Klub miłośników turystyki kamperowej - CamperTeam

Afryka - Maroko sierpień/wrzesień 2014

MER-lin - 2014-11-30, 20:57
Temat postu: Maroko sierpień/wrzesień 2014
Na przełomie sierpnia i września odbyliśmy pięciotygodniową wyprawę kamperkiem do Maroka. W związku z powyższym chciałbym przekazać kilka subiektywnych spostrzeżeń i informacji dotyczących dojazdu do Maroka i pobytu w tym kraju. W swojej relacji skoncentruję się na praktycznych informacjach, pomijając opisy zabytków, zdjęcia turystycznych atrakcji itp., które były już zamieszczanie kilkakrotnie przez innych kolegów.
Przygotowując się do wyjazdu korzystałem z materiałów zamieszczonych na forum przez kolegów, którzy już byli kamperami w Maroku i zechcieli podzielić się swoimi wrażeniami i doświadczeniami. Niezbędne informacje uzyskałem również na stronach z lokalizacjami europejskich Stellplatz´ów, np. WWW.promobil.de; WWW.camper-55plus.info, WWW.france-passion.com. Zakupiłem także szczegółowe mapy poszczególnych regionów Hiszpanii, ponieważ duże zbiorcze mapy były zbyt mało dokładne na moje potrzeby. Miałem również nawigację, która w Europie Zachodniej i Maroku działała o wiele sprawniej niż w Polsce, Słowacji czy na Węgrzech.
Wyszedłem z założenia, że długa i skomplikowana wyprawa 21 letnim kamperem do Maroka wymaga starannego przygotowania logistycznego. Logistykę w tym przypadku można podzielić na trzy części: informacje o trasie przejazdu i kraju docelowym, przygotowanie pojazdu oraz zabezpieczenie medyczne. Punkt pierwszy zasygnalizowałem powyżej. Z samochodem znamy się już bardzo dobrze, więc wiedziałem na czym stoję. Oczywiście wiek kamperka powodował, że wszystko mogło się zdarzyć, ale nie zakładałem jakiejś poważnej awarii. Planowana trasa liczyła około 13-14 tys. km. Wziąłem ze sobą olej na wymianę, filtr oleju, filtr powietrza i kilka wieszaków tłumika. Zapas kluczy i innych szpargałów wożę na stałe. Wykupiłem też assistance w PZM za 71,88 zł, działające jednak tylko na terenie Europy. Poszedłem również na rozmowę do znajomego medyka. Poradził mi, abym wziął podstawowe leki typu Paracetamol itp. oraz Gastrolit i Lakcid w opakowaniach niewymagających przechowywania w lodówce. Lakcid miałem w Maroku łykać codziennie. Według medyka zawiera on pożyteczne „nasze” bakterie i powinien zabezpieczyć przed problemami żołądkowymi. W razie wystąpienia jednak tego typu dolegliwości miałem uzupełniać składniki mineralne pijąc Gastrolit i kupić w miejscowej aptece leki, które działają na tamtejsze bakterie. Lakcid spisał się znakomicie. Jedliśmy różne rzeczy w bardzo różnych miejscach i nie mieliśmy najmniejszych problemów zdrowotnych. Dodatkowo wykupiłem w Allianz, za około 200 zł/osobę, ubezpieczenie na cały okres podróży, na kwotę 30 tys. euro, obejmujące zarówno Europę, jak i Maroko.

frólik - 2014-11-30, 21:17

Super. Mnie marzy się taka wyprawa, ale to raczej odleglejszy termin. Czekam z niecierpliwością na kolejne posty :spoko
Leci :pifko

koko - 2014-11-30, 21:20

:pifko poleciało dla zachęty prosimy o więcej
wbobowski - 2014-11-30, 21:31

Marek, gratuluję... i nie trzymaj nas w zbytnim napięciu czekając na ciąg dalszy.
A :pifko w realu przy najbliższej okazji, teraz tylko wirtualne.

MER-lin - 2014-11-30, 21:48

W części europejskiej wybrałem najkrótszą trasę przejazdu: Lublin-Jędrzychowice-Drezno-Chemnitz-Bayreuth-Stuttgart-Karlsruhe-Mulhouse-Dole-Montchanin-Vichy-Clermont-Ferrand-Gruissan-Barcelona-Tarragona-Alicante-Granada-Malaga-Algeciras. Biorąc pod uwagę trochę zwiedzania we Francji i Hiszpanii wyszło około 4 tys. km. Pierwszy nocleg była na darmowym Stellplatzu w Bautzen – N-51°10´53”; E-14°24´54”. Miejsce ciche i spokojne, możliwość wyprowadzenia kota, pobrania wody i podłączenia prądu – za opłatą w automacie. Drugi nocleg zaplanowaliśmy na darmowym Stellplatzu we Freiburgu N-48°02´29”; E-07°48´55”. Miała być możliwość wyprowadzenia kota i poboru wody. I była, ale zamknięta szlabanem przy jakimś sklepie, czy serwisie z kamperami. Bez problemu można było za to stanąć w dużych zatokach parkingowych wzdłuż ulic. Generalnie dzielnica przemysłowo-peryferyjna, ale cicho i spokojnie. Kolejny nocleg, już we Francji, był na bezpłatnym Stellplatzu w Paray-le-Monial N-46°26´50”; E-04°07´12”. Jest to bardzo ładny parking w centrum zabytkowego miasteczka. Darmowe wyprowadzenie kota oraz pobór wody. Na następny nocleg próbowaliśmy zatrzymać się na południu Francji w Montagnac N-43°28´31”; E-03°29´29”. Miejscówka okazała się jednak małym gliniastym placykiem poza miasteczkiem, na którym sterczał smętnie kikut zniszczonego automatu do wyprowadzania kota i poboru wody. Pojechaliśmy wiec na Stellplatz w La Palme N-42°57´27”; E-02°59´02”. Duży darmowy parking daleko od wszystkiego, ale pełen kamperów. Automat do wody zniszczony. Kolejny nocleg, w Hiszpanii, planowaliśmy na Stellplatzu w Peñiscola. Miał kosztować 12 euro, w cenie woda i wyprowadzenie kota. Po długich poszukiwaniach okazało się, że jest to wiejskie podwórko w szczerym polu z niby basenem i plączącym się pod nogami inwentarzem, za które właściciel żądał 40 euro N-40°23´53”; E-00°24´11”. Zrezygnowaliśmy z oferowanych „atrakcji” i pojechaliśmy do pobliskiego Vinaros, gdzie stanęliśmy na darmowym parkingu przy centrum handlowym N-40°27´17.8”; E-0°27´08.8”. Nocleg cichy i spokojny. Ostatni nocleg w Hiszpanii był w Lorca N-37°34´30.7”; W-1°48´00.6”. Jest to darmowy parking Puerto Lumbreras – miejscu odpoczynku przy autostradzie z CPN, hotelem i restauracją. Obiekt jest rozległy i oddalony trochę od autostrady. Zapewnia to ciszę i spokój w nocy.
Przejazd z Polski do Algeciras nasunął mi następujące spostrzeżenia: w Niemczech automaty na Stellplatzach są sprawne. Można nabrać wody, czy wyprowadzić kota ( wyjątek to zamknięty szlaban we Freiburgu ). We Francji prawie wszystkie urządzenia na Stellplatzach są zdewastowane i nieczynne. Spotkałem wielu kamperowców jeżdżących z obłędem w oczach i poszukujących możliwości zatankowania wody. Ciężko również zatankować tanie paliwo przy hipermarketach, ponieważ daszki nad dystrybutorami są na wysokości 2 metrów. Francuska infrastruktura, nie tylko kamperowa, jest w rozsypce. W Hiszpanii, na południe od Barcelony nie ma problemu z wodą. Praktycznie na każdej stacji benzynowej można zatankować za darmo wodę. Również stan infrastruktury jest znacznie lepszy niż we Francji. Francuskie sery i cidre oraz urocze miasteczka zrekompensowały jednak te niedogodności.
W Niemczech jechaliśmy bezpłatnymi autostradami. We Francji drogami równoległymi i bezpłatną autostradą z Clermont-Ferrand do Beziers. Zapłaciliśmy tylko za przejazd wiaduktem Millau ( około 13 euro ), ponieważ zjazd do kanionu i wdrapanie się z powrotem na górę kosztowałoby mnóstwo czasu i jeszcze więcej paliwa. W Hiszpanii od granicy francuskiej, jechaliśmy bezpłatną drogą NII aż do La Roca przed Barceloną. Z La Roca pojechaliśmy płatną autostradą do Villafranca ( około 10 euro ), a następnie bezpłatną drogą N340. Od Valencii bezpłatne autostrady prowadzą aż do Algeciras.

Wojciechu - 2014-11-30, 21:51

MER-lin - pisz - jestem pełen uznania. Dla ugaszenia pragnienia przy kolejnej relacji :pifko
ZEUS - 2014-11-30, 21:54

Gratuluję pomysłu i jego realizacji... oczywiście z przyjemnością będę śledził całą relację z wyprawy... :)
MER-lin - 2014-12-01, 19:13

Dziękuję za piwka i słowa zachęty. Postaram się nie zawieść pokładanych we mnie nadziei.
W Algeciras kierujemy się do polecanej przez kolegów na forum agencji Agencia de Viajes Normandie, która mieści się obok Carrefour N-36°10´45”; W-05°26´28. Jest to rodzinna firma prowadzona przez przesympatycznego starszego pana i jego córkę. Chociaż oboje mówili tylko po hiszpańsku, a ja w tym języku znałem tylko ze trzy słowa, bez problemu wszystko rozumiałem. Wynikało to z tego, że starszy pan pokazywał po kolei wszystkie dokumenty i wyraziście gestykulując tłumaczył całą procedurę krok po kroku. Bilet powrotny typu „open” na prom linii „Acciona” z Algeciras do Ceuty kosztował 250 euro. Wraz z biletami dostaliśmy się również 3 wypełnione egzemplarze na odprawę graniczno-celną kampera i formularze białe dla osób wjeżdżających do Maroka oraz żółte na powrót. W agencji można też było wymienić euro na dirhamy po takim samym kursie, jak w marokańskich bankach - 10,50 dirhamów za 1 euro. Jednak w danej chwili brak było marokańskiej waluty. Otrzymaliśmy kolorowy wydruk z komputera ze zdjęciem tablic nad autostradą i informacją, w którym momencie musimy zjechać, aby trafić na terminal promowy w porcie. Na koniec dostaliśmy gratisy – butelkę cidru z Asturii, paczkę pysznego czekoladowego ciasta ciasta, breloczek do kluczy, nalepkę na szybę kamperka z informacjami o agencji i informatory o Maroku i Mauretanii. Droga do portu jest dobrze oznakowana, a z informacjami i materiałami poglądowymi otrzymanymi w agencji trudno było zabłądzić. W porcie były dwie równoległe kolejki do terminala. Zanim się stanie w jednej z nich należy najpierw sprawdzić, która jest do naszego przewoźnika. Można zapytać kogoś już stojącego w kolejce lub podejść do budki, gdzie sprawdzają i rejestrują bilety. Na budce będzie informacja jakiej linii promy obsługuje. My niestety tego nie wiedzieliśmy i oczywiście stanęliśmy w niewłaściwej kolejce. Jednak, gdy szlabany poszły w górę i zaczęli pomału wpuszczać samochody wcisnęliśmy się do właściwej kolejki ( duży może więcej :szeroki_usmiech ). Ładownia na promie na czas rejsu jest zamykana i wszyscy pasażerowie muszą iść na górę do zamkniętej kapsuły części pasażerskiej. Sama podróż trwa około pół godziny.

samotny wilk - 2014-12-01, 19:22

Mnie także mocno interesuje ten kierunek. A relacja miodzio. Wszystko precyzyjnie opisane: gdzie, jak, po co i za ile. To rozumiem. Tak trzymaj. No i na początek zasłużone :pifko

:spoko

MER-lin - 2014-12-02, 19:31

Po wyjechaniu z portu, ponieważ jest jeszcze dosyć wcześnie, postanawiamy od razu ruszyć na granicę. Ceutę zwiedzimy w drodze powrotnej. Dojazd do granicy jest dobrze oznakowany i nie powinien nikomu sprawiać trudności. Trzeba tylko uważnie patrzeć na drogowskazy, aby w odpowiednim momencie skręcić w lewo. Potem już droga prowadzi wzdłuż morza. Jadąc do granicy, po lewej stronie, pomiędzy jezdnią a morzem jest ładny, duży bezpłatny parking N-35°52´50.2”; W-05°19´34.7”. Na przejściu granicznym, jeżeli jest to czas przypłynięcia promu, będzie kolejka. Ponieważ w agencji, przy kupnie biletów dostaliśmy wypełnione dokumenty graniczne na samochód, wypełniamy tylko białe formularze. Koniecznie należy wypełnić wszystkie rubryki. Jeżeli ktoś zgubi druczki, nie ma paniki. Hiszpańscy policjanci rozdają na przejściu granicznym czyste formularze. W naszym przypadku dodatkowo, po przekroczeniu hiszpańskiego szlabanu i stanięciu na pasie między jednym i drugim szlabanem, podszedł jakiś bliżej nieokreślony pracownik służb granicznych, czy może turystycznych. Osobnik ten miał identyfikator, ubrany był w galabiję i mówił po angielsku. Sprawdził wszystkie nasze druczki graniczne, powiedział aby uzupełnić cel podróż ( turystyczny ) i przez cały czas pilnował abyśmy sprawnie posuwali się do przodu. Należy pamiętać, że na wjeździe i wyjeździe z Maroka są po dwie budki ustawione jedna za drugą w odległości kilku metrów. W jednej budce odprawia się osoby, a w drugiej pojazd. W kwicie na samochód, w I części ( Proprietaire ) w Identifiant N° wpisuje się numer literowo-cyfrowy wbity w paszport kierowcy ( właściciela ) przez pogranicznika z pierwszej budki, np. 250624QV. Dzięki naszemu opiekunowi przed dojechaniem do drugiej budki uzupełniliśmy prawidłowo dokumenty i przekroczyliśmy granicę bez najmniejszych problemów. Nasz przewodnik pożegnał nas przed drugą budką i dyskretnie wyszeptał bakszysz. Dostał za fatygę banknot 1 USD, który bez oglądania schował szybko w zakamarki galabiji. Francuz, który stał kilka samochodów przed nami coś pokręcił w kwitkach i po zaparkowaniu za drugą budka był ganiany już z dziesięć minut od jednego urzędnika do drugiego.
Zaraz za szlabanem, po prawej stronie jest kantor jakiegoś marokańskiego banku. Warto tam wymienić walutę, tym bardziej, że kawałek dalej, po prawej stronie, jest stacja paliw. Kurs wymiany 1 euro = 10,50 dirhama jest praktycznie taki sam w całym Maroku. Cena diesla w Maroku oscylowała pomiędzy 9,83 – 9,93 dirhama. Często można płacić kartą, ale zawsze trzeba się najpierw upewnić. Paliwo jest świetnej jakości, bez biokomponentów i silnik spala o min. 2 litry mniej niż paliwa europejskiego. Kto chce niech wierzy, kto nie chce niech nie wierzy, ale to fakt sprawdzony organoleptycznie. Poza tym prawdziwy diesel z ropy, a nie z kukurydzy, rzepaku i czego tam jeszcze jest bardziej przeźroczysty i mniej śmierdzi.

