|
Klub miłośników turystyki kamperowej - CamperTeam
|
 |
Po Polsce - Nasze Bieszczady 2016
OldPiernik - 2016-08-02, 20:48 Temat postu: Nasze Bieszczady 2016 Od wielu lat udawało mi się uniknąć wyjazdu w Bieszczady. Może w tym roku pojedziemy nad morze, może na Kaszuby, może ściana wschodnia może jeszcze coś, aż w końcu zabrakło mi argumentów. No dobra, pojedziemy w te Bieszczady. Chociaż wychowany na książkach opowiadających o dziczy, o dzikich zwierzętach, o surowej przyrodzie, nieprzebytych puszczach w końcu o bandach UPA miałem wsteczny bieg do wyjazdu, w końcu uległem.
Spakowałem auto, uzupełniłem wodę, gaz, zapasy w lodówce, żona zapakowała ubrania, jeszcze ostatnie tankowanie i ruszamy.
Ten wyjazd rozpoczął się wyjątkowo nudno – żaden klient nic ode mnie nie chciał, udało mi się pozamykać ważne sprawy wcześniej, mniej ważne odsunąć na powrót, więc sam wyjazd wyjątkowo, chyba po raz pierwszy rozpoczął się terminowo.
Zastanawiałem się autostrada czy „stara” 4 – może na początek wybierzemy autostradę – szybciej i bezproblemowo.
I znowu droga autostradą była wyjątkowo nudna – nie ma o czym pisać. Gdyby nie zakręty, pewnie bym zasnął nad kierownicą. Dopiero za Pilznem zjechałem z A4 i węższą drogą jedziemy w stronę Jasła. Przed Jasłem Janosik zaczyna marudzić o patrolu – faktycznie jest, stoją na poboczu. Jadę nie szybciej niż 45 na dozwolonej 50-tce i widzę lizak. O co chodzi przecież nie było szybko? Tym razem rutynowa kontrola, dmuchanie, przegląd dokumentów, chwila sympatycznej rozmowy i jedziemy dalej.
Za Jasłem skręcamy na Krosno a potem dalej prosto, aż na rondzie pokazał się znak z drogą nr 19 na Tylawę, potem Daliowa, Jaśliska.
Przerwa, postój bo już mnie tyłek boli. Po prawej super miejsce z parkingiem leśnym, ale przejechałem, ale na szczęście za chwilę jest drugi parking tym razem z lewej strony. Czysty, widać, że nowy, ładny. Zatrzymuję auto, jeszcze chwila na wystudzenie i uspokojenie turbiny i wyłączam silnik. Cisza. I to taka prawdziwa, cisza aż głupio się głośniej odezwać, trzaskanie drzwiami brzmi jak profanacja. Droga główna jest może 20 metrów od parkingu, ale praktycznie nie ma ruchu. Pomału idziemy w stronę lasu. Jeszcze nakręcony przejechanymi kilometrami nie mogę się złapać równowagi psychicznej, nie mogę „poczuć” lasu.
Ale trzeba jechać dalej, chociaż mam przez chwilę ochotę zostać na tym parkingu, już dalej nie jechać, ale trzeba ruszać dalej.
Wsiadamy do auta i jedziemy w stronę Komańczy. Skręcamy z głównej w mniejszą w stronę Prełuk i zonk. Na pewno dobrze, bo droga wygląda jakby jej nie było. Tak późno, że już sołtys zdążył zwinąć asfalt? Droga prowadzi przez las, ale wygląda jakby dopiero mieli zamiar ją zbudować. Dojeżdżamy do miejsca, gdzie drogę zagradza potok, ale gdzie most? Co dalej? Płyty betonowe ułożone na dnie, jakieś ślady opon – czyżby bród? Trudno, jedziemy. Pomału, pomału, udało się. Potem pod górę, w dół, zakręty co chwilę, w końcu zjeżdżamy w dół i widzimy tabliczkę Prełuki. Skręcamy w prawo i pomału jedziemy dalej. Po drodze mijamy 2 księży? Zakonników? Grzecznie schodzą na bok, objuczeni plecakami do których dopięte są karimaty – znaczy idą w stronę schroniska albo pola namiotowego czyli tam, gdzie my.
