczyt na wyspie. Znajduje się on w bezpośredniej odległości od miasta i sięga aż 585 metrów nad poziom morza.
Ruszyli gromadą, we trzech. Zbyszek, Zbych i Mariusz. Z początku szło im się pod górę całkiem dobrze. Przy okazji podziwiali piękne widoki na zatokę i wyraźnie widoczną wysepkę - Biśevo.
Po jakimś czasie zaczęły się na ich drodze pojawiać cierniste krzewy. Z początku było ich mało i nie stanowiły większej przeszkody dla naszych alpinistów. Im wyżej jednak, tym kolczastych krzewów przybywało i w końcu nasi chłopcy posuwali się do przodu z najwyższym trudem. Bywało, że byli zmuszeni do pokonywania zarośli na czworakach a nawet pełzając. Ale duch młody i krzepki w nich zagościł i nikt z nich nie myślał o odwrocie. Dwaj szli w adidasach a jeden w...klapkach.
W pewnej chwili zmęczeni i podrapani, znaleźli się na czymś, co przypominało ścieżkę. Uradowani, że będzie już łatwiej posuwać się w kierunku niebotycznego szczytu, ruszyli dziarsko przed siebie.
Raptem, jak na komendę, zatrzymali się zdziwieni. W odległości kilku metrów od nich stał, jak potem tłumaczyli, samiec osła. Osioł, chyba dziki, wcale nie wyglądał na uradowanego widokiem trzech intruzów i w tejże chwili wydał z siebie groźny, ostrzegawczy, ryk. Widać było, że był zdolny do ataku w obronie swojego terytorium.
Nasi przykucnęli zatrwożeni. Tego tylko teraz brakowało. Spojrzeli po sobie i raptem, jak na komendę, wszyscy trzej ruszyli do tyłu, zboczem w dół. Przed sobą znów mieli kolczastą ścianę, a za sobą podążającego potwora.
Odechciało im się już zdobywać góry.
Wreszcie, zmęczeni i podrapani, zeszli do miasteczka i od razu trafili do jednej z restauracji by się odstresować i odzyskać siły.
Odzyskiwali te siły aż do północy a ja, na jachcie, musiałem samotnie walczyć i odpierać ataki namolnego Toniego. I gdzie tu sprawiedliwość?
Wito - 2013-11-16, 16:17 Temat postu: Kamperem na żagle. Rano, zanim pojawiło się słońce, Komiża wyglądała zupełnie inaczej niż wczoraj. Zauważyłem, że moja lewa dłoń dość silnie spuchła.
Po śniadaniu Zbyszek ćwiczył manewrowanie jachtu na silniku a potem, już samodzielnie, przybił do nabrzeża portu, więc była okazja, by zwiedzić miasteczko.
Na nabrzeżu były liczne sklepy i restauracje a nieco dalej - magazyn rybny. Gdy weszliśmy do tego magazynu to okazało się, że na długich ladach stoi jedynie niewielka skrzynka aż z...dwoma węgorzami na sprzedaż. Jeden ważył ponad półtorej kilo a drugi był znacznie mniejszy.
Zbych kupił te węgorze bo zamierzał ugotować zupę rybną dla całej załogi. Potem znaleźliśmy stragan z warzywami i owocami i kupiliśmy warzywa do zupy. Ceny wszystkich produktów były dwa, a niekiedy nawet trzy razy wyższe niż w Polsce. Za to węgorze dostaliśmy dwa razy taniej niż u nas.
W drodze powrotnej, zaszedłem do kapitanatu portu by wziąć materiały reklamowe i pogadać chwilę z pracującymi tam paniami. Niestety, ale nie były one rozmowne; były wręcz niemiłe.
Gdy wróciliśmy do jachtu, Zbych zabrał się za swoją zupę a my uzupełniliśmy zbiornik na wodę.
Około południa wyruszyliśmy ku wysepce Biśevo by obejrzeć słynną Błękitną Grotę. Tego dnia dobrze dmuchało i do wysepki dotarliśmy już po godzinie.