MER-lin - 2014-12-04, 19:09

Na początek kierujemy się na wybrzeże śródziemnomorskie. W przewodniku Pascala zachwalali miejscowość Martil. Miały znajdować się tam ładne, w miarę puste plaże. Autorzy Pascala dawno chyba nie byli w Martil i okolicy. Odcinek wybrzeża od Ceuty do Martil jest w pewnym sensie uznawany za wizytówkę Maroka. Eleganckie szerokie jezdnie i nadmorskie bulwary, hotele itp. Na nas największe wrażenie zrobiły wtopione w asfalt niebieskie taśmy LED wyznaczające miejsca przejść dla pieszych. Po zmroku wyglądało to zjawiskowo. Stanąć na noc można na licznych, obszernych parkingach przy plaży lub po drugiej stronie jezdni. Martil jest obecnie plażą i wczasowiskiem pobliskiego Tetouanu. Konsekwencją tego są tłumy wylegające o zmroku i przelewające się ulicami do północy czasu lokalnego ( 2 w nocy czasu polskiego ). Koło południa plaża zaczyna wyglądać, tak jak ulice wieczorem, ciężko wcisnąć szpilkę. Charakterystyczne dla Maroka są dwa zjawiska: niezliczone ilości policji, żandarmerii i ( ciut mniej ) wojska oraz miliony parkingowych. W Martil przy przejściach dla pieszych stało po dwóch policjantów. Każdy po swojej stronie jezdni. Gdy zauważyli, że zebrała się grupa chętnych do przejścia na drugą stronę wychodzili na jezdnię i trochę hamowali niekończący się sznur samochodów. Trochę hamowali, bo zatrzymać całkiem rzadko im się udawało. Służby mundurowe to w ogóle bardzo ciekawy temat. Policjanci, np. ci w Martil, mieli kabury, ale bez broni. W innych częściach Maroka również dało się zaobserwować czasami takich niby uzbrojonych stróżów prawa. Żandarmi natomiast zawsze mieli broń, tak jak i wojskowi. Kilka razy stawaliśmy na noc przy komisariatach Policji lub Żandarmerii i mam pewne wytłumaczenie tego zjawiska. Żandarmi, z którymi nie raz rozmawialiśmy stając na nocleg w pobliżu ich siedzib byli ludźmi wykształconymi i kulturalnymi. Biegle posługiwali się językiem francuskim, często również angielskim. Udzielili nam wielu cennych informacji i rad na temat życia i poruszania się po Maroku. Natomiast policjanci, przynajmniej drogówki, no cóż, zdecydowanie nie ta liga. Rzadko który mówił po francusku lub angielsku. Jeśli już to po kilka słów. Maniery i poziom kultury adekwatny do znajomości języków. Ale jaka władza na drodze. Przed wjazdem do większości wiosek i miast stoją zapory i odbywają się kontrole policyjne. Nie wiem co oni kontrolują, ponieważ stan samochodów jeżdżących po Maroku jest często agonalny. Badania techniczne też są tam zapewne rzeczą nieznaną. Podjeżdżając do zapory należy się zatrzymać i dopiero po uzyskaniu zezwolenia policjanta ruszyć dalej. W praktyce wyglądało to tak, że podjeżdżałem bardzo powoli do zapory i patrzyłem na stróża prawa. Ten widząc kampera zawsze machał ręką, aby jechać dalej. Miejscowych natomiast haltował. Zdarzyło się raz, że przy jakiejś składającej się z kilku chałup wioszczynie w szczerym polu była zapora, stał samochód policji i był daszek z liści dla pana władzy. Tylko pana władzy nigdzie nie było. Podjechałem wolniutko. Patrzę, nikogo nie ma. To dalej wolniutko się toczę. Minąłem już daszek z liści, gdy nagle wyskoczył z nikąd wiejski szeryf. Dogonił mnie z wrzaskiem. Coś tłumaczy pokazując na znak STOP. Francuski i angielski są mu obce. Ja udaję głupiego. Zawlókł mnie przed oblicze znaku, macha rękami. W końcu uszło z niego powietrze i nas puścił. Drugi raz zatrzymał nas podobny szeryf za Rabatem. Fakt wyprzedzałem gościa wlokącego się na wszechobecnych rozpadających się motorowerach i przekroczyłem ciągłą linię. Tu była krótka piłka – zapłacisz na miejscu mandat, albo idziesz do więzienia. Mówił trochę po francusku, to dało się zrozumieć. Wziął dokumenty pomyślał, oddał i mówi, że mogę jechać. Nie wiem do końca co nagle wpłynęło na taką zmianę decyzji, ale przypuszczam, że uzmysłowił sobie ile będzie musiał wypełnić kwitów mając cudzoziemca. Najśmieszniejsze jest to, że przepisy drogowe w Maroku są rzeczą bardzo umowną. Jazda pod prąd na ruchliwej ulicy nie należała wcale do rzadkości, a co dopiero przekraczanie ciągłej linii poza miastem. Przypuszczam więc, że władze zwierzchnie, wolały nie narażać niepotrzebnie obywateli i nie dawały do ręki na co dzień broni każdemu funkcjonariuszowi policji. Wojskowi, z którymi mieliśmy do czynienia byli zdecydowanie na poziomie żandarmów. Jednak o jakimkolwiek zatrzymywaniu się w pobliżu obiektów wojskowych nie było mowy. Uczulali nas na to również żandarmi.
MER-lin - 2014-12-04, 19:32

Parkingowi to w Maroku prawdziwa plaga. Kończąc swój pobyt w tym kraju miałem nieodparte wrażenie, że na tej grupie zawodowej ( może nawet społecznej ) opiera się gospodarka Maroka. Noszą widoczne z daleka samochodowe kamizelki odblaskowe. Najczęściej zielone. Są praktycznie w każdej wiosce, mieście, metropolii. Nie powiem są pożyteczni. Wskażą wolne miejsce do zaparkowania, pomogą zaparkować, wyjechać. Czasami, gdy mają w pobliżu swój stołeczek popilnują auta. W 95% żądają pieniędzy za parking. Jak się bronić? Po pierwsze żądać biletu parkingowego. Nie ma ticketu, nie ma kasy. Nie każdy ma bilety. Drugi sposób dotyczy parkingu, na którym się nocowało. Parkingowi przychodzą dosyć późno. Często przed 9 nie uświadczy się żadnego. Jeżeli chcemy jechać dalej, a parkingowego nie ma, to jego strata. Nie będę przecież czekał, aż łaskawie przyjdzie do pracy. Gdzie nie ma parkingowych? Przy komisariatach policji i żandarmerii, obiektach wojskowych oraz bankach. Strażnicy w bankach bezlitośnie gonią z okolicy parkingowych. Zdarzyło się, że wychodząc z banku słyszałem od strażnika przy drzwiach, że jakby jednak pojawił się przypadkiem jakiś parkingowy, gdy będę odjeżdżał, to mam mu nic nie płacić. Marokańskie placówki bankowe są też ciekawymi miejscami. Duża część jest oblegana przez kobiety pobierające pieniądze z przekazów Western Union. Można tam wejść bez problemu. Ale spotkałem też takie, gdzie drzwi otwierał od środka, po naciśnięciu przycisku na ścianie strażnik. Najpierw oceniał klienta, a potem wpuszczał do środka. Aby wyjść też należało poczekać, aż strażnik naciśnie przycisk i otworzy drzwi. Oczywiście mówił „dzień dobry” i „ do widzenia”. Pracownicy banków swobodnie posługiwali się francuskim i angielskim i można było od nich uzyskać różne informacje, np. o jakiejś porządnej knajpce w okolicy. Jako źródła lokalnej informacji wykorzystywaliśmy także aptekarzy. Zawsze można się było bez problemu porozumieć.
RODOS - 2014-12-06, 10:01
Temat postu: MAROKO
Bardzo dokładne praktyczne informacje, które mogą się przydać przy planowaniu wyjazdu w ten rejon. Ciekawie opisane. W uznaniu :pifko . Pozdrowienia Lila i Tadeusz :spoko
MER-lin - 2014-12-07, 11:22

Z Martil ruszamy do Tetuanu. W przewodniku wyczytaliśmy, że a obrzeżach medyny jest duży strzeżony parking. Przez miasto jechaliśmy trochę na wyczucie, ponieważ plan Tetuanu w przewodniku średnio zgadzał się z plątaniną ulic w centrum. Gdyby nie tubylcy, którzy widząc, że przedzieramy się w stronę medyny wołali „parking” i machali w odpowiednim kierunku zapewne byśmy nie trafili. Ostatni odcinek, to była jazda wąską uliczką przez targ zastawiony straganami i kłębiącymi się tłumami. Do tej pory nie wiem jakim cudem nikogo wówczas nie rozjechałem. W końcu dokleił się do nas samozwańczy przewodnik i rozgarniając tłum poprowadził nas prosto do parkingu, a następnie znalazł wolne miejsce do zaparkowania. Z wdzięczności skorzystaliśmy z jego oferty pokazania najciekawszych miejsc na starówce. Oczywiście zaciągnął nas także do sklepu z dywanami. Był to nasz początek przygody z Marokiem i nie znaliśmy jeszcze kraju i sposobów radzenia sobie w różnych bardziej i mniej typowych sytuacjach. Później, mając już większą wiedzę i doświadczenie spławialiśmy natrętnych „przewodników” szybko i sprawnie. W Maroku nielegalni przewodnicy są bezwzględnie tępieni przez służby policyjne i ich legalnych odpowiedników. Każdy Marokańczyk idący z cudzoziemcem musi umieć Policji wytłumaczyć skąd zna cudzoziemca i dokąd z nim idzie. Ma to na celu walkę z nielegalnymi przewodnikami. Dlatego też każdy nielegalny przewodnik idzie z siedem metrów przed swoją ofiarą i ukradkiem spogląda, czy jego klient idzie nadal za nim. Co pewien czas podchodzi i krótko o czymś opowiada, a następnie znowu biegnie przodem. Nie idzie, ale prawie biegnie. Aby za nim nadążyć trzeba dobrze wyciągać nogi. Przy okazji zaprowadzi do kilku sklepów, w których dostanie prowizję, jeżeli cudzoziemiec, którego przyprowadził coś kupi. Po przebiegnięciu swojej trasy zdziera dwa razy tyle, co licencjonowany przewodnik. Np. w Meknes licencjonowany przewodnik chciał za oprowadzenie po starówce 150 Dh, a nielegalny 300 Dh. Z oszustami można sobie stosunkowo łatwo poradzić. Jeżeli nie chcemy korzystać z usług nielegalnego przewodnika pozbywamy się go na dwa sposoby – grzecznie lub mniej grzecznie. Sposób grzeczny – pokaż licencję. Nie masz, sorry. Sposób mniej grzeczny – krótkie, ale zdecydowane „no”.
Jeżeli mimo wszystko chcemy skorzystać z ich usług, to najpierw należy zaznaczyć, że idziemy razem, powoli i w trakcie wędrówki ma nam wszystko szczegółowo opowiadać o mijanych miejscach. Jeżeli będzie biegł przodem nie dostanie żadnych pieniędzy. Zaznaczamy, że nie wchodzimy tylko do tych sklepów, do których my chcemy wejść. Jak zaprowadzi nas do sklepu z dywanami, czy jakimiś cudownymi, kosmicznie drogimi olejkami na wszystkie choroby, nie dostanie pieniędzy. Ustalamy cenę za usługę na rozsądnym poziomie i później trzymamy się pierwotnych ustaleń, nie reagując na argumenty, że pokazał nam więcej niż inni, lub, że ma liczną rodzinę na utrzymaniu.
Tetuan nie zrobił na nas jakiegoś wyjątkowego wrażenia. Na resztę dnia i nocleg postanowiliśmy pojechać do leżącego nad morzem Oued-Laou. Miejscowość okazała się sympatyczniejsza niż Martil. Mniej ludzi, szerokie nadmorskie bulwary i ciągnące się przy nich parkingi. Świetne miejsce do odpoczynku przed wyruszeniem w głąb Maroka. Następnego dnia, przed opuszczeniem Oued-Laou pojechałem wymienić olej w silniku. W Maroku jest wszędzie mnóstwo warsztatów samochodowych. Wybrałem sobie warsztat, do którego mogłem zmieścić się kamperem. Była tam również myjnia samochodowa. Pełny wypas. Za wymianę oleju ( olej, filtr i podkładkę pod śrubę spustową miałem ze sobą ) zapłaciłem 30 Dh, czyli około12 zł. Robota została wykonana szybko, sprawnie i czysto. Od kasjerki dostałem również rachunek.