Tabliczka Duszatyn, jakiś bar, kilka domów w pobliżu i... tyle. Żadnego drogowskazu czy innego znaku wskazującego pole namiotowe. Zatrzymuję się przy barze i żona idzie zapytać o drogę. Wraca. Za 200 metrów po lewej stronie jest miejsce, gdzie wszyscy biwakują – oznajmia. Jadę, faktycznie po lewej stronie jest wiata, kilka ławek, stół, obok miejsce na ognisko odgrodzone większymi głazami, 5 metrów obok szemrze strumyk z wolna. Łąka raczej wydeptana niż wykoszona, ale ważne, że równa. Zatrzymuję auto, i stwierdzam, że wystarczy na dziś. Nie jest to kemping jakiego bym się spodziewał, nie jest to pole namiotowe z natryskami, sanitariatami, podłączeniem do prądu. Jest za to cisza i spokój. I najważniejsze – obok jest wiadukt kolejki wąskotorowej, która już dawno przestała tędy jeździć. Mała, krótka wycieczka po „naszym” obejściu, kolacja i idziemy spać. Na dzisiaj wystarczy.
OldPiernik - 2016-08-02, 21:25
Dzień drugi.
Napisać, że obudziłem się wypoczęty byłoby dużym nadużyciem. Nie wiem, jak inni, ale ja tak mam, że jak wyjeżdżam to pierwszą noc mam przerąbaną. Nie mogę spać, co chwilę się budzę, nasłuchuję czy nikt ani nic się nie kręci w pobliżu, jak zasnę to za moment się budzę, kręcę się w łóżku, słowem nie dam rady spać.
Dodatkowo leżąc w łóżku miałem wrażenie, że jest strasznie zimno. Przecież to początek sierpnia, noce są ciepłe a ja zastanawiam się czy aby nie przykryć się razem z głową bo mi zimno w nos i uszy.
Wreszcie, zaczęło robić się jasno i można było przestać udawać, że śpię. Jeszcze chwilę poleżałem (chyba nawet wtedy udało mi się zasnąć) i wreszcie wstałem. Zrobiliśmy szybkie śniadanko i ruszyliśmy w drogę. Idąc leśną drogą zwróciłem uwagę na dziwny pień z drzwiczkami. Co to jest? Nie miałem pomysłu. Poszliśmy dalej w stronę Jeziorek Duszatyńskich. W Bieszczadach jeziorek jest bardzo mało, a jeszcze stosunkowo niedawno tych Duszatyńskich też nie było. Zrobiły się same, kiedy w 1907 roku na skutek długotrwałych opadów i roztopów masy ziemi pojechały w dół zamykając wylot dolinki.
Jeziorek kiedyś było sztuk 3, ale ichniejszy właściciel hrabia Potocki kazał spuścić wodę z trzeciego jeziorka, żeby wyłowić ryby z niego. Pomysł okazał się całkowicie chybiony, gdyż ryb było coś koło 80 sztuk.
Jeziorka są ładne, my przyszliśmy tam rano kiedy panowała cisza i spokój. Posiedzieliśmy sobie przy nich jakiś czas a kiedy wracaliśmy natknęliśmy się na wycieczki szkolne. Jeziorka straciły wtedy swój urok – ot zwykłe bajora w lesie z krzyczącą dzieciarnią na brzegach.
Pamiętacie pień z drzwiczkami? Okazało się, że jest to punkt sprzedaży miodu. Kupiliśmy mały słoiczek, w którym natychmiast po odkręceniu utopiła się mucha, ale i tak był pyszny.
Pakujemy się i jedziemy do następnego punktu programu – tym razem Cisna. Docieramy tam wczesnym popołudniem, meldujemy się na kempingu i lecimy na spacer. Raptem 9 kilometrów (tam i z powrotem) i możemy najeść się do syta wspaniałymi borówkami.
Kiedy schodzimy jest już wieczór. Idziemy gdzie? Oczywiście do Siekierezady. Zamawiam 2 porcje pierogów i regionalne piwo – nie pamiętam jego nazwy.
Piwo jak piwo jakie było nie pamiętam – pamiętam tylko dwie rzeczy.
Jedna – pierogi były opiekane bo za pierogi z wody trzeba dopłacić i czekać.
Druga – jak wróciliśmy na kamping Tramp nie było już ciepłej wody w prysznicu. Mi było już dokładnie wszystko jedno, wlazłem pod lodowaty strumień wody i od razu poczułem się lepiej. Tym razem wiedziałem, że tej nocy będę spał jak dziecko.
Kotek - 2016-08-03, 06:34
Przeczytałam z przyjemnością i czekam na ciąg dalszy, za początek .
OldPiernik - 2016-08-07, 22:24
Następny dzień czyli dzień trzeci.