Zakotwiczyliśmy jacht blisko groty i wpłynęliśmy pontonem do środka. Wewnątrz panowała rzeczywiście niebieska poświata a to za sprawą krótkiego korytarza, który uchodził na zewnątrz pod wodą. Było zabawnie, bo nasze twarze naraz zrobiły się niebieskie.
Wito - 2013-11-18, 18:20 Temat postu: Kamperem na żagle. Wróciliśmy na jacht i obraliśmy kierunek na Milnę na wyspie Brać. Czekało nas kilka godzin solidnego żeglowania ale wiatr, z początku dość silny, potem okazał się bardzo chimeryczny. Może to wyszło i na dobre, bo Zbych zdążył ugotować pyszną, mocno przyprawioną - zupę rybną.
Wiatr wiał raz bardzo silnie a potem ustawał. Gdy pojawiły się silne porywy i przechyły jachtu, zszedłem pod pokład i położyłem się w mesie. Znów wszystko dzwoniło, przedmioty spadały z półek a ja musiałem przytrzymywać się nogą o blat stolika, aby nie spaść na podłogę. Przechyłom towarzyszyło charakterystyczne wycie na zewnątrz i wtedy czułem dyskomfort. Dziewczyny, zwłaszcza Hania, dzielnie walczyła za sterem. Witać było, że żeglowanie to jej pasja.
Do portu w Milnie wpłynęliśmy przed północą i zaraz poszliśmy spać.
Następnego dnia poranek był pogodny ale rześki. Chorwacja nadal była pod wpływem chłodnych mas powietrza z północy. Wejście do mesy, gdzie spałem, było otwarte i w nocy było zimno w związku z czym ubierałem się ciepło i dodatkowo przykrywałem się swoim dużym, kąpielowym ręcznikiem. Dzięki temu, że nie zdecydowałem się spać w dziobowej, wąskiej z przodu kajucie ze Zbychem, ten miał dużą wygodę. Tak więc koledzy po nocy ubierali się a ja rozbierałem ze swetrów, dresów i kurtek.
Po śniadaniu, jak zawsze, ruszyliśmy na zwiedzanie portu. Był bardzo podobny do innych i równie malowniczy. Piękna, słoneczna pogoda dodawała uroku portowi.
Podczas wspólnego spaceru Mariusz zauważył coś w wodzie i przywołał mnie do siebie. Okazało się, że z rury wychodzącej z nabrzeża do wody, wypuszczane były ścieki z pobliskich domów. Rzeczywiście. Gdy podszedłem bliżej to przekonałem się o tym na własne oczy i... nos.
Potem, w trakcie spaceru, widzieliśmy jeszcze kilka takich rur i wypływających z nich rzeczy, których wolelibyśmy nie oglądać; zwłaszcza w tym uroczym miejscu.
Gdy wracaliśmy do jachtu, podszedłem do gościa, który laminował łódź w hangarze. Był sympatyczny i chętny do rozmowny. W trakcie pogawędki zapytałem go jak Milna i inne miejscowości na wyspie i na lądzie radzą sobie ze ściekami. Odparł, że wszystkie zrzucają ścieki bezpośrednio do morza. Jedynie w dużych miastach, na stałym lądzie, są oczyszczalnie.
Byłem oszołomiony tą wiadomością. W pewnej chwili czar Chorwacji prysnął.
Podobnie, do morza, usuwane są ścieki z setek jachtów pływających po tych wodach.
Wito - 2013-11-21, 18:31 Temat postu: Kamperem na żagle. Z portu w Milnie wypłynęliśmy około południa i obraliśmy kurs na Trogir. Niebo było bezchmurne i słońce mocno przygrzewało. Wiatr był bardzo słaby i nie stawialiśmy żagli. Podziwialiśmy lazur wody i oglądaliśmy zarysy Splitu na lądzie. Mariusz zdecydował się nawet wykąpać i to na samym środku Kanału Splitskiego.