MER-lin - 2014-12-07, 19:08

Wyruszamy do Szefszawanu. Wstępny plan zakłada, że zostaniemy tam na noc. Jadąc z Oued-Laou do Szefszawanu stajemy w jakiejś wiosce przy sprzedawcy glinianych naczyń. Są tu różnej wielkości garnki do tadżinu, miski, dzbanki itp. Wybór ogromny. Sprzedawca i towarzyszący mu młodzieniec nie mówią niestety w żadnym znanym nam języku. Kupujemy dwa średniej wielkości naczynia do tadżinu w kolorowe wzorki oraz targujemy do nich dwie gliniane miski. Naczynia do tadżinu są po 80 Dh, miski za parę giftów, których mamy spory zapas. Próbujemy wytłumaczyć, że chcielibyśmy jeszcze metalową obejmę na spodnią część tadżinu, ale sprzedawca nie ma pojęcia o co nam chodzi. W końcu dajemy za wygraną i jedziemy dalej. W Szefszawanie okazuje się, że są spore problemy, aby zatrzymać się na jakimś parkingu w miarę blisko medyny. Wypatrzyłem fajny parking przy jakimś obiekcie wojskowym, czy rządowym. Idę do wartownika i pytam, czy możemy tu zostać. Wartownik mówi, że to wykluczone. Tłumaczy mi jednak, że niedaleko jest parking przy centrum sportowym, czy czymś w tym stylu i tam spokojnie możemy stanąć. Będziemy mieli również blisko do medyny. Rzeczywiście, jest przyzwoity parking, obok duży plac, gdzie bawią się dzieci, siedzą na ławkach tubylcy, ogólnie fajne miejsce. Oczywiście pojawia się natychmiast parkingowy. Mówi, że możemy tu zaparkować, ale zostać na noc już nie. Podobno policja zabrania nocowania na parkingach. Trudno. Zbliża się wieczór. Zostawiamy kamperka i idziemy do medyny. Szefszawan robi na nas o wiele lepsze wrażenie niż Tetuan. Bardzo fajna medyna, atmosfera pół europejska, pół orientalna, centralny plac pełen knajpek, bogate suki. Takie same naczynia do tadżinu, które kupiliśmy dzisiaj od przydrożnego sprzedawcy kosztują tutaj po 300 Dh. Już po ciemku wracamy do kamperka. Mamy nadzieję, że parkingowy już sobie poszedł. Nic z tego wyłania się z ciemności i powtarza, że nie możemy tu zostać na noc. Ponieważ nie mamy innego miejsca, gdzie moglibyśmy stanąć na nocleg, a na camping nie chce nam się wspinać bardzo stromą drogą postanawiamy pojechać 60 km do Ouezzane. Parkingowy dopomina się jakieś opłaty za pilnowanie, ale zły na niego mówię, że skoro nie możemy zostać, to nic nie dostanie. Nigdy chyba nie zapomnę jego bezgranicznie zdumionej miny i słów „to nie zapłacisz?”
MER-lin - 2014-12-08, 21:28

Na jazdę w nocy właśnie do Ouezzane zdecydowaliśmy się z dwóch powodów – było to największe i najbliższe miasto w drodze do Fezu oraz droga nie biegła przez góry Rif. 60 km jechaliśmy prawie półtorej godziny. O zmroku na drogi wyległy ciężarówki załadowane niewiarygodnymi ilościami słomy. W jaki sposób taka ilość ładunku trzymała się kupy nie mam pojęcia. Objętościowo słoma przewyższała ciężarówkę około trzykrotnie. Każda ciężarówka, czy to jechała z góry, pod górę, czy po prostej rozwijała zawsze prędkość 35 km/h. Droga dosyć kręta. Trudno wyprzedzać. Najgorszy był jednak zwyczaj, jak się potem okazało, powszechny w całym Maroku, migania przez nadjeżdżający z przeciwka pojazd z odległości 10-15 metrów długimi światłami. Nie wiem co to miało na celu, chyba pozdrowienie, jednak bardzo skutecznie mnie oślepiało. Poza tym tylne prawe i lewe światła składały się nie z jednej, ale z czerech, czy sześciu lamp tworzących duży, zespolony blok. W światła stop-u wmontowane były przerywacze kierunkowskazów. Przy hamowaniu każdy blok lamp migał więc na czerwono skrajne-wewnętrzne. Kierunkowskazy migały w podobny sposób. Jeżeli ciężarówka hamowała i włączyła dodatkowo kierunkowskaz dyskoteka z tyłu była nie do opisania.
Koło północy docieramy do Ouezzane. Wbijamy w nawigację hasło Policja i wybieramy najbliższy posterunek. Jest to posterunek Żandarmerii. Dyżurny mówi, że możemy nocować bez problemu. Nie możemy tylko stać przy samym wejściu. Albo kilka metrów przed lub za, albo na wprost wejścia, ale po drugiej stronie ulicy. Ogromną wadą nocowania na ulicy przy komisariatach był hałas. Do mniej więcej 2 w nocy natężenie ruchu było zawsze bardzo duże. Warczenie ciężarówek, wrzaski z przejeżdżających, załadowanych na stojąco chyba setką ludzi pickapów i najgorsze tałatajstwo, motorowerki. Prawie wszystkie motorowerki posiadają w Maroku pedały, tak, jak kiedyś nasze Komary. Kierujący tym bolidem trzyma jednak obie nogi nie na pedałach, ale na ramie. Wygląda to tak, jakby przejeżdżali przez kałuże i nie chcieli się ochlapać. A warczą zarazy niesamowicie. Jednak przed 2 w nocy ( czasu miejscowego ) ruch zamiera i można już spać.
Nie podaję koordynat GPS na posterunki Policji i Żandarmerii, przy których nocowaliśmy, ponieważ każdy może z nawigacji wybrać obiekt, który jest najbliższy miejsca, w którym się aktualnie znajduje. Wybór, szczególnie w większych miastach jest dosyć bogaty.

koko - 2014-12-09, 07:50

Jaką nawigację używałeś?
MER-lin - 2014-12-09, 19:18

Zwykły Garmin Nuvi 255. Do tego aktualna mapa Europy i Północnej Afryki. Przed wyjazdem chciałem nawet wymienić moją nawigację na coś "lepszego". Sprzęt po przekroczeniu zachodniej granicy Polski zmienił się jednak nie do poznania. Działał bardzo sprawnie i precyzyjnie. W Maroku również. Wniosek z tego taki, że mapy Polski nie są jeszcze zbyt dobrze dopracowane, lub Garmin zamówił uboższe, czyli tańsze wersje. Będę teraz wgrywał najnowszą wersję mapy Europy, zobaczymy czy się coś poprawiło.
samotny wilk - 2014-12-12, 14:14

MER-lin, To ważna informacja dot. nawigacji. Ja mam GARMIN nuvi 54 LM z dożywotnią aktualizacją map. Niestety, ale już nie raz ta nawigacja zawiodła mnie. A miało być tak dobrze. Dla pewności zazwyczaj mam ze sobą także mapy papierowe. Te są niezawodne. To stary nawyk, jeszcze z pieszej turystyki górskiej.
W instrukcji mojej navi nie wymienia się Afryki Północnej. Jest tylko 45 krajów Europy.

Teraz zastanawiam się jak to będzie w Afryce Północnej ?

andi at - 2014-12-12, 19:52

koko napisał/a:
Jaką nawigację używałeś?


Koko wchodzisz na Sklep Play i wgrywasz sobie nawigacje darmowa be-on-road (np. na telefon albo coś co ma GPS ) https://play.google.com/store/apps/details?id=cz.aponia.bor3&hl=pl
Jest szybka i ma miedzy innymi Afrykę
Jeden minus to ustawiasz trasa krotka albo szybka,nie ma pośredniej
Nie musisz mieć internetu , ale musisz mieć andreoid +GPS

koko - 2014-12-13, 09:08

Dzięki :pifko poleciało
Johny_Walker - 2014-12-13, 10:51

samotny wilk napisał/a:
Dla pewności zazwyczaj mam ze sobą także mapy papierowe. Te są niezawodne. To stary nawyk, jeszcze z pieszej turystyki górskiej.

Papierowe to dopiero są zawodne. Na wietrze drą się na kawałki. Wrażliwe na zamoczenie, ale trudniej od elektroniki je przed wodą zabezpieczyć. Nie są aktualizowane co kilka miesięcy czy rok. Nie mają zmiennej skali. Nie podają położenia. Nie rysują automatycznie ścieżki. Nie pokazują naszej pozycji automatycznie. Drogie.
Jedyna przewaga papierowej to wygoda w planowaniu dzięki łatwemu ogarnięciu całej trasy jednym spojrzeniem na dużej powierzchni.

JaWa - 2014-12-13, 15:32

Konrad, Sygic to mapy całego świata, więc Afryki również. Bardzo dokładne. Jest wersja darmowa i płatna, obecnie promocja -60%. Mapy działają off line. :spoko

https://play.google.com/store/apps/details?id=com.sygic.aura

no i ten bajer z rzutnikiem na szybę.

Johny_Walker - 2014-12-13, 15:56

JaWa napisał/a:
Konrad, Sygic to mapy całego świata, więc Afryki również. .

Sygic World nie obejmuje map całego świata. Są wyjątki dodatkowo płatne. Rok temu należało do nich Maroko. Teraz ten kraj jest już zawarty w wersji World.
Nie są dokładne. Np w BiH są znacznie, znacznie gorsze od Garmina czy Navigona.

JaWa - 2014-12-13, 16:11

Johny_Walker napisał/a:
Sygic World nie obejmuje map całego świata.

Może całego nie, ale obejmują:
Algieria, Andora, Angola, Argentyna, Australia, Austria, Azerbejdżan, Bahrajn, Belgia, Benin, Botswana, Brazylia, Brunei, Bułgaria, Burkina Faso, Kamerun, Kanada, Wyspy Kanaryjskie, Kolumbia, Chorwacja, Czechy , Demokratyczna Republika Konga, Danii, Egiptu, Estonii, Finlandii, Francji, Gabonie, Niemcy, Ghana, Gibraltar, Grecja, Hong Kong, Węgry, Chile, Indie, Indonezja, Iran, Irlandia, Izrael, Włochy, Kazachstan, Kenia, Kuwejt, Łotwa , Lesotho, Liechtenstein, Litwa, Luksemburg, Makao, Malawi, Malezja, Mali, Malta, Mauretania, Mauritius, Majotta, Meksyk, Monako, Maroko, Mozambik, Namibia, Holandia, Nowa Zelandia, Niger, Nigeria, Norwegia, Oman, Pakistan, Filipiny, Polska, Portugalia, Katar, Republika Konga, Reunion, Rosja, Rumunia, San Marino, Arabia Saudyjska, Senegal, Serbia, Singapur, Słowacja, Słowenia, Afryka Południowa, Hiszpania, Suazi, Szwecja, Szwajcaria, Tajwan, Tanzania, Tajlandia , Togo, Tunezja, Turcja, Uganda, Ukraina, Urugwaj, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Wielka Brytania, Stany Zjednoczone, Watykan, Wenezuela, Wietnam, Zambia, Zimbabwe.

:spoko

samotny wilk - 2014-12-13, 22:10

Johny_Walker
Sorry, ale to co kolega wypisuje nt. map papierowych to wierutne brednie. Jeszcze nigdy nie spotkałem się z taką oceną (tak złą).
To ocena pozbawiona jakiejkolwiek znajomości tematu, ot taka z nieba, albo zza biurka.
Od razu widać, że kolega nigdy nie wędrował. Z podróżami autem, też nie było za dobrze.
Właściwie, to nie ma co pisać dalej. Ręce opadają.
Zapraszam do księgarni turystycznej, tam można zobaczyć, jak jest w realu.

:but :but :but :but

Johny_Walker - 2014-12-13, 23:29

Wędrował. Ostatnio z telefonami i 60CSx, a przedtem z GPSIII+. Mapy papierowe używam jeszcze dłużej. Bardzo słabo działają podczas zamieci śnieżnej w Zachodnich Tatrach w styczniu. Zero punktów orientacyjnych, a z jednej strony ścieżki przepaść i nawis śnieżny. Garmin 60CSx świetnie pokazuje szlak w warunkach zerowej widoczności i pozwala wrócić po zapisanych śladach. Ślady na śniegu są zawiane w ciągu kilkunastu sekund. Nawet pomogłem wrócić takiemu co się zgubił. Znaczy się miał mapę papierową. :haha:
koko - 2014-12-14, 11:14

Dzięki Jacek i Samotny Wilk .
P.S. JW się nie przejmujcie to temat badań nad racjami

MER-lin - 2014-12-14, 20:42

Odnośnie nawigacji mogę dodać tylko, że do Garmina pasują wyłącznie mapy Garmina. Firma ma swój zamknięty system. Mam obecnie najnowszą wersję Europy, no prawie najnowszą, CN Europe NT 2015.20 i CN Middle East&N Africa NT 2015.10. Jak ktoś potrzebuje, to są jeszcze mapy USA, Australii itp.