W nocy na chwilę obudził mnie deszcz. Trzeba zamknąć budę – pomyślałem i natychmiast zasnąłem. Dla niewtajemniczonych poruszam się VW T4 z podnoszonym dachem i chociaż nie przecieka, wolę przymknąć dach w czasie deszczu, żeby namiot nie moknął, bo potem nigdy nie wiadomo kiedy uda się go porządnie wysuszyć.
No i obudziłem się rano. Tym razem nie zdecydowałem się na prysznic – co prawda zawsze istniała możliwość wykupienia ciepłego natrysku za całe 5 zyla od łeba, ale nie. Przecież wczoraj się myłem to spokojnie wystarczy.
Co dzisiaj w planach? Oczywiście kolejka bieszczadzka. Czyli śniadanko (tym razem pomału), potem pakowanie i odjazd. W Cisnej uzupełniamy zapasy i przy okazji stwierdzam, że lodówka mimo że mocno grzeje to słabo ziębi. Może trzeba ją wreszcie wyczyścić?
Kupujemy plecak, którego zapomniałem z domu i jedziemy na stację w Majdanie. Okazuje się, że oddzielnie trzeba zapłacić za parking, oddzielnie za bilet do kolejki – rozbój w biały dzień!
Moja pani idzie po bilety, ja ustawiam auto koło wiaty z miejscem na ognisko - dlaczego zawsze każą mi stawać w jakiś dziwnych miejscach? Albo koło muru, albo koło wiaty albo koło WC? To musi być jakiś spisek parkingowych.
Mamy bilety w ręce, ale dopiero na 13 bo na wcześniejszy pociąg bilety zostały sprzedane. Idziemy do małego domku gdzie są pamiątki po okresie prosperity kolejki. Chyba jestem stary- rzeczy które są w muzeum ja pamiętam z normalnego użytkowania – kartonikowe bilety, dziurkacze konduktorskie, elementy nastawni czy wyposażenia biura. Przypominamy sobie, jak to rok temu byliśmy w skansenie w Jaworzynie Śląskiej tamci to mają nawet komputer Odra!
Pooglądaliśmy, i człapiemy do auta – zostało jeszcze sporo czasu do odjazdu. Siedzimy w aucie i słyszymy, jak miła panienka zapowiada, że bilety na godzinę 13 zostały wyprzedane, zostały jeszcze na godzinę 13:30. To na który kurs mamy bilety? Na 13:30 okazuje się. Kurcze, może dało by się zamienić na ten wcześniejszy? Nie ma mowy – wszystkie bilety wyprzedane. Trudno, poczekamy.
Po niebie zaczynają pływać coraz ciemniejsze chmury. Spacerujemy po terenie stacji, oglądamy stary tabor. Jeden z wagonów to pług śnieżny – wagon z grubym kawałem stali z przodu i z piecykiem w środku na wyposażeniu.
W budkach koło peronu można kupić miody, zdrowy chleb normalnie produkowany i jest też budka z nalewkami. Zgadnijcie, gdzie staliśmy najdłużej?
Tak stali, stali aż się doczekali. Usłyszeliśmy charakterystyczny gwizd i przez stację przejechała oryginalna lokomotywa parowa z kilkoma wagonikami wypchanymi drewnem! Warto było czekać.
Wreszcie jest godzina 13:00 odjeżdża pierwszy skład a niebo robi się coraz ciemniejsze. Jeszcze chwila i na torach pojawia się „nasz” skład – jeden wagon zamknięty i dużo wagonów otwartych. Patrzymy podejrzliwie na niebo – zaraz lunie. Może lepiej wagon zamknięty? Wsiadamy do wagonu i zajmujemy ostatnie wolne miejsca. Większość pasażerów wybiera wagony odkryte, co za chwile okaże się złym posunięciem.
Pociąg rusza, nabiera rozpędu a równocześnie zaczyna lać deszcz. Ale tak mocno, że chwilami widać fale wody gnane wiatrem. Współczuję tym w otwartych wagonach – chyba nie jest tam fajnie. Nawet nie mają się gdzie schować. Okna wagonu są zaparowane, mało co przez nie widać. Nasz wagon jest na końcu składu, dobrze jest stanąć przy oknie na końcu wagonu i patrzeć na uciekające szyny. Jak się tak trochu wysili wyobraźnię to można się poczuć jak maszynista pociągu jadącego na wstecznym.