Do Trogiru mieliśmy niedaleko, więc skipper zdecydował, że wpłyniemy do niewielkiej zatoczki po drodze i tam spędzimy kilka godzin na kąpielach i nurkowaniu.
Propozycja ta bardzo mi się spodobała, bo rejs się kończył a ja ani razu nie nurkowałem, chociaż miałem pierwotnie duże plany.
Po zakotwiczeniu się w zatoczce ubrałem skafander, wziąłem kuszę do ręki i wskoczyłem do wody. Kusza miała za zadanie chronić mnie na wypadek ataku... rekina. Rzadko, bo rzadko, ale takie ataki ponoć się tu zdarzają.
Od razu spostrzegłem, że woda jest znacznie mniej przezroczysta niż w Komiży. W dodatku widoczne były drobne, białe organizmy unoszące się w toni wodnej niespotykane na otwartym morzu. Tu, bliżej stałego lądu, woda była już bardziej zanieczyszczona. Dno było jasno-zielone i porośnięte niewielkimi roślinkami. Ale ani jednej ryby.
Po chwili usłyszałem odgłos zbliżającej się motorówki. To przypłynął rybak i zaczął stawiać sieci, którymi okazały się dość wysokie wontony żyłkowe. Stawiał je w dość nietypowy sposób zawijając na końcu siatki w kółko. Po przepłynięciu kilkuset metrów natrafiłem na inną siatkę, też - żyłkową. O mały włos się w nią nie zaplątałem. Sieć ta miała też bardzo drobne oczka a więc przeznaczona była do połowu drobnicy. Dużych zresztą ryb, nie widziałem w Chorwacji nawet w sklepach rybnych.
Po pół godzinie pływania, zniechęcony, wróciłem do jachtu i wyszedłem na pokład. To nie było to, czego się spodziewałem.
Podnieśliśmy kotwicę i udaliśmy się do Trogiru, gdzie mieliśmy spędzić przedostatnią noc na jachcie.
W międzyczasie nasz Marcin otrzymał informację od swojego szefa i właściciela jachtu, że ten płynie z kilkoma kolegami z Dubrownika do Trogiru i że dziś wieczorem planowane jest wspólne spotkanie na kolacji gdzieś pod miastem. Koszt -140 kuna od osoby, nie wydał nam się za duży i cała nasza załoga wyraziła zgodę.
Miasto i port od strony morza wyglądały bardzo interesująco. Po prawej stronie kanału były instalacje i dźwigi stoczni remontowej, na wprost widać było port jachtowy i dalej zabudowania na wzgórzu a po lewej stare mury obronne z wielką, białą basztą.
piotr1 - 2013-11-21, 18:43
Super klimaty
Wito - 2013-11-21, 20:50 Temat postu: Kamperem na żagle. Po przycumowaniu do nabrzeża, poszliśmy ze Zbyszkiem zwiedzać miasto. Udaliśmy się najpierw do starego miasta które właściwie w całości zbudowano z wapiennych bloczków, którymi wyłożono także bruki i posadzki w pomieszczeniach.
Stare miasto zostało wpisane na listę dziedzictwa kultury UNESCO. Tworzą je postawione w zwartej zabudowie liczne dwu i trzypiętrowe kamieniczki. Ulice, po których spacerują setki turystów, są bardzo wąskie. Nie sposób przejechać tu samochodem. Jest za to całe mnóstwo restauracji, kawiarni i sklepów z pamiątkami. Kelnerzy wychodzą na główne uliczki i zapraszają przechodzących turystów do swoich lokali. Zarówno architektura i liczni zwiedzający tworzą ciekawy klimat i nastrój, szczególnie wieczorem.
Około godziny dwudziestej wsiedliśmy do podstawionego, niewielkiego busa by pojechać na umówioną kolację. Lokal, w którym miała się dobyć, był oddalony od Trogiru o około 20 kilometrów. Mieliśmy tam skosztować tradycyjnej kuchni chorwackiej i degustować białe i czerwone wino oraz rakiję.
Parterowy lokal ze ścianami z wapienia był nieco zadymiony gdy weszliśmy do środka. W jednym z narożników rozpalony był duży grill.