Wracając do meritum, z Ouezzane ruszamy bezpośrednio do Fezu. Fez jest bardzo dużym miastem, a dojazd w obręb medyny jest słabo oznaczony. Nawigacja nie bardzo chciała przyjmować nazwy ulic, które zawierał przewodnik Pascala. Stanęliśmy w końcu, aby zapytać kogoś o drogę. Tubylec, po ustaleniu skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy stwierdził, że nocowanie na parkingu przy medynie nie jest dobrym pomysłem, ponieważ w nocy nie jest tam zbyt bezpiecznie. Zaproponował nam, że może zaprowadzić nas na strzeżony parking koło francuskiego konsulatu. Jest to wprawdzie dosyć daleko od medyny, ale za to bezpiecznie. Myślimy, co nam szkodzi, najważniejszy jest bezpieczny nocleg. Tubylec prowadził nas na swoim motorowerku. Parking okazał się rzeczywiście sympatyczny ( adres: Avenue Abou Obeïda Ibn Al Jarrah ). Przed konsulatem francuskim stała długa kolejka chętnych, aby otrzymać wizę do lepszego, jak sądzili, świata. Nasz dobrodziej wytłumaczył nam, jak mamy iść do medyny, sugerując wzięcie taxi. Poszliśmy jednak piechotą. 35 minut dobrym tempem w afrykańskim słońcu. Dwie butelki wody skończyły nam się, gdy dotarliśmy wreszcie do celu. Medyna ogromna i na pewno warta zwiedzenia, szczególnie medresy. Parking na Place Boujeloud bardzo duży, pełen wądołów, zaniedbany i nie wzbudzający zaufania. Nasz dobrodziej spod konsulatu francuskiego miał rację. Rzeczywiście strach tam zatrzymać się na noc. Na koniec włóczęgi po labiryncie większych i mniejszych uliczek, staramy się, przy pomocy mapki w przewodniku Pascala, dotrzeć do słynnych garbarni. Udało nam się dojść prawie pod same garbarnie, gdy przyplątał się nastoletni naganiacz. Pokazał nam, że garbarnie są po drugiej stronie rzeki, a taras widokowy po naszej stronie jest w remoncie. Ponieważ wszystko, co mówił jak dotąd się zgadzało zgodziliśmy się, aby zaprowadził nas bezpłatnie, jak kilka razy podkreślał, do domu, z tarasu którego będziemy mogli popatrzeć na garbarnie. Wszystko się zgadzało, zaprowadził nas za darmo, tylko prywatny dom okazał się sklepem z wyrobami skórzanymi. Przemiły właściciel interesu, widząc że się wahamy czy wchodzić, uspokoił nas, że możemy wejść i popatrzeć, a jak będziemy coś chcieli kupić, to dobrze, a jak nie to też nie ma problemu. Następnie zaprowadził nas na imponujący, ocieniony tras nad samymi garbarniami i opisał ze szczegółami co widzimy oraz, jak wygląda proces garbowania skór. Potem zostawił nas samych, abyśmy mogli jeszcze popatrzeć i zrobić zdjęcia. Schodząc mijaliśmy sale tematyczne. Kurtki, torebki itd. Prze portfelach postanowiliśmy skorzystać i kupić coś dla towarzyszki małżonki. Wybór ogromny. Jakość dobra. Po wybraniu konkretnego modelu zaczęliśmy targi o cenę. Facet był niesamowity. Odstawiał przedstawienie godne najlepszego kabaretu. Schodząc z ceny twierdził, że okradam go, pójdzie przeze mnie z torbami, jestem Berber itd. W końcu zeszliśmy z 300 Dh do 200 i obaj uznaliśmy, że to dobry interes. Elegancki skórzany portfel z Fezu za niecałe 80 zł nie był złym wyborem. Do kamperka wracamy taxi. Taksówek jeździ wszędzie pełno, tylko wszystkie są zajęte. W końcu zaczajamy się na jakimś placu i gdy podjeżdża taxi i wysadza pasażera staramy się podbiec do niej zanim zdołają ją złapać tubylcy. Udaje nam się dopiero za którymś razem. Kurs z obrzeży medyny do kamperka, ładne kilka kilometrów, kosztował 20 Dh.

koko - 2014-12-14, 21:34

:pifko za NAVI i wogóle się należy
MER-lin - 2014-12-21, 18:32

Opuszczamy Fez i jedziemy do oddalonego o 60 km Meknes. Zatrzymujemy się na strzeżonym parkingu pod murami medyny – N-33º53.392´; W-05º33.961´. Parking przestronny, z sympatyczną obsługą, blisko bramy Bab al-Mansur. W medynie szczególnie warto zobaczyć medresę Bu Inania. Cena biletu 8 albo 10 Dh / dokładnie już nie pamiętam /. Generalnie prawie wszystkie obiekty turystyczne w Maroku mają bilety w tych cenach. Wyjątkowo jest drożej, jak np. Marrakeszu do medresy Alego ben Jusufa, gdzie żądali 40 Dh.
Z Meknes jedziemy zobaczyć znajdujące się w pobliżu ruiny starożytnego miasta Volubilis. Pomimo lekkigo zaniedbania rozległy kompleks robi wrażenie. Na nocleg postanawiamy zatrzymać się przy pobliskim hotelu o wdzięcznej nazwie Belle vue, czyli Piękny widok. Hotel położony jest na wzgórzu nad starożytnym kompleksem. Na skrzyżowaniu droga do ruin prowadzi w lewo, a do hotelu na prawo. Jest też duża tablica reklamowa. Przy hotelu jest przyzwoity parking, ale bez udogodnień dla kamperów. Recepcjonista powiedział, że kampery mogą spokojnie nocować na parkingu, ale musimy zapłacić 100 Dh. Ewentualnie możemy skorzystać z hotelowej restauracji na podobną kwotę. Druga alternatywa jest bardziej kusząca. Idziemy do restauracji na kolację. Teraz zrozumieliśmy, dlaczego hotel ma taką, a nie inną nazwę. Widok z hotelowego tarasu zapiera dech w piersiach. Pod nami rozciąga się bezkresna dolina obramowana na horyzoncie górami. Mamy widok na cały kompleks Volubilis. W dodatku za góry zaczyna zachodzić słońce. Całość sprawia niesamowite wrażenie. W restauracji zamawiamy tradycyjną marokańską zupę Harira po 40 Dh. Nocleg mamy więc za 80 Dh i pełne brzuchy. Rano należy oczywiście pogonić parkingowego, którego przez cały wieczór i noc nie było śladu, a teraz pojawia się znikąd i bez przekonania domaga się swojej doli za pilnowanie. Sam chyba nie wierzył w to, że dostanie jakieś pieniądze. Wysyłam gościa do recepcji, mówiąc, że tam już za wszystko zapłaciłem.
Hotele w Maroku bardzo rzadko wyrażają zgodę na nocowanie w kamperze na należącym do nich parkingu. Udało nam się to tylko w Volubilis i jeszcze jednym miejscu. W Hiszpanii też spotkaliśmy się z odmową.
Interesującym, ale bardzo miłym zjawiskiem, z jakim spotkaliśmy się w Maroku, była powszechna sympatia do Polaków. Często nawet nie zdążyliśmy powiedzieć jednego słowa, a tubylcy już poznawali, że jesteśmy z Polski. Polacy mają wyjątkowo dobrą prasę dosłownie w całym Maroku. Nie wiem, czym nasi rodacy zaskarbili sobie sympatię Marokańczyków, ale hasło Polska powodowało, że od razu traktowano nas jak kumpli. Na suku w Meknes, gdy kupowałem przyprawy, młody sprzedawca zapytał mnie w pewnej chwili, czy mam wódkę. Niestety nie miałem. Tubylec bardzo się zmartwił tym faktem i odparł, że za butelkę wódki oddałby mi połowę tych przypraw, które ma w swoim sklepie. Rozumiem człowieka. Przez cały pobyt w Maroku nie spotkaliśmy żadnego sklepu, gdzie można byłoby kupić alkohol. Podobno gdzieś takowe są, ale rzadko. Widać, że stanowczo za rzadko.

samotny wilk - 2014-12-21, 19:18

MER-lin,
MER-lin napisał/a:
Przez cały pobyt w Maroku nie spotkaliśmy żadnego sklepu, gdzie można byłoby kupić alkohol. Podobno gdzieś takowe są, ale rzadko.


Całkiem małe pocieszenie ? To jak żyć, w tym Maroku ? :roll:

Ale inni kamperowcy pisali, że w dużych marketach (na obrzeżach miast) alkohol można nabyć. Natomiast jego ceny są podobno astronomiczne np. półlitrowa butelka (puszka) piwa może kosztować i kilkanaście PLN, niekiedy ponad 20. Znam i takich, którzy niezbędny "towar" kupowali w Hiszpanii lub Portugalii. Mówili mi, że na granicy wnętrza kampera nikt nie sprawdzał. Ale, jaka jest prawda ?
A wieczorem, kiedy nadchodzi chłód, jakaś mała szklaneczka by się przydała.
:piwo:

Piszesz: "Interesującym, ale bardzo miłym zjawiskiem, z jakim spotkaliśmy się w Maroku, była powszechna sympatia do Polaków". Chyba coś w tym jest. Identyczne stanowisko zajął mój kolego organizujący rowerowe wypady po Maroku.
Musze go zapytać o dostęp do alkoholu i ceny trunków.

MER-lin - 2014-12-21, 20:24

Dużych marketów jest w Maroku mało. Byliśmy w dwóch Auchanach, czy innych francuskich i nic. Nawet jednego piwa. Zero alkoholu. W ogóle zaopatrzenie, jak na europejskie standardy, słabiutkie. Gdy skończyło nam się piwo i wino zaczęliśmy tęsknć za Europą. Dlatego, gdy wjechaliśmy do Ceuty, to pierwsze kroki skierowaliśmy do marketu przy porcie, a w nim na dział z alkoholem. Wybór był oszałamiający :szeroki_usmiech Na granicy, przy wjeździe do Maroka, nikt nie interesował się naszym kamperkiem. Za to przy wyjeździe kontrola była bardzo szczegółowa, ale o tym napiszę później.
Plusem trudnego dostępu do alkoholu w Maroku jest brak pijanych kierowców i jegomości z sinymi nosami chwiejących się na rogach ulic, czy pod sklepami.

MER-lin - 2014-12-25, 14:59

Wyjeżdżając z Volubilis stanęliśmy przed dylematem wyboru dalszej trasy. Pierwotny plan zakładał, że pojedziemy do Merzougi obejrzeć wydmy, a potem do Ouarzazate i drogą prowadzącą przez liczne oazy do M´hamid. Doszliśmy jednak do wniosku, że odległość kilkuset kilometrów, którą musielibyśmy pokonać, aby zrealizować cały ambitny plan, zabierze nam zbyt dużo czasu. Poza tym mijając trochę bokiem góry Rif zrozumiałem, że trawersować dwukrotnie góry Atlas, to nie przelewki. Rzut oka na poziomice na mapie potwierdził moje obawy. Marokańskie góry, to nie Beskidy. Wychodząc z założenia, że i tak wszystkiego, co jest w Maroku interesujące, głównie ze względu na rozległość kraju, w tej wyprawie nie zobaczymy, darowaliśmy sobie wydmy w Merzouga. Ruszamy więc główną drogą N8 w stronę Marrakeszu. Przewodnik Pascala zapewnia, że po drodze, w miejscowości El-Ksiba, będzie można kupić oliwę z oliwek prosto od producenta. Zawsze, jak jesteśmy w krajach południowych staramy się kupować oliwę i oliwki bezpośrednio „od chłopa”. Tak robiliśmy w Albanii, Grecji czy Turcji. Teraz też mamy ze sobą litrowe, zielone, zakręcane butelki po winie oraz 2,5 litrowe słoiki na oliwki. El- Ksiba leży parę kilometrów w bok od głównej trasy. Droga wiedzie wśród niekończących się gajów oliwnych. Wszystko niby dobrze, ale nigdzie nic nie sprzedają. Docieramy do El-Ksiby. Mała zakurzona dziura. Ani oliwy, ani oliwek. W miejscu, które wyglądało na centrum łapiemy tubylca i pytamy, gdzie można kupić oliwę i oliwki. Pokazuje jakiś mały ogólnospożywczy sklepik i mówi, aby tam spróbować. Nie szukamy jednak sklepu, ale producenta, który sprzedaje oliwę i oliwki luzem. Pascal znowu wpuścił nas w maliny. Wracamy na główną drogę i jedziemy dalej. Nagle widzimy przy drodze puste 5 litrowe butelki. Niechybny znak, że oferują tu oliwę z własnego tłoczenia. Bingo. Gospodarz wygląda jak Jean Reno i świetnie mówi po francusku. Dobrze, że wzięliśmy własne butelki. Plastikowe flaszki po wodzie mineralnej, które posiada na stanie gospodarz nie wyglądają na sterylnie czyste. Oliwę czerpiemy kubkiem prosto z beczki. Nabywamy 5,5 litra. Gospodarz posiada też marynowane w 1,5 litrowych butelkach oliwki z cytryną. Wyglądają i smakują super, ale naczynia są niepraktyczne, dlatego postanawiamy poszukać innego dostawcy oliwek. Była to słuszna decyzja, ponieważ ze dwa kilometry dalej trafiliśmy na gospodarza specjalizującego się w oliwkach. W swoim składzie miał kadzie, w których były różne rodzaje oliwek, w różnych konfiguracjach. Od zwykłych oliwek w sosie własnym poprzez oliwki z czosnkiem do oliwek z najbardziej wymyślnymi dodatkami. Wszystko w jednej cenie i wszystko należało najpierw, według sprzedawcy, spróbować. Napełniamy nasze słoiki. Tym razem 7,5 litra pojemności. To był bardzo udany dzień. Ponieważ zaczyna się zmierzchać jedziemy do najbliższego dużego miasta, Beni-Mellal, przenocować przy jakimś miłym posterunku żandarmerii.
Tadeusz - 2014-12-25, 15:27

MER-lin, czytam z ogromnym zainteresowaniem Twoją opowieść. Tym bardziej, że nadziei na wędrówkę Twoim śladem raczej nie mam. :-/