Tymczasem trasa wije się przez las, zakrętasy takie, że można zobaczyć lokomotywę. Deszcz powoli ustaje i nieśmiało zaczyna przebijać się słoneczko. Od razu świat staje się piękniejszy i okolica jakby ciekawsza i wagonem mniej rzuca .
Dojeżdżamy do stacji końcowej – Balnica. Wysiadamy, żeby rozprostować nogi. Na peronie stoją budki a w nich placki (wyglądają jak domowe), racuchy, kawa, herbata, ciepłe dania … No prawie. Tak miałyby wyglądać, gdyby nie pierwszy pociąg, który dojechał tu pół godziny wcześniej i wszystko opendzlował. Rzucili się tamci ludziska na ciepłe picie i nie została już ani kropelka wrzątku w termosach. Do jedynej budki w której stoi butla turystyczna a na palniku czajnik ustawia się kolejka i trwają zapisy na kawę i herbatę, bo ilość wrzątku mocno ograniczona. Dziwne, bo przecież wystarczy podejść do budyneczku oddalonego o 100 metrów od kolejki i bez problemu tam można kupić kawę czy herbatę czy nawet coś mocniejszego, ale chyba nikomu się nie chce.
My idziemy na Balnicę, potem plątamy się jeszcze chwilę i wracamy do pociągu. Nasze miejsca w wagonie są zajęte, trudno idziemy do odkrytych i stajemy na samym końcu – na pewno będą super widoki.
Faktycznie - widoki są rewelacyjne! Wręcz jesteśmy wdzięczni tym, którzy wygryźli nas z miejsc w wagonie – całą drogę przejechaliśmy na stojąco, tylko głowy nam latały z lewej na prawą stronę.
Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy więc i my kończymy naszą podróż w Majdanie. Przesiadamy się do naszego auta i jedziemy dalej – cel Przełęcz Wyżna.
Na przełęcz docieramy przed 17. Stajemy na parkingu płatnym, niestrzeżonym. Chwila rozmowy z panami z parkingu i decyzja zostajemy do rana. Do wieczora jeszcze czas więc idziemy żółtym szlakiem w kierunku Połoniny Wetlińskiej. Dokąd dojdziemy, to dojdziemy, jak się nam znudzi to wrócimy. Nie znudziło się i doszliśmy na sam szczyt do schroniska Chatka Puchatka. Słoneczko pomału zachodziło i oświetlało ciepłym kolorem okoliczne szczyty – bajka. Warto było pchać się na górę – w sumie trasa zajęła nam trochu ponad 2,5 godziny.
Wróciliśmy do auta i poszliśmy zmęczeni ale zadowoleni spać.
OldPiernik - 2016-08-09, 21:41
Dzień czwarty – nastąpił.
Spało się genialnie. Spokojnie, cicho i bezpiecznie – słowem genialnie. Rano zerwałem się z łóżka i pognałem Podziwiać wschód słońca …. No dobra, nie rano tylko o normalnej godzinie, nie zerwałem się tylko wypełzłem z łóżka, i nie pognałem tylko poczłapałem na przegląd włości. Właściwie to nie znalazłem nic ciekawego ot zwykły parking. Zastanawialiśmy się, dlaczego drewniany budynek na końcu parkingu jest cichy, ciemny i nieczynny. Dlaczego nikt nie otworzy zajazdu w czasie szczytu sezonu turystycznego? Nie wiem. Nic mądrego nie wymyśliliśmy.
Zjedliśmy śniadanko i ruszyliśmy w drogę – dzisiaj ambitna trasa przed nami. Najpierw połonina Wetlińska, którą już znamy z dnia poprzedniego, potem Smerek, zejście na drogę asfaltową czyli Wielką pętlę Bieszczadzką i okazją powrót na parking do auta.
No i poszliśmy. Znowu ostre, długie podejście na Połoninę żeby potem w miarę spokojnie grzbietami przejść w stronę Smereka. Dzień był piękny, pogoda dopisała, tylko ten wiatr. Wiało tak, jakby chciało nas zepchnąć z grani. Mimo mocnego słońca założyliśmy kurtki przeciwdeszczowe dla ochrony przed wiatrem.
Ale było warto. Widoki fantastyczne, chmury pędzone wiatrem tworzyły niezapomniany spektakl na niebie.