Podawano nam na dużych, metalowych patelniach. Najpierw mięsa z ziemniakami i tłustym sosem a potem tradycyjne wędzonki i żółty ser. Na koniec zaserwowano rybę wielkości naszego leszcza- dłoniaka, ale jedną na dwie osoby.
Siedzieliśmy przy wspólnym stole z właścicielem jachtu i jego kolegami, którzy przypłynęli do Trogiru z Dubrownika. Koledzy ci po wypiciu kilku drinków zachowywali się aż nadto swobodnie i zaczęli przystawiać się do naszych dziewczyn, które, o dziwo, były im nad wyraz przychylne.
Po kolacji wyszliśmy wszyscy na zewnątrz i zagraliśmy w bule. Niestety, nasza załoga, chociaż grała bardzo dobrze, to jednak uległa drużynie szefa. Ale zabawa była przednia.
Gdy wróciliśmy na jacht, ja poszedłem spać na swojej kanapie w mesie a koledzy wybrali się na miasto na jeszcze jednego, nocnego drinka.
Słyszałem dokładnie, kiedy wrócili na jacht, bo schody do mesy dość głośno skrzypiały. Potem budziłem się jeszcze dwa razy, kiedy to nad ranem wracały, osobno dziewczyny.
Ranek w porcie wstał, jak każdy z poprzednich - bardzo piękny. Tego dnia mieliśmy wrócić do Śibenika a jutro rano załadować się do kampera i ruszyć w drogę powrotną do Polski.
Płynęliśmy pod wiatr i musieliśmy halsować ale wiatr był słaby i bardzo wolno posuwaliśmy się do przodu. Chłonęliśmy wszyscy jakby na zapas piękne widoki wysp, słońce, błękit nieba, lekką bryzę. Za parę godzin miała się skończyć nasza żeglarska przygoda w Chorwacji.
Kilka ostatnich godzin do zmierzchu minęło szybko i większą część trasy pokonywaliśmy w ciemności.
Do Śibenika dotarliśmy już po północy. Po kilku godzinach snu, rano, zaczęliśmy się pakować i przewozić rzeczy do oczekującego nas kampera.
Jak się już wkrótce miało okazać, na lądzie czekały nas też niespodzianki, może nawet większe, niż te podczas rejsu.
SlawekEwa - 2013-11-21, 21:03
Wito napisał/a: | Obraz 606 (Small).jpg
Dziwne kamienne murki na mijanej wyspie. |
Popularne w Chorwacji murki przeciw erozji wiatrowej.
Wito - 2013-11-22, 18:37 Temat postu: Kamperem na żagle. Parking w porcie jest dość sporych rozmiarów i dokładnie tydzień temu postawiliśmy kampera między dwoma liniami obok małej Renówki.
Po przewiezieniu naszych rzeczy z jachtu, wróciliśmy tam jeszcze raz by pożegnać się ze skipperem i dziewczynami po czym
uruchomiliśmy silnik by opuścić parking i wyjechać już w podróż powrotną. Okazało się jednak, że nie mamy biletu wjazdowego a bez niego nie możemy opuścić portu.
Pamiętałem doskonale, że włożyłem go w szparę między obudową lewego słupka i pulpitu. Szukaliśmy wszędzie, ale biletu, jak na złość, nigdzie nie było.
Zacząłem czuć się głupio przed kolegami, bowiem to ja wjeżdżałem na parking i pobierałem bilet z automatu.
- Daję głowę, że włożyłem go w to miejsce, tak jak mi kazałeś, Zbyszku - zacząłem się tłumaczyć.
Nie było rady. Musieliśmy wrócić na jacht i poprosić skippera o interwencję w biurze. Chłopak musiał okazać tam książkę pokładową jachtu. Dopiero wtedy wydano nam bilet.
Był już zatem nowy bilet potrzebny do wyjazdu ale nie było wyjaśnienia, co się stało z tym starym. I to nie dawało mi spokoju.