Za interesującą opowieść stawiam piwo. :pifko

I oczywiście czekam na dalszy ciąg. :spoko

MER-lin - 2014-12-25, 16:07

Żandarmii z Beni-Mellal okazali się przesympatyczni. Powiedzieli nam, że planowana przez nas trasa z Marrakeszu do Ouarzazate prowadzi wprawdzie przez góry, ale ma dobrą nawierzchnię. Odradzili nam również jazdę kamperem do wodospadów d´Ouzoud, ponieważ można dostać się tam wyłącznie samochodem terenowym. Zapewnili, że do M´hamid dojedziemy, ale dalej już nie damy rady, ponieważ tam kończy się asfalt i zaczynają pistes , po których kamperkiem nie pojeździmy.
Rankiem ruszamy do Marrakeszu. Zatrzymujemy się na strzeżonym parkingu przy meczecie Kutubija N-31°37´26.6”; W-07°59´46.2”. Cena 100 Dh/ dobę. Miejsce spokojne, dobre do noclegu i blisko medyny. Gdybyśmy zaczynali naszą wyprawę od Marrakeszu bylibyśmy zapewne zachwyceni miastem. Teraz jednak czuliśmy lekkie rozczarowanie. Plac Jemaa-el-Fna stanowi najbardziej oryginalny fragment Marrakeszu. Zapewne w nocy nabiera jedynego w swoim rodzaju kolorytu, w dzień jednak jego niezwykłej, jak podkreślają w wielu przewodnikach, atmosfery w pełni nie widać. Są wielkie wózki z owocami, zaklinacze węży, różni handlarze i sporo turystów. Z zaklinaczami węży trzeba uważać. Zapraszają turystów – oczywiście nie za darmo - do zaprzyjaźnienia się z ich wężami. Wygląda to w ten sposób, że wieszają węża na szyi i pozwalają zrobić sobie z tą „ozdobą” zdjęcie. Zdjęcie swojemu miejscu pracy pozwalają zrobić tylko po uiszczeniu opłaty. Są przy tym bardzo czujni. Szybko wychwytują turystę chcącego zrobić fotkę nielegalnie. Mnie udało się zrobić zdjęcie fragmentu placu z zaklinaczami węży ze sporej odległości przy wykorzystaniu zoom´a. Ale i tak zobaczył mnie jeden z zaklinaczy i biegł w moją stronę. Ja pobiegłem w drugą i schowałem się w tłumie przy straganach. Na obrzeżach placu Jemaa-el-Fna kupiliśmy za 50 Dh ( po targach ) oryginalną pamiątkę z Maroka – obrazek malowany na koziej skórze, rozciągnięty na drewnianej ramie. Medyna Marrakeszu, oprócz najdroższych biletów wstępu, o czym już wspominałem, charakteryzowała się jeszcze jednym, niezwykle irytującym elementem. Stale jeździły po niej, z maksymalną możliwą prędkością, miliony motorowerów. Wąskie uliczki, tłumy ludzi i miliony pędzących nie wiadomo dokąd i po co motorowerów. Nie wiem, czy było to bardziej irytujące, czy niebezpieczne, ale nigdzie tego wcześniej, ani później nie spotkałem w Maroku. Przez te motorowery nie zostaliśmy na noc w Marrakeszu. Mieliśmy ich tak dosyć, że po zjedzeniu tradycyjnego tadżinu na obiad, wróciliśmy na parking i ruszyliśmy w stronę Sahary.

samotny wilk - 2014-12-25, 18:21

Widzę, że ten Marrakesz, to prawdziwy tygiel. Miliony motorowerów, to też nie dla mnie.
Ludzie, którzy byli w Maroku odradzają Marrakesz i "filmową" Casablancę. Coś musi być na rzeczy.
No i te węże, których całkowicie nie trawię. Dałeś dyla przed zaklinaczami węży, ja też bym uciekł, gdzie pieprz rośnie.
Nawet będąc w zoo, nie wchodzę do pawilonu z gadami i płazami. Córcia zwiedza, a ja grzecznie czekam na zewnątrz. :zimno

A tak na marginesie: będą jakieś fotki ?

MER-lin - 2014-12-25, 18:22

Droga z Marrakeszu do Ouarzazate, tak jak mówili żandarmi, jest w niezłym stanie. Przynajmniej do podnóża Atlasu. Potem zrobiło się trochę węziej ( ale nadal nieźle ) i zaczęły się serpentyny. Agrafki, ostre długie podjazdy i ciężarówki. Na szczęście ciężarówek było znacznie mniej niż na północy Maroka. Wspinając się na Atlas natrafiliśmy na Kobiecą Kooperatywę Arganową. Później spotkaliśmy jeszcze kilka tego typu spółdzielni. Sklep-fabryka z wyrobami z olejkiu arganowego. Jedna pani kręciła kamiennym żarnem pozyskując cenny olejek, a druga, świetnie mówiąca po angielsku, obsługiwała elegancki i dobrze zaopatrzony sklep. Można było kupić mydło w czterech, czy pięciu zapachach, olejek arganowy do użytku wewnętrznego i zewnętrznego, kremy, itp. 60 ml flaszeczka olejku arganowego do użytku zewnętrznego kosztowała 100 Dh, kostka mydła około 8 Dh, czy 10 Dh.
Droga N9, którą jechaliśmy była główną trasą przez Atlas. W najwyższym punkcie wspinała się na przełęcz położoną 2260 m.n.p.m. Trasa z Marrkeszu do Ouarzazate miała zająć, według żandarmów, 1,5 godziny. Dobre żarty. Chyba Ferrari. Do celu dotarliśmy już w nocy. Zatrzymaliśmy się na dużej stacji paliw na przedmieściach, na wprost wytwórni filmowej N-30°56´23.9”; W-6°59´05.0”. Wybraliśmy parking przy restauracji z małym parkiem rozrywki dla dzieci. Wbrew pozorom miejsce było ciche i spokojne. W myjni samochodowej zatankowaliśmy zbiorniki z wodą. Jeszcze nie była to Sahara, ale już blisko.
Rano odpalamy kamperka, a rozrusznik chodzi razem z silnikiem i ani myśli się wyłączyć. Podobno pobiłem prędkość światła wyskakując z samochodu, łapiąc po drodze klucze, otwierając maskę i odkręcając klemę akumulatora. Ostukałem młotkiem rozrusznik, podłączam klemę – stacyjka wyłączona – a on kręci nadal. Parę prób i w końcu przestał kręcić, na amen. Przekręcam kluczyk w stacyjce, a rozrusznik nic. Strach mnie obleciał, że drań się stopił. Kiedyś tak załatwiłem rozrusznik w Audi. Na pych nie da rady zapalić, w dwie osoby nie popchniemy trzech ton. Sam kombinuję, co mogło spowodować awarię i aby nie tracić czasu wysyłam syna do szefa stacji paliw ( siedział na krzesełku przed wejściem ), aby zapytał, czy nie ma gdzieś pod ręką mechanika. Syn wrócił z wiadomością, że boss zadzwonił po fachowca i zaraz ktoś przyjedzie. Rzeczywiście po paru minutach przyjechał mechanik, a zaraz potem jeszcze elektryk. Okazało się, że rozrusznik na szczęście żyje. Wyłamała się natomiast blaszka w stacyjce. Początkowo zrobiła zwarcie, a potem musiała się przesunąć i teraz zapłon z kluczyka już nie działa. Chłopaki podczepili dwa kable i mówią, że mogę spokojnie tak uruchamiać. Mówię, że nie mogę tak zostawić, ponieważ będzie wyglądało, że kradnę samochód. Zapewniają mnie, że w Maroku takie uruchamianie auta jest normalne i nikt nie będzie się dziwił. Miałem jednak na stanie przełącznik skrzynkowy wytrzymujący 220V i do niego podłączyłem kable. Patent wytrzymał aż do października, gdy w końcu kupiłem nową stacyjkę. Pierwsza awaria za nami. Najlepsze nastąpiło potem. Pytam ile jestem winien. Mechanik z elektrykiem mówią, że boss ze stacji paliw powiedział, że nic. Za chwilę pojawia się boss i potwierdza, a potem rozkłada ręce i mówi welcome to Morocco. Przyszło nam wtedy do głowy, ze ludzie mieszkający za Atlasem są chyba inni niż ci, których dotychczas spotykaliśmy na północy i w środkowej części Maroka.

MER-lin - 2014-12-26, 14:58

Awaria opanowana, możemy ruszać dalej. Jedziemy obejrzeć ksary w pobliskiej miejscowości Skoura. Mieścina pustawa, ale liczne i interesujące budowle z gliny warte są zobaczenia. Tego typu zabudowa i z tego materiału będzie standardem w wioskach i oazach położonych bliżej pustyni. Oglądając gliniane ksary rozumiemy gdzie i po co woziły ciężarówki z północy słomę. Słoma wymieszana z gliną stanowi budulec, z którego wykonane są miejscowe domy. Zauważyłem dwie technologie budowlane. Pierwsza, to lepienie z gliny i słomy cegieł, które następnie suszy się na słońcu i wykorzystuje do wznoszenia budynku. Druga technologia, to lepienie jednolitego muru z mieszanki gliniano-słomianej, coś na kształt betonowej ściany z budowlanej gruszki. Widzieliśmy też konserwację murów klimatycznego hotelu na przedmieściach Skoury. Budowlaniec uzupełniał w murze ubytki gliny, które zapewne wypłukała woda, będąca największym wrogiem glinianych ścian. W knajpkach Skoury sprzedawany był pyszny kozi serek. Serek, w opakowaniach po około 200 gram, trzymany był w lodówkach w warunkach, nawet dla Europejczyka, higienicznych.
Ze Skoury ruszamy do Zagory. Niby minęliśmy już Atlas, ale droga w większości nadal jest typowo górska. Nie ma co się dziwić. Przełęcz Tizi-n-Tinififft przed Agdz leży na wysokości 1660 m.n.p.m. Nad górami zaczynają zbierać się ciemne chmury. Żartujemy, że wieziemy wodę na pustynię. Nasze głupie żarty szybko zostaną ukarane. Za Agdz zaczynają się liczne oazy rozsiane wzdłuż drogi. Chmury coraz gęstsze. Przecież niemożliwe, aby na przedpolach Sahary, w sierpniu padał deszcz. Możliwe. Za chwilę zaczyna się oberwanie chmury. Wysuszona ziemia nie przyjmuje wody. Deszcz wypłukuje błoto ze skarpy przy jezdni, dzięki czemu asfalt znika pod szybko się podnosząca błotnistą rzeką. Wycieraczki ledwo dają radę, jezdni praktycznie już nie widać, woda coraz wyżej. Co robić? Stanąć strach, jechać też strach. Pomalutku, powolutku wyjeżdżamy spod nawałnicy. Nieliczni tubylcy też chyba byli zaskoczeni deszczem. Widzieliśmy, jak szli pomiędzy jedną a drugą oazą w przemoczonych do suchej nitki swoich białych galabijach. Z każdym kilometrem robi się jednak jaśniej i cieplej. W Zagorze już nie pada i jest sucho. Zatrzymujemy się, aby pomyśleć, gdzie ulokować się na noc, gdy podjeżdża poznany na ostatniej przełęczy przed Agdz tubylec i zaprasza na swój camping. Pytam go, czy często pada o tej porze roku deszcz. Mówi, że deszcz pada tylko bliżej gór, w Zagorze już praktycznie deszczu się nie spotyka, a na pewno nie o tej porze roku. Mówię mu, że pojadę na jego camping pod warunkiem, że jest tam pralka. Jest pralka, jest prysznic, wszystko jest , zapewnia nasz hotelarz.
Na miejscu okazuje się, że camping, to niewielki gliniany placyk z trzema palmami, prysznic obraziłby się, gdyby zobaczył, że jego imieniem nazywa się to coś, co było na campingu, a pralka… Pralka to była kwintesencja poczucia humoru naszego przewodnika turystycznego. Stara wirnikowa pralka w stanie rozkładu. Wewnątrz czarna woda, a w niej dwa buty typu adidas. Nie musze dodawać, że byliśmy jedynymi gośćmi na campingu. Dziękujemy za ofertę noclegu i wracamy do Zagory.