Po drodze mieliśmy ciekawe spotkanie – przed szczytem, tam gdzie żółty szlak odchodzi na dół usiedliśmy chwilę dla odpoczynku. Podeszła do nas dziewczyna z prośbą o znalezienie jej chłopaka, który pognał do przodu na szczyt, ale źle się umówili bo mieli iść dalej szlakiem, ale dziewczyna stwierdziła, że lepiej będzie zejść zółtym szlakiem w dół.
Od kiedy zacząłem chodzić po górach zawsze starałem się idąc w grupie dostosowywać swoje tempo do najwolniejszego uczestnika. I to z kilku powodów – a to dlatego, że gdyby coś się stało łatwiej szybko zareagować, dlatego, żeby nie trzeba było na nikogo czekać, żeby nie trzeba było się szukać, żeby w końcu nikt nie czuł się źle, że nie może nadążyć za najlepszymi, w końcu pojechaliśmy razem, więc razem idziemy. Dlatego nie podoba mi się taka forma, że ci z najlepszą kondycją lecą do przodu a cała reszta ledwie może za nimi nadążyć.
I tutaj też tak było – dziewczyna czekała na chłopaka, który zostawił ją na dole a sam poleciał zdobywać szczyty. Idąc dalej z daleka zobaczyliśmy chłopaka – jedyna osoba ubrana w podkoszulek i krótkie spodenki, kiedy reszta była poubierana dosyć grubo – dla osłony przed wiatrem.
Wreszcie dotarliśmy do szczytu i zaczął się mozolny powrót. Schodząc doszliśmy do wniosku, że wybraliśmy najlepszy wariant – ostre ale szybkie podejście z przełęczy na Połoninę a potem długie (i trochu nudnawe) zejście w dół.
Kiedy już byliśmy na drodze zaczęliśmy machać na okazję. Niestety, nic z tego. Ja znam swoje szczęście – na moje machanie kierowcy tylko dodają gazu, żaden się nie zatrzymuje. Tak było i tym razem. Przeszliśmy prawie 6 kilometrów aż doszliśmy do przystanku autobusowego. Tutaj okazało się, że następny autobus pojedzie za ok 45 minut więc na niego poczekamy. Stały już dwie wczasowiczki i one zatrzymały busa, który jechał w stronę parkingu na przełęczy więc się zabraliśmy razem z nimi.
W takich komfortowych warunkach dojechaliśmy na przełęcz, gdzie wsiedliśmy do swojego autka i pożegnawszy sympatycznych parkingowych pojechaliśmy w stronę Ustrzyk Górnych.
Mój prywatny pilot wyczytał z mapy, że w okolicy jest pole namiotowe na którym można się zatrzymać na noc. Szukaliśmy tego pola dosyć długo i w końcu okazało się, że jest to prywatne podwórko u gospodyni. Pani potwierdziła, że można się u niej zatrzymać i nocleg kosztuje 24 zł za dwie osoby.
A prysznic?
Nie ma osobnego prysznica, ale można wyprysznicować się w wannie – po 5 zł od osoby.
To my się jeszcze zastanowimy, pozwiedzamy okolicę - powiedziałem wrzucając wsteczny.
Niczego tańszego tutaj w okolicy nie znajdziecie! – krzyczała pani, ale ja udawałem że nie słyszę.
Pojechaliśmy do Ustrzyk Górnych gdzie za całe 30 zł mieliśmy własny boks na auto, prysznic ile kto chce (z ciepłą wodą!), i spokojny dostęp do WC. Co prawda sanitariaty pamiętały lepsze czasy towarzysza Edwarda, ale nie ma ca marudzić. Było dobrze!
Wojciechu - 2016-08-11, 21:59
Przychodzą wspomnienia - piękne foto, piękna przygoda - pisz dalej. Stawiam
matro - 2016-08-12, 13:15
też robiliśmy w tym roku Bieszczady ale nie było tak "widokowo" - Pięknie
Twoja relacja utwierdza mnie w przekonaniu, że musimy tam wrócić
bryzby - 2016-08-14, 08:56
matro napisał/a: | :spoko
też robiliśmy w tym roku Bieszczady ale nie było tak "widokowo" - Pięknie
Twoja relacja utwierdza mnie w przekonaniu, że musimy tam wrócić |
Bieszczady najpiękniejsze są jesienią.
Bronek - 2016-08-14, 10:24
Relacja super....
Bieszczady? dla... miłośników Bieszczad.
Ja do nich nie należę.
Byłem kilka razy w różnym "stylu".