Wówczas wziąłem nowy bilet do ręki i pokazując kolegom, co zrobiłem ze starym, wsunąłem go w szparę. Popełniłem przy tym błąd, bo sądząc, że bilet tam utknie, rozwarłem palce. I nowy bilet, ku mojemu i kolegów przerażeniu... zniknął w szparze.
- Teraz wiemy, co stało się z tym pierwszym - zacząłem dukać. Spojrzałem na kolegów. Gdyby nie było to tak daleko do domu, to pobiegłbym tam na piechotę.
Miny kolegów mówiły wszystko.
- Dobra. Ja już raz byłem po duplikat, teraz twoja kolej - mruknął ze złością w głosie Mariusz.
Gdybym mógł, to schowałbym się w tej chwili pod ziemią.
Myślałem jednak szybko. Przecież można się tam chyba jakoś dostać. Chwyciłem śrubokręt w rękę i po chwili odkręcałem pierwszą z trzech wkrętek przytrzymującą obudowę pulpitu.
Po kilku minutach obudowa była zdjęta. Nieco głębiej, w szparze, dostrzegłem feralny bilet. Można go było wyciągnąć tylko szczypcami, ale udało się w końcu.
Zadowoleni ruszyliśmy kamperem w kierunku wyjazdu. Tu szlaban opuszczony, wręczenie biletu i ...ogromne zaskoczenie naszej załogi.
Za parkowanie kampera w porcie przez tydzień byliśmy dłużni... 700 kuna. Nikt z nas nie spodziewał się tak wygórowanej opłaty.
Na nic się zdały tłumaczenia, że zajmowaliśmy dokładnie tylko jedno stanowisko i nic ponadto. Musieliśmy zapłacić tę drakońską kwotę by w końcu opuścić port.
- Zdziercy- zawołaliśmy chórem po opuszczeniu portu. Cieszyliśmy się jednak, że ruszamy znów w trasę.
Skierowaliśmy się na Zadar, by po jakimś czasie skręcić w prawo na drogę do Jezior Plitwickich.
Dużo słyszałem o tym miejscu i chciałem zwiedzić je osobiście.
Jechaliśmy w dzień, co dla mnie było bardzo ważne. W tę stronę jechaliśmy nocą i dopiero teraz mogłem wreszcie oglądać mijane krajobrazy.
Z początku teren był skalisty ale gdy wjechaliśmy w boczną drogę, zrobiło się zielono. Krajobraz przypominał nasze Bieszczady.
Obserwowałem mijane miejscowości i dostrzegłem wiele opuszczonych domów. Być może należały do Serbów, którzy po wojnie wyjechali i opuścili je na stałe.
Na domach ze starą elewacją dostrzegłem ślady po pociskach. To były ślady niedawnej wojny.
Około czternastej dotarliśmy do jezior i wybraliśmy jedną z krótszych tras.
Byłem zauroczony krajobrazem. Fenomen jezior polega na tym, że ze zbiorników wyżej położonych woda spływa do niższych a z tych do jeszcze niższych i tak kilka razy. Po drodze tworzą się liczne wodospady, strumienie i mniejsze zbiorniki. Na uwagę zasługuje piękna przyroda i niezwykle czysta woda, która przybiera różne barwy- od jasno -zielonej do niebieskiej. A w wodzie majestatycznie pływające pstrągi. Wspaniały dla mnie, wodniaka, świat.
Chcąc szybciej obejść naszą rundę musieliśmy przeciskać się przez tłumy turystów. Po wyglądzie wywnioskowałem, że przybyli tu z całego świata.
Wróciliśmy do kampera przekąsiliśmy po kanapce i ruszyli w dalszą drogę, na północ w kierunku Zagrzebia. Jeszcze na drodze przed Zagrzebiem Zbyszek, który prowadził zauważył, że zapaliła się na chwilę czerwona lampka ładowania. Był to zwiastun poważnych kłopotów i przerwania naszej podróży do domu.