MER-lin - 2014-12-26, 15:53

Zagora nie jest duża. Szukamy jakiejś miejscówki na noc. Co chwilę zrównują się z nami motorowerki, których kierowcy proponują nam wyprawę na pustynię, warsztat mechaniczny, czy camping. Zapada zmrok, gdy wjeżdżam na schowany w bujnej zieleni parking jakiegoś hotelu. Wysyłam syna na negocjacje. Niestety, nie możemy tu zostać. Kawałek dalej natrafiam na inny hotel. Budynek stoi po jednej stronie jezdni, a parking jest po drugiej stronie, dodatkowo oddzielony od jezdni murem. Pytam parkingowego, czy możemy tu zostać. Mówi, że nie ma problemu. Dociekam, czy w recepcji hotelu nie będą robić problemów. Parkingowy z godnością odpowiada, że na parkingu, to on rządzi. Jest dobrze.
Wokół Zagory rozciągają się liczne oazy z gajami palm daktylowych. Tutejsze daktyle uważane są za najsmaczniejsze w Maroku. Następnego dnia zamierzamy zakupić zapas tych specjałów. Rano pytam parkingowego ile jesteśmy winni za postój. Ile dam, tyle będzie, mówi nasz dobrodziej. Mam tylko dirhemy w banknotach po 100, daję więc parkingowemu kilka dolarów. Gość ogląda banknoty, jakby widział je po raz pierwszy i zaczyna biadolić. Co to jest, co on ma z tym zrobić, nie masz dirhamów, nie chcę tego. Dopiero, jak mu wytłumaczyłem, że to też pieniądz, który wymieni w kantorze, czy banku na dirhamy dał się przekonać. Powiedział nam też, że daktyle kupimy w centrum na targu. Stajemy w centrum, szukamy targu. Nie ma. Pytam w końcu jakiegoś tubylca, gdzie jest ten targ. Podprowadził nas na właściwe miejsce. Daktyle były sprzedawane w kartonowych pudełkach po 1 lub 2 kg. Były różne rodzaje daktyli. Małe, duże, czarne itp. nasz przewodnik okazał się nieoceniony. Sprzedawcy pochodzili bowiem z okolicznych oaz i mówili tylko w swoim języku. Nasz przewodnik służył za tłumacza i pośrednika w ustalaniu ceny. Kupiliśmy 7 kg daktyli i wracamy do kamperka. Dajemy naszemu przewodnikowi gift w postaci smyczy do kluczy. Wyraża autentyczny zachwyt i mówi, że po drugiej stronie ulicy ma sklep z wyrobami berberyjskiego rzemiosła. Jeżeli mamy jakieś towary na wymianę, to on chętnie je weźmie w rozliczeniu. Nareszcie. Przed wyjazdem czytałem, m. in. na naszym forum, że dobrze jest zabrać do Maroka różne rzeczy na wymianę. Wziąłem sporo różnych giftów, ale nikt dotychczas nie chciał w ogóle słyszeć o żadnym handlu wymiennym. Już zwątpiłem, że się pozbędę tych gratów, a tu gościu sam wyskakuje z propozycją. Sklep nieduży, ale oryginalny. Biżuteria męska i damska, broń biała, szale na głowę na pustynię itp. Żadnej chińszczyzny, czy innego badziewia. Wszystko wyroby miejscowego rzemiosła. Nasz gospodarz jest przeciwieństwem handlarzy z suków. Pyta, co nas interesuje, pokazuje, objaśnia, co z czego jest wykonane itp. Ani odrobiny nachalności, żadnego wciskania towaru. Negocjujemy komplet srebrnej biżuterii – kolczyki, bransoletka i pierścionek. Ustalamy wstępną, dosyć wysoką cenę. Gospodarz mówi, abyśmy pokazali, co mamy na wymianę. Wysypujemy nasze skarby. Uprzedzamy, że do starego telefonu komórkowego nie mamy ładowarki. No problem. Obejrzał i mówi, że bierze wszystko. Szczęka mi opadła. Wszystko? Wszystko. Mówi, że teraz za biżuterię chce tylko 200 Dh. Dobra. Dobieramy jeszcze jedne kolczyki i niech będzie 200. Obie strony są zadowolone. Maroko za Atlasem jest zupełnie inne, a ludzie całkowicie z innej bajki. Naprawdę inny, lepszy świat.

MER-lin - 2014-12-26, 21:06

Jakie gifty wziąłem na do Maroka wymianę? Wszystko co zalegało w domu i było nowe, nieużywane. Wyjątkiem były dwa stare telefony komórkowe. Różne firmowe długopisy, flamastry, samoprzylepne kolorowe karteczki do notatek, smycze do kluczy, suszarka do włosów, szmaciane siatki na zakupy z logo różnych sklepów, metalowa popielniczka itp. Nawet szalik i czapka zimowa. Najbardziej poszukiwane były telefony komórkowe, obojętne w jakim stanie. Na pytanie, co robi z tym całym majdanem nasz przyjaciel odpowiedział, że wozi na pustynię i wymienia z Berberami na wyroby rzemieślnicze, które następnie sprzedaje w swoim sklepie. Obok telefonów komórkowych bardzo pożądanym towarem był oczywiście alkohol. Piwo, wino, wódka, każdy. Sympatyczny Marokańczyk wycyganił ode mnie ostatnią puszkę piwa. Gdy w drodze powrotnej zajrzeliśmy do jego sklepu zrobił rozmarzone oczy na wspomnienie smaku polskiego piwa.
Mała uwaga dotycząca daktyli. W Maroku nie brakuje tego specjału. Można go kupić na każdym suku i oczywiście w saharyjskich oazach, czyli u producenta. Najdziwniejsze jest to, że w sieciowych francuskich marketach, w których byliśmy nie sprzedawali marokańskich daktyli, tylko tunezyjskie. To tak jakby do Polski wozić jabłka z Hiszpanii. Ale nie o tym chciałem napisać. Kupione w Zagorze daktyle leżały sobie spokojnie w swoich pudełkach i były przez nas systematycznie podjadane. Pod koniec pobytu w Maroku zorientowałem się, że niektóre z tych znajdujących się na spodzie zaczynają się psuć. Brak konserwantów spowodował rozwój jakiejś chyba pleśni. Zauważyłem to w miarę szybko, więc szkody były niewielkie. Niepewne daktyle wyrzuciłem, a pudełka przełożyłem na spód lodówki, co rozwiązało problem. Wniosek z tego jest taki, że w tropikalnym klimacie, albo daktyle trzymamy w chłodniejszym miejscu, albo w przewiewniejszym opakowaniu niż zamknięte kartonowe pudełka. Tym bardziej, że daktyle w cieple puszczają sok, który rozmiękcza karton. W lodówce, nawet kamperowej, już ten proces nie zachodzi.

MER-lin - 2014-12-28, 15:29

samotny wilk napisał/a:
A tak na marginesie: będą jakieś fotki ?
Raczej fotek chciałem unikać, aby nie powielać miejsc, które były już pokazywane przez innych kolegów. Dodam jednak kilka pozycji, dla zobrazowania pewnych sytuacji, o których piszę.
Z Zagory ruszamy na koniec świata, do M´hamid. Trasa ma długość 96 km. Do połowy jest normalna jezdnia, ale potem robi się już jeden, trochę wygryziony po bokach pas. Wąziutko. Na szczęście ruch niewielki. W kilku miejscach droga jest remontowana. Sypią nowy tłuczeń, przejeżdża walec, jedna warstwa asfaltu i gotowe. Tam gdzie jest budowa, musi być i błoto. Nawet na Saharze. Rozgrzebany tłuczeń jest polewany z cystern wodą. Wszędzie czerwone klejące się błoto. Świetnie przylega do podwozia i karoserii. Schodzi z bardzo wielkim trudem. Mam je w niektórych miejscach podwozia do dzisiaj. Robi się coraz cieplej. Po bokach widzimy nieraz całkiem pokaźne piaszczyste wydmy. Docieramy do M´hamid. Jedno skrzyżowanie, parę parterowych budynków i tyle. Asfalt kończy się. Dalej jest tylko piasek. Wszyscy oferują wyprawy dżipami i wielbłądami na pustynię. Z tego tu żyją. Jest kilka sklepów z wodą butelkowaną i pitami, jedna knajpa, ze dwa sklepy z wyrobami berberyjskiego rzemiosła ( na drzwiach jednego z nich wielka naklejka z biało-czerwoną flagą i napisem „Polska” ). W miejscowości znajdujemy dwa campingi, które sąsiadują ze sobą. Aby do nich dotrzeć na skrzyżowaniu należy skręcić w lewo i jechać cały czas prosto. Po około 300 metrach dociera się do muru. Na lewo jest brama wjazdowa droższego campingu z basenem ( 100 Dh ), na prawo brama wjazdowa tańszego, bez basenu ( 50 Dh – początkowo chcieli 60 Dh ). Wybieramy tańszą opcję. Stajemy w cieniu palmy, mamy kran z wodą i prąd, który napędza lodówkę i Trumavent. Kamperowa lodówka, to już tylko rekwizyt. Tremometr pokazuje w cieniu palmy 49,9°C. lekki wiatr ma tą samą temperaturę. Gospodarze - ojciec z synem – częstują nas tradycyjną miętową herbatą. Pytamy o wyprawę na pustynię. Proponują nam 100 km trasę z noclegiem za 100 euro od osoby. Pokazują na mapie i rysują plan trasy tłumacząc, co zamierzają nam pokazać. Cena jest atrakcyjna. W innych „biurach podróży” w centrum M´hamid żądali dwa razy tyle i więcej. M´hamid należy traktować wyłącznie jako bazę wypadową na Saharę. Nie ma tu żadnych atrakcji turystycznych.
Z wyprawy na pustynię musieliśmy jednak zrezygnować. Dla mnie temperatura 50°C nie stanowi żadnego problemu. Uwielbiam ciepło. Im cieplej, tym lepiej się czuję. W Polsce, przy temperaturze 0°C najchętniej zapadłbym w sen zimowy. Niestety dla mojego syna było to już jednak trochę za dużo. Dotąd znosił miejscowe temperatury bez kłopotów. Teraz jednak siedzi pod palmą, pije wodę i sapie. Mówi, że najgorszy jest gorący wiatr. Jaki on tam gorący, przyjemnie ciepły.
Następnego dnia ruszamy z powrotem. Zaraz po wyjeździe z M´hamid zaczyna się mała burza piaskowa. Wiatr miecie po jezdni coraz więcej piasku. Wygląda to, jak śnieżna zadymka. Po bokach jezdni, z pustyni, podnoszą się tumany piachu. Widoczność robi się średnia. Na szczęście po paru kilometrach pogoda wraca do słonecznej normy.

MER-lin - 2015-01-08, 16:55

Zatrzymujemy się na chwilę w Zagorze i idziemy pożegnać się z naszym sympatycznym sklepikarzem. Zaprasza nas w odwiedziny w następnym roku i przypomina, abyśmy zabrali dużo różnych rzeczy na wymianę. Bardzo chętnie odkupi również od nas bursztyn.
Wieczorem docieramy na znany nam już parking w Ouarzazate. Następny dzień zaczynamy od wizyty w ksarze Ait Benhaddon. Zespół znajduje się po drugiej stronie drogi i wąwozu rzeki. Należy zaparkować na poboczu, możliwie blisko widocznych zabudowań ksaru i przejść ścieżką, a potem mostkiem do kompleksu. Ait Benhaddon robi wrażenie swoim rozmachem i dobrym stanem budynków. Wstęp był darmowy. Przejście całego, położonego tarasowo na wzgórzu kompleksu, aż do samego szczytu zajęło nam około półtorej godziny. Nie licząc kilku turystów byliśmy tam praktycznie sami. Cisza i spokój. Ait Benhaddon był jeszcze o tyle nietypowy, że było tam tylko kilka sklepów z pamiątkami i ze dwie knajpki. Żadnych nagabywaczy, rowerów, motorowerów i tłumów przelewających się ulicami.
Z Ait Benhaddon ruszamy w stronę Agadiru. Nie chcemy przekraczać ponownie Atlasu, dlatego wybieramy biegnącą pomiędzy Saharą i Atlasem drogę N10. Trasa wyjątkowo nudna i monotonna. Pusty step. Nasz mądry przewodnik Pascala twierdzi, że znajdujące się na naszej trasie Taliouine jest najbardziej znanym ośrodkiem uprawy i handlu szafranem w Maroku. Szafran i owszem sprzedają, tyle, że w cenach wyższych niż w innych częściach Maroka. Nic nie kupujemy i jedziemy dalej. Pod wieczór kotwiczymy w ładnym mieście Taroudant. Wzdłuż murów medyny ciągną się spore parkingi. My wybieramy duży, dobrze oświetlony parking przylegający do jakiegoś obiektu wojskowego N-30°28´30.2”; W-8°52´14.5”. Pytamy strażnika w budce, czy możemy tu zostać na noc. Wojskowy mówi, że nie ma problemu i radzi stanąć tak, aby mógł widzieć nasz samochód. Po drugiej stronie jezdni ciągnie się mur medyny. Był to pierwszy i ostatni raz, gdy nocowaliśmy przy jakimś kompleksie wojskowym i dodatkowo byliśmy pilnowani przez uzbrojonego wartownika. Medyna Taroudant stanowi mieszankę arabsko-francuską, z naciskiem na francuską. Wyraźnie widać, że miasto, nie tylko starówkę, w znacznym stopniu kształtowali Europejczycy. Na drugi dzień wybieramy jakąś przyzwoicie wyglądającą knajpkę, która kusi tablicą z menu dnia. Okazuje się, że za 40 Dh dostajemy na rozgrzewkę przekąski, następnie wielki tadżin, kosz z pitami, a na deser pokrojone świeże pomarańcze posypane cynamonem.