A props spotykanych ludzi....dziwni, Nawet Straż Graniczna, czychała na mój motocykl na przejeździe, bym się zatrzymał! A pociąg? Ten akurat w tym dniu nie jeździł. Tylko kamerka na kasku, uratowała mnie od kary za niewinność. I to nie tak bardzo dawno.
OldPiernik - 2016-08-15, 13:37
Przepraszam, że tak wolno to idzie, ale mój nadgarstek daje w kość - chyba mam zapalenie ścięgna.
Bieszczady są dla wszystkich. Dziwni ludzie? Jak wszędzie, zależy jak się do nich podejdzie - a może tylko ja miałem takie szczęście? W większości przypadków to miejscowi pierwsi nas witali to wyraz szacunku, czy tylko zachowanie wkalkulowane w promocję regionu? Nie wiem - na pewno większość to stosunkowo nie majętni ludzie. Może to powoduje ich frustrację? Nie wiem. Ja się tam dobrze czułem, ale piszę to z perspektywy dwu tygodniowego turysty. Kto wie, jakby to było, gdyby tam zamieszkać?
No dobra, ale na czym to ja stanąłem? Acha, już wiem
OldPiernik - 2016-08-15, 13:49
Dzień piąty – Wypędzeni.
Rano rześko zerwałem się z łóżka i pobiegłem po bułeczki do sklepu, wróciłem i .... no dobra. Nie było to rano tylko koło 9, nie zerwałem się, tylko wypełzłem z łóżka i nie pobiegłem. Najpierw zobaczyłem jednego faceta z siatką pełną bułek i piwa, potem obok przeszedł drugi z takim samym zaopatrzeniem, następnie trzeci aż w końcu nie wytrzymałem.
Daleko do sklepu?
Nie, jakieś 200 metrów do jednego i kawałeczek dalej do drugiego. Więcej sklepów tutaj nie ma.
Zjedliśmy śniadanie (stary chleb, obowiązkowy dżemik, wędlinka i serek) i poszliśmy do sklepu. Do sklepu puściłem żonę samą (a niech zobaczy, jaki mam gest) a sam rozglądałem się naokoło. Stał już jakiś bus, meleks dowożący turystów na połoniny, naprzeciwko człowiek rozpakowywał po nocy stoisko z pamiątkami i właściwie tyle. Kilku tubylców opowiadało sobie o planach na dzisiaj słowem dzień jak co dzień. Po zakupach powrót na kamping potem kawa i pakowanie.
Jedziemy. Jedziemy bo dzisiaj kawałek drogi przed nami a na początek zagroda żubrów. Zjeżdżamy w dół od Ustrzyk i z głównej drogi ostro skręcamy w prawo. Droga wije się jak zaskroniec i podnosi się coraz wyżej. Po lewej stronie pokazuje się parking i miejsce widokowe z wystawą jak to węgiel drzewny wypalano. Czy jest ktoś na sali, co nie lubi grilla? Nie widzę. A wiecie skąd się bierze węgiel drzewny? Węgiel drzewny otrzymuje się w procesie spalania drewna, przy ograniczonym i kontrolowanym przez węglarza dostępie powietrza (tlenu). Tyle mówi teoria. Dawniej kupę drewna (takie paliki po metr wysokości) układano na sztorc na wysokość około 2, 3 metrów, obkładano ziemią, słomą, gliną i darnią, podpalano i … dalej to już tylko wyczucie wypalających. Trzeba było uważać, żeby ogień gdzieś nie wylazł na wierzch, w odpowiednim momencie zalać wodą (dlatego wypalano węgiel blisko wody – pewnie też dlatego że gdyby jednak coś się zapaliło, żeby było czym gasić). Taki węgiel Stosowany jest do grilowania, do produkcji prochu czarnego, jako absorbent filtrów a także np. na rysiki do szkicowania oraz w medycynie w formie tabletek na zatrzymanie biegunek. Oglądamy stary sposób wypalania drewna na węgiel drzewny, potem nowsze piece a obok stoi barak gdzie można zobaczyć jak to ludzie wypalający drewno mieszkali. Zaglądamy przez szyby i właściwie nie jest to nic nowego – pamiętam takie baraki jako baraki budowlane. Za czasów słusznie minionych, kiedy budowy nie trwały tak jak teraz gdzie od projektu do oddania bloku upływa czasem rok z kawałkiem, tylko jak budowa się rozpoczynała to trwała i po 10 lat budowlańcy właśnie w takich budach mieszkali. W podobnych budach tylko że na kółkach moja żona mieszkała na wakacjach nad morzem (czyżby od tego wzięło