Wito - 2013-11-30, 18:52 Temat postu: Kamperem na żagle. Droga do Zagrzebia była niezłej klasy, ale mijane miejscowości były szare i raczej biedne. Taka polska prowincja lat siedemdziesiątych. Prawie w każdej mijanej miejscowości stały tablice z napisami Zimmer Frei. Na jakich turystów liczono w tych mało atrakcyjnych stronach - tego nie wiem.
Byliśmy w połowie drogi z Jezior Plitvickich do Zagrzebia i zatrzymaliśmy się przed sklepem wiejskim, gdzie kupiliśmy trochę produktów, głównie po to aby pozbyć się zapasu kun. Obsługująca pani chyba robiła nam chyba łaskę, bo była obcesowa i sprawiała wrażenie niezadowolonej.
Z kolei babcia, która potem przy drodze sprzedawała jajka była miła i przyjemna gdy spod kiecy wyciągnęła butelkę sobie pędzonej rakii i zażądała aż 70 kuna za litr.
Kupiliśmy dwie butelki i pojechaliśmy dalej.
Czerwona lampka na tablicy rozdzielczej migała już znacznie częściej a więc kłopoty były coraz bliżej.
Wyjechaliśmy na autostradę i minęliśmy Zagrzeb od zachodu. Wtedy sygnalizacja ładowania akumulatora zapaliła się na stałe i nie chciała już zgasnąć. W tej sytuacji nie mogliśmy dalej jechać, wobec czego skręciliśmy na stację benzynową i udaliśmy się po pomoc.
Sympatyczni panowie z obsługi zadzwonili do znajomego mechanika i ten pojawił się u nas po pół godzinie. Zdecydował, że powinniśmy udać się z nim do warsztatu i że jutro, czyli w niedzielę, podejmie dalsze kroki w celu usunięcia naszej awarii i wymieni alternator na nowy.
Gdy zajechaliśmy na teren warsztatu, wewnątrz trwała naprawa jakiejś osobówki. Na zewnątrz stała masa samochodów, głównie wraków. Mechanik zamknął nas w obejściu, życzył dobrej nocy i pojechał do domu.
Nazajutrz pojawił się z pomocnikiem, który zaczął rozbierać przód naszego kampera po to, by dostać się do alternatora.
Gdy ten został już wymontowany, pojechał z nim do Zagrzebia po sprawny alternator. Naprawa trwała do czternastej po czym, po zapłaceniu mu około 300 euro, pożegnaliśmy się i ruszyli w dalszą, bardzo daleką podróż do domu.
Prowadził Zbyszek, koledzy przysypiali w kabinie a ja siedziałem po prawej stronie kierowcy i odkrywałem nieznany mi dotąd świat- prowincjonalną Chorwację.
Gdy wjechaliśmy do Słowenii, to zauważyłem, że standard życia w tym kraju jest znacznie wyższy niż w Chorwacji. Świadczyły o tym ładne miasta i zadbane, odnowione wsie. Nic dziwnego, że Amerykanie znieśli wizy wjazdowe Słoweńcom.
Jednak dopiero gdy wjechaliśmy do Austrii, otwarłem usta ze zdziwienia i tak już jechałem do samego zmierzchu. Zarówno te większe jak i mniejsze miejscowości były tak piękne, schludne i zadbane, że budziło to mój najwyższy podziw. To był świat z obrazka. Nigdy nie byłem jeszcze w Austrii i kraj ten wywarł na mnie ogromne wrażenie. Pomyliliśmy drogę i musieliśmy jechać jakimiś bocznymi drogami i mijać niezliczone miejscowości. Chłopaki - mniej ale ja bardzo się z tego cieszyłem.
- Kiedy będzie tak u nas?- zadałem sobie niedorzeczne pytanie. Przeżywałem uniesienie a jednocześnie zrobiło mi się smutno.
W Austrii, na autostradzie, zrobiliśmy sobie postój. Później była już tylko długa, długa droga do domu. W ciągu tego tygodnia w Chorwacji przeżyliśmy wspaniałe chwile. Może jeszcze kiedyś tam wrócimy?
|
|