MER-lin - 2015-01-09, 15:47

W pierwszej fazie planowaliśmy od Agadiru pojechać na południe, wzdłuż wybrzeża Atlantyku, do Sidi-Ifni, Guelmim, a nawet do Dakhla. Rozległość Maroka w połączeniu z kurczącym się czasem, który pozostał nam do dyspozycji, kazała nam zweryfikować nasze zamiary. Zapadła decyzja, że południową część zostawiamy na następna wyprawę, a teraz kierujemy się już na północ. W końcu z Agadiru do Ceuty jest jeszcze kilkaset kilometrów i wiele ciekawych miejsc do zobaczenia.
Planując wyjazd do Maroka należy poważnie brać pod uwagę obszar tego kraju oraz szybkość z jaką można się będzie przemieszczać. Przez trzy tygodnie przejechaliśmy prawie 6 tys. km, zdążyliśmy zobaczyć kilka najważniejszych atrakcji turystycznych i poznać odrobinę region śródziemnomorski, góry Rif, Atlas, Saharę i wybrzeże Atlantyckie oraz ich mieszkańców. Ważne jest tutaj słowo „odrobinę”. Pozwoliło nam to jednak dostrzec różnorodność krajobrazową tego kraju, różnice w mentalności mieszkańców, przepaść ekonomiczną i socjalną dzielącą Maroko od Europy itp. W Europie jest raczej mało prawdopodobne, aby przy turyście stojącym na ulicy zatrzymał się samochód, a kierowca grzeczne zapytał, czy może dostać kilka dirhamów. W Maroku jest to zjawisko dosyć częste. Marokańczycy oczekujący wsparcia od bogatego turysty są przy tym bardzo wybredni. Kilka razy oddali mi drobne, które im dałem, robiąc przy tym awanturę, że za tak małą kwotę nic sobie nie kupią. Dzieci też miały konkretne życzenia. W większości chciały dostać piłkę. Inne rzeczy z rzadka wzbudzały ich zainteresowanie, oczywiście z wyjątkiem pieniędzy. W piłkę dzieciarnia w Maroku gra wszędzie i o każdej porze. Aż dziwne, że kraj ten nie jest światowym liderem w dziedzinie futbolu. Mówiąc o biedzie nie mogę nie wspomnieć o dzielnicach nędzy. W różnych krajach europejskich widziałem skrajną nędzę. Najczęściej byli to Cyganie – koczujący przy drogach w Rumunii, czy żyjący w ziemiankach w Albanii. Jednak dzielnice nędzy ciągnące się w Casablance wzdłuż autostrady przeszły wszystkie moje wyobrażenia. Jednak ubóstwo mieszkańców Trzeciego Świata w żaden sposób nie może równać się z Europejskim.
Z Taroudant ruszamy w stronę Agadiru. Samo miasto jest mało interesujące – skupisko hoteli i turystyki zorganizowanej. Omijamy więc Agadir i wjeżdżamy na drogę N1 biegnąca w większości wzdłuż wybrzeża. Mijane nadmorskie miejscowości są jednak zatłoczone i nie oferują interesujących miejscówek na nocleg. W Taghazoute widzimy stoisko z naczyniami do Tadżinu. Wszystkie garnki mają metalowe obejmy. Nigdzie dotychczas nie mogliśmy kupić tych obręczy. Z zebranych przed wyjazdem informacji wynikało, że zapobiegają one pękaniu garnka podczas gotowania na gazie. W Maroku wszystkie garkuchnie używały jako paliwa do tadżinu węgla drzewnego. Tłumaczymy sprzedawcy, że potrzebujemy tylko obręcz, bez garnka. Sprzedawca nie ma samych obręczy, ale wyjaśnia nam, gdzie mieści się zakład rzemieślniczy, w którym dorobią nam potrzebny element. Znajdujemy malutki warsztacik. Jego właściciel wyciąga zwój cienkiego płaskownika, mierzy nasze tadżiny i za 30 dirhamów dorabia na poczekaniu dwie obejmy. Tłumaczy, że obejmy powinny być na garnku przez cały czas. Nie należy ich zdejmować. Pokazuje swój garnek stojący na butli gazowej. Rzeczywiście, na pewno nie zdejmował obejmy ze swojego tadżinu przez długie lata. Zadowoleni ruszamy dalej. Stajemy na krótko nad morzem, ale parkingowi strasznie zdzierają, knajpki słabo zaopatrzone, nic ciekawego. W ten sposób wieczorem docieramy do As Sawirah. Dojeżdżamy szeroką aleją do bram starówki, robimy zwrot i cofamy się 250 metrów. Zatrzymujemy się w bocznej alei przy komisariacie Policji N-31°30´10.6”; W-09°45´41.8”.

MER-lin - 2015-01-09, 17:52

Zostawiamy kamperka i idziemy na starówkę. Czas coś zjeść i zatopić się w rozkwitające o tej porze życie. Starówka zupełnie inna niż w głębi Maroka, właściwie już europejska. Wrażenie zbliżania się do Europy potęguje przenikliwe zimno i wiatr. Odwykliśmy od takich temperatur. Starówka tętni życiem. Otwarte setki sklepików, w których królują wyroby z korzenia tui. Piękne puzderka o niepowtarzalnym rysunku słoi egzotycznego drewna. Ceny od 50 do 300 dh za sporą szkatułkę. Targujemy najładniejszą w całej As Sawirah szkatułkę i pytamy, czy zawsze jest tu tak zimno. Sklepikarz mówi, że tak. As Sawirah jest marokańskim biegunem zimna. Duży wpływ na klimat ma zimny prąd oceaniczny i usytuowanie pomiędzy jakimiś wzgórzami, czy u wylotu wąwozu. W każdym razie zimno i wietrznie. W dzień zrobiło się trochę cieplej, ale bez rewelacji. Miasto zdecydowanie warto odwiedzić. Dużo zabytków, fajny port rybacki, plaża.
Z As Sawirah ruszamy na północ lokalną nadmorską drogą R301. Wokół rozciągają się lasy tujowe. Już wiemy skąd lokalni rzemieślnicy brali materiał na swoje piękne puzderka. Temperatura też szybko wraca do normy. Znowu jest przyjemny upał. Jest już koło drugiej po południu, a leżące poniżej plaże i brzeg oceanu schowane są we mgle. Podobno jest to specyfika wybrzeża Atlantyku od Agadiru na północ. Żądne biuro podróży nie uprzedza turystów, że w Agadirze przez pół dnia zalega nad plażą mgła. Zimny prąd oceaniczny i gorące powietrze znad lądu dają taki, a nie inny efekt.

MER-lin - 2015-01-12, 21:10

Jadąc wzdłuż wybrzeża po południu docieramy do Oualidii. Miejscowość jest ciekawie położona na dwóch poziomach. Na górze wysokiego klifu jest typowe marokańskie miasteczko. Natomiast na dole wczasowisko z willami, hotelami, dyskotekami i wielkim strzeżonym parkingiem, na którym stanęliśmy na nocleg N-32°43´54.6”; W-9°02´38.2”. Zarówno świat górny, jak i dolny, nie jest przesadnie rozległy. Różnica poziomów pomiędzy podstawą i szczytem klifu jest za to bardzo duża. Do kurortu zwabiła nas opinia, że jest to raj dla smakoszy owoców morza. Najpierw próbowaliśmy namierzyć owoce morza w knajpkach na górze. Nigdzie nie mieli ostryg. Wszędzie natomiast patrzono na nas jak na kosmitów, gdy pytaliśmy o ostrygi. W końcu zjedliśmy zwykłe mule. Wracając z knajpki zauważyliśmy pod koniec miasteczka szyld „ostrygi”. Polna droga prowadziła w dół. Zaryzykowaliśmy zjazd kamperem, już w połowie wąskiej, krętej i wyboistej drogi żałując swojej decyzji. Jak potem wydrapiemy się z powrotem? Na dole nie było żadnej restauracji tylko buda rybaków. Owszem mieli w kadziach ostrygi. Mieli również cytryny i noże do otwierania muszli. Za sześć sztuk chcieli jednak 300 Dh, co było rozbojem w biały dzień. Teraz zrozumieliśmy, dlaczego w żadnej knajpce nie było ostryg, a na hasło ostrygi wszyscy patrzyli na nas dziwnym wzrokiem. Dziękujemy uczynnym rybakom i wracamy z powrotem na górę. Zjechać nie było łatwo, ale wjechać pod tą krętą stromiznę jeszcze trudniej.
Od parkingu, na którym stanęliśmy na nocleg, do brzegu oceanu prowadziła krótka uliczka. Na jej końcu, po prawej stronie, stał niewielki hotel z restauracją, jak się okazało, prowadzony przez Francuzkę. Polecam ten lokal. Bardzo miła obsługa, właścicielka osobiście chodzi pomiędzy gośćmi i zamienia z każdym kilka słów, świetna kuchnia, piwo i wino oraz przystępne ceny. Rano nieopodal hoteliku spotkaliśmy naszych rybaków. Oczywiście sprzedawali ostrygi. W tej samej cenie i z tym samym powodzeniem.
Zadziwiało nas, że we wszystkich rybackich wioskach i miasteczkach można było kupić świeże ryby, ale nie większe od śledzia. Nie wiem, czy w miejscowi rybacy nie łowili większych okazów, czy może w przybrzeżnych wodach występowała tylko taka drobnica.
Następnego dnia jedziemy zwiedzać portugalskie miasto w El-Jadida. Przewodnik Pascala zachęca do zwiedzenia twierdzy i odpoczynku na pięknej plaży. Sama twierdza rzeczywiście jest dosyć interesująca. Rozległa i dobrze odrestaurowana, ale dosyć pusta. Natomiast cała reszta, poza twierdzą, tragedia. Nachalne dzieciaki oblepiły kamperka dobijając się i żądając piłki. Na ulicy nie mogliśmy się opędzić od żebraków różnej maści i różnego stanu posiadania ( piesi, na rowerach, w samochodach ). Wszędzie smród i tony śmieci, jakich nie widzieliśmy nigdzie w Maroku. Zdecydowanie było to najgorsze miejsce turystyczne w całej naszej wyprawie.

MER-lin - 2015-01-23, 14:13

Od El-Jadidy rozpoczyna się biegnąca wzdłuż wybrzeża do Tangeru autostrada. Postanawiamy skorzystać z autostrady, aby ominąć lokalne, zatłoczone drogi i Casablankę. Marokańskie autostrady są płatne. Opłatę wnosi się na bramkach wyłącznie gotówką. Tak, jak przewidywaliśmy ruch na autostradzie był bardziej niż umiarkowany. Infrastruktura parkingowa jest jednak bardzo skromna. Nieduże parkingi pozbawione są typowych dla autostrad wygód – tylko miejsce do stanięcia, nic poza tym. Największym zaskoczeniem były jednak ceny za przejazd autostradą. Opłaty, jak na warunki marokańskie, były wysokie, na poziomie europejskim. Miło przestało być, gdy dojechaliśmy do Casablanki. Autostradowa obwodnica miasta okazała się płatna. Bramki były co 2-3 kilometry, a łączna cena za kilka odcinków obwodnicy wyniosła znacznie więcej niż za o wiele dłuższy przejazd z El-Jadida do Casablanki. Krótko mówiąc, obwodnica Casablanki jest kosmicznie droga. Autostradą ostatecznie dojechaliśmy do Rabatu, a potem zjechaliśmy na biegnącą przez miasto drogę N-1. Następny węzeł na autostradzie umożliwiający z niej zjazd był bowiem dopiero w Kenitra. Przejazd przez Rabat to kwintesencja marokańskiego ruchu drogowego. Na dwupasmowej jezdni mieszczą się po cztery, a w porywach nawet pięć rzędów samochodów. Każdy jedzie jak mu wygodnie, często pod prąd. Policjanci stojący na środku jezdni nie zwracają na nic uwagi. Lubię jednak ten pozorny chaos, a więc klakson i zdecydowanie, ale powoli do przodu. Duży może więcej. Ciśnienie skoczyło mi tylko w momencie, gdy z boku pod koła wjechał mi rowerzysta. Nie stuknąłem chłopaka, zdążyłem wyhamować, ale cyklista z wrażenia wywrócił się przed samochodem. Stojący na środku jezdni piesi szybko go pozbierali i każdy zapomniał o tym drobnym incydencie. Na północnych peryferiach Rabatu, przy drodze N-1, zobaczyliśmy stację benzynową Shell, przy której był zamykany szlabanem i bramą parking. Parking był ogrodzony wysoką siatką, wewnątrz obsadzony jakimiś krzakami i drzewami. Miejsce ciche, przytulne, oświetlone, strzeżone i z dostępem do kranu z wodą N-34°06´33.9”; W-6°45´10.8”. W nocy parkingowy zamknął na klucz bramę i zostaliśmy sami. Rano ktoś otworzył bramę, wjechały jakieś samochody, ale parkingowego nie było. Nie wiedzieliśmy, o której może się zjawić i po 9 postanowiliśmy ruszyć dalej. Ustalonej wieczorem opłaty nie uiściliśmy, ponieważ nie było komu.
W Al Araish żegnamy się z Atlantykiem i drogą R-417 ruszamy w stronę Tetuanu i Ceuty. Czas zaczyna być naszym największym wrogiem. Z tego też powodu nie zajeżdżamy do Tangeru. Poza tym Tanger już widzieliśmy, ponieważ będąc kiedyś w Hiszpanii zrobiliśmy sobie jednodniową wycieczkę z Tarify na drugą stronę Cieśniny Gibraltarskiej. Wieczorem meldujemy się na przejściu granicznym Maroko-Ceuta. Nasza marokańska przygoda dobiega końca. Przynajmniej w swym najważniejszym punkcie.

MER-lin - 2015-01-23, 17:50

Wracając do Ceuty trzeba mieć dokument wwozowej odprawy kampera i wypełniony żółty kwestionariusz na każdą osobę. Formalności na wyjeździe z Maroka trwają znacznie krócej, niż przy wjeździe. Uaktywniają się jednak celnicy. Przy jednej z budek, w ogrodzonych boksach leżą na pół żywe dwa wielkie wilczury. Przypuszczam, że są to psy wyszkolone w poszukiwaniu narkotyków. Celnicy każą nam zjechać na bok. Pytają co wieziemy, czy mamy narkotyki. Wchodzą pod podwozie, ostukują różne elementy pojazdu, oglądają ściany. Nie interesuje ich zawartość szafek, ale konstrukcja samochodu. Wyraźnie znają się na swojej robocie. Po 20 minutach dają nam spokój i puszczają wolno. Z tą brygadą nie było żartów.
Hiszpański pogranicznik rzuca okiem na paszporty i macha, aby jechać dalej. Jesteśmy z powrotem w Europie, a przynajmniej w UE. Zaraz za przejściem granicznym opada nas stado koników. Każdy macha grubym plikiem dirhamów i proponuje skup marokańskiej waluty. Nie mamy co sprzedawać. Ostatnie dirhamy wydaliśmy na warkocz czerwonej cebuli u przydrożnego sprzedawcy. Mijamy znany nam już parking nad morzem i jedziemy prosto do chyba jedynego dużego marketu w Ceucie, mieszczącego się przy wjeździe do portu. Zaczyna się robić ciemno, a nie wiemy, do której czynne są w Ceucie sklepy. Ceuta to strefa wolnocłowa, ceny towarów są więc o wiele bardziej atrakcyjne niż w Hiszpanii. Robimy zapas różnych konserw z owocami morza, piwa i świetnego hiszpańskiego wina. Teraz można jechać na nocleg na nadmorskim parkingu. Na miejscu okazuje się, że prawie cały parking jest zajęty przez samochody policji i straży granicznej. Bez problemu nas jednak wpuszczają. Była to wyjątkowo bezpieczna i spokojna noc.
Cały następny dzień przeznaczamy na zwiedzanie Ceuty i byczenie się na niezatłoczonej plaży. Ceuta nie jest duża, ale posiada piękne kolonialne budownictwo i niepowtarzalną atmosferę. Zachęceni przez przewodnik Pascala postanawiamy udać się na półwysep Monte Acho, gdzie przy klasztorze Ermita de San Antonia ma znajdować się monumentalny pomnik generała Franco. Idziemy piechotą. Mapka z przewodnika nie jest zbyt precyzyjna, dlatego o drogę pytamy miejscowych. Po wielu trudach docieramy na wzgórze, gdzie stoi klasztor. Powiem tak, pomnika już nie ma, a klasztor to mała chałupka i w dodatku zamknięta – szkoda fatygi. Jedynym plusem wyprawy były piękne widoki z klasztornego wzgórza na zatokę i całą Ceutę. Kolejna noc na parkingu nie jest już tak komfortowa. Po Policji nie ma śladu, za to zjeżdża miejscowa młodzież i przy dźwiękach samochodowych audio do świtu drze się, tańczy i rzuca butelkami. Horror. Raniutko ruszamy na pierwszy prom, który odpływa o 9.30. Formalności w porcie trwają krótko. Bilet typu open był dobrym pomysłem. Można wypłynąć dowolnym promem w dowolnym dniu. Po półgodzinnym rejsie lądujemy z powrotem w Algeciras.

ZEUS - 2015-01-23, 18:03

dzięki za fajną relację... po przeczytaniu - dylemat: z jednej strony wielka pokusa by tam pojechać ale opisałeś też sytuacje które trochę zniechęcają, (oczywiście z każdym wyjazdem wiąże się jakieś ryzyko... :wyszczerzony: )
zasłużone... :pifko ... może kiedyś okoliczności przyrody pozwolą na inne niż wirtualne... :szeroki_usmiech

MER-lin - 2015-01-23, 18:18

To jeszcze nie koniec. Parę słów chcę powiedzieć o drodze powrotnej przez Europę. Maroko ma swoje plusy i minusy, jak każdy kraj. Zdecydowanie jednak warto tam pojechać. Żadna zorganizowana przez biuro podróży wycieczka nie zastąpi samodzielnego zwiedzania kraju i bezpośredniego kontaktu z jego mieszkańcami.
MER-lin - 2015-02-05, 19:44

Droga powrotna przez Europę w zasadzie prowadziła tą samą trasą, którą jechaliśmy do Maroka. Ze względu na szybsze tempo jazdy oraz dwa postoje nad Morzem Śródziemnym wybraliśmy inne miejsca na nocleg. W sierpniu w Hiszpanii i Francji na wybrzeżu nie było gdzie wetknąć palca. Wszędzie miliony ludzi. Na początku września wszyscy urlopowicze nagle zniknęli. Puste plaże, puste parkingi, ciepło i słonecznie. Cos pięknego. Trudno było więc nie skorzystać z uroków Morza Śródziemnego w spokojnej atmosferze. Na plażach były tylko niewielkie grupki emerytów. Można było stanąć kamperkiem w dowolnym miejscu. Nikt się nie czepiał, nikt nie przeganiał.
Pierwszy nocleg wybraliśmy całkiem przypadkowo. Po pokonaniu kilkuset kilometrów z Algeciras, wieczorem minęliśmy autostradą miasto Lorca. Zdecydowaliśmy się zatrzymać w Puerto Lumbreras N-37°34´30.7”; W-1°48´00.6”. Jest to nazwa tzw. miejsca odpoczynku przy autostradzie. Określenie „przy autostradzie” nie jest w tym przypadku zbyt precyzyjne. Kompleks stacji benzynowej, restauracji i hotelu był oddalony od autostrady o dobre 200-300 metrów i schowany za wzniesieniem. Parking przy hotelu był najbardziej kuszący, ale odprawiono nas z kwitkiem. Stanęliśmy z dala od stacji paliw, na parkingu na wprost restauracji. Ruch był bardzo mały, mieliśmy więc przez całą noc ciszę i spokój.
Na następny nocleg wybraliśmy polecany na forum camperpark wśród pól ryżowych w Els Muntells k/ Amposty N-40°40´07”; E-00°45´33”. Plac jest położony przy szkole, na skraju miasteczka. Zbudowany został przez władze miejskie. Na placu jest kran z wodą i możliwość zrzutu zawartości kasety ( pod ciężką stalową klapą na środku placu ). Postój miał być płatny 6 euro, jednak nigdzie nie było żadnego automatu, ani informacji o konieczności uiszczenia opłaty. Na miejsce dojechaliśmy o zmroku. Po wyjściu z kamperka miałem nieodparte wrażenie, że powietrze pachnie gotowanym ryżem. Wszędzie wokół rozciągały się płaskie pola ryżowe. Rankiem koło kamperka przeszedł dostojnie rak. Na polach ryżowych kręciło się dużo różnych, ciekawych ptaków. Bardzo fajne miejsce.
Na trzeci nocleg wybraliśmy znany nam już parking przy centrum handlowym w Vinaros N-40°27´17.8”; E-0°27´08.8”. Zamierzaliśmy uzupełnić zapasy pieczywa, ale zapomnieliśmy, że w Hiszpanii wszystkie hipermarkety, piekarnie itp. są w niedzielę zamknięte. W końcu w Vinaros udało nam się dokonać zakupu, ale w trochę niespodziewanym miejscu. Obserwując tubylców niosących siatki z pieczywem dotarliśmy ich tropem do czegoś pomiędzy restauracją a barem. Wyglądało to na lokal gastronomiczny, a nie sklep, jednak mieli całkiem pokaźne stoisko z pieczywem.

MER-lin - 2015-02-06, 21:13

Jadąc drogą N-340 w stronę Barcelony warto za Vilafranca wjechać w rozległe winnice i udać się do miejscowości Lavern. Przy miejscowej winnicy Cava Guilera właściciele przygotowali darmowy plac postojowy dla kamperów N-41°23´55”; E-01°46´13”. Dodatkowo w winnicy można dokonać zakupów miejscowej Cava, czyli „szampana”. Wybór duży, ceny zróżnicowane i jest możliwość płacenia kartą. Jak wytłumaczyła nam miła właścicielka winnicy, w okolicach Barcelony wytwarza się wyłącznie Cava. W większości białe. Wadą jest to, że nie można degustować wina przed zakupem.
Ponieważ było jeszcze dosyć wcześnie postanowiliśmy dojechać do granicy francuskiej. Wjechaliśmy na autostradę AP-7, aby ominąć Barcelonę, a następnie, przed Gironą na bezpłatną N-II. Baliśmy się trochę, że w przygranicznym Perthus znowu trafimy na kilkukilometrowy korek, ale tym razem nie było żadnych problemów. Nasz kamperpark znajdował się parę kilometrów od granicy w Le Boulou. Jest to cichy plac przy cmentarzu, w założeniu na 21 kamperów N-42°31´38.6”; E-02°50´13.8”. W rzeczywistości mieści się ich trochę więcej. Kamperpark jest dobrze przygotowany i bardzo popularny, sądząc po ilości nocujących na nim kamperków. Trafić jest stosunkowo łatwo, ponieważ przy głównej drodze, prowadzącej przez środek Le Boulou jest wyraźna tabliczka kierunkowa do cmentarza i kamperparku ( jadąc od hiszpańskiej granicy po prawej stronie ). Przy parkingu był automat z wodą i zrzutem ścieków, ale jak to we Francji, czasy swojej świetności miał już za sobą.
Chcąc wykorzystać piękną pogodę i końcówkę pobytu nad Morzem Śródziemnym, następnego dnia przemieszczamy się do pobliskiego St Cyprien. Wszędzie pusto, cicho, żadnego tłoku na plaży. W miasteczku funkcjonuje kilka piwniczek z winem. Można kupować wino zabutelkowane lub luzem z beczki. Najkorzystniej oczywiście wychodził ten drugi wariant. Na nocleg zajechaliśmy do kamperparku w St Cyprien N-42°36´00”; E-03°00´22”. Mogliśmy wprawdzie stanąć za darmo na jednym z licznych parkingów, ale potrzebowałem uzupełnić wodę i wyprowadzić kota. Za 10€ otrzymaliśmy pełen serwis, łącznie z prądem i ochroną. Samo uzupełnienie wody i wyprowadzenie kota kosztowało 2 czy 3 euro.

MER-lin - 2015-02-07, 15:31

Z St Cyprien ruszamy już na północ bezpłatną autostradą A-75. Jest już po sezonie, więc przejazd przez wiadukt de Millau jest tańszy o 3 euro. Na nocleg stajemy w Lapalise N-46°15´01”; E-03°38´06”. Tak jak w Le Boulou parking jest pełen kamperów. Francuskie rodziny z dziećmi wróciły już po wakacjach do domów, natomiast emeryci dalej używają życia. Działa automat do tankowania wody i zrzutu ścieków. W miasteczku znajduje się piękny pałac z parkiem.
Nasz wakacyjny czas zaczyna się niebezpiecznie szybko kurczyć. Napełniamy lodówkę francuskimi serami, upychamy po szafkach różne rodzaje pasztetów, wina i cidra i ruszamy w kierunku Niemiec. Na nocleg stajemy w Ettenheim N-48°16´26”; E-07°46´52”. Jest to kamperpark niedaleko autostrady z automatem z wodą i zrzutem ścieków. Miejsce bardzo dobrze nadające się na szybki, tranzytowy nocleg i nic poza tym. W pobliżu nie ma bowiem sklepu czy restauracji.
Niemcy przejeżdżamy w jeden dzień i ostatnią noc spędzamy na dobrze nam już znanym kamperparku w Bautzen N-51°10´53”; E-14°24´54”. Wieczorem następnego dnia docieramy do Lublina.
Marzenia należy realizować. Przeżytych chwil i wspomnień nikt nam nie odbierze. Nie jest ważne, jak stary mamy samochód, ale w jakim jest stanie technicznym. Awarie zdarzają się również nowym pojazdom, na gwarancji. Mój kamperek jest z 1993 r. W trakcie naszej wyprawy miałem z nim trzy problemy. Pierwszym była opisana już awaria stacyjki. Drugim rozciągnięcie się linki sprzęgła. Pomogło wejście pod samochód z dwoma kluczami nr 10 i podciągnięcie linki o 2 cm. Roboty na 10 minut. Trzeci problem pojawił się w drodze powrotnej w Hiszpanii. Urwały się dwa wieszaki tłumika. Miałem jednak zapasowe i po paru minutach było po kłopocie. Stare auto ma prostą konstrukcję i szybko można zlokalizować i naprawić awarię.
Mam nadzieję, że podane przeze mnie praktyczne informacje przydadzą się wszystkim planującym wyjazd w kierunku południa Hiszpanii i dalej do Maroka. Maroko naprawdę warto odwiedzić. Tym bardziej, że w przeciwieństwie do Bliskiego Wschodu, jest to kraj bezpieczny.

jerry Gdansk - 2015-02-07, 17:27

Dzięki za relacje, super wyprawa i wiele wskazówek. Stawiam:pifko
frólik - 2015-02-07, 17:44

Ode mnie też poleciało za fajna relację.
Scorpi1 - 2015-02-07, 19:18

:pifko Rewelacyjna i bardzo precyzyjna relacja Pozdrawiam :spoko
Bronek - 2015-02-07, 20:15

Zwarta, przydatna relacja, nawet jak do Maroka nie dojadę.
Na kilku stronach wszystko co istotne. :pifko

grzesk - 2015-02-07, 21:01

Bardzo piękny i merytoryczny opis.Gratuluję odwagi.
Pozdrawiam serdecznie.

Pawko - 2015-02-07, 23:25

Fantastyczna wyprawa, świetna relacja z mnóstwem przydatnych informacji.
Wasza udana podróż utwierdza mnie w przekonaniu że nie należy porzucać myśli o tym kierunku.
Moje uznanie i :pifko

andi at - 2015-02-08, 13:41

Fajna wyprawa
A co z rowerkami , a może skuter

ZEUS - 2015-02-08, 14:22

w zasadzie to wszystkie zachwyty już padły :oops: (oczywiście w pełni zasłużone :lol: ), pozostaje tylko dołączyć do zachwyconych relacją a Autorowi postawić :pifko :szeroki_usmiech
pkazio - 2015-02-13, 20:40

Zimujemy obecnie na Krecie (od 20,10,2014) a zima zaraz się kończy. Przeczytałem Twoją relację szukając miejsca na następne zimowanie, może to będzie ten kierunek. Jeżeli tak to będziesz moim przewodnikiem za co z góry stawiam piwko.
Pozdrawiam BASIA i KAZIO.

KrzySówka - 2015-02-14, 08:53

Bardzo fajna wyprawa i doskonały opis. Dla mnie tylko troche brak zdjęć dla zilustrowania opisu mimo tego ,że jak pisałeś były by powieleniem być może wcześniejszych, ale z drugiej strony każdy robi zdjęcia inaczej i z innej perspektywy . Pozdrawiamy i stawiamy :pifko :)
MER-lin - 2015-02-14, 16:17

Dziękuję za dobre słowo i piwka. Jeśli kogoś zachęciłem do odwiedzenia Maroka, to bardzo się cieszę. Kraj ciekawy i różnorodny. Klimat odpowiedni do wygrzewania kości w zimie i powrót do Europy dopiero razem z bocianami. Jak dożyję emerytury, to pewnie też będę uciekał tam przed zimą. Rowerów ani skutera nie wożę. Wszędzie poruszam się piechotą. 5 czy 10 km, to dla mnie żaden dystans. :spoko
Filip.Z - 2015-03-06, 21:57

Jestem początkujący ale przeczytałem gratuluje odwagi :spoko
Barbara i Zbigniew Muzyk - 2015-03-06, 23:16

Relacja dokladna,mnie brakowało małych przerywników typu :-/ :) :chytry :bajer :haha: bolą az oczy od jednolitego tekstu.Juz skonczyles pisanie,to teraz edytuj i wstaw trochę fotek, :kwiatek będzie to ukoronowaniem Twojej relacji.Barbara Muzyk :kawka:ps ze zdjęciami zagłosuję na tę relacje do kampertimkow 2014 :!: :!:

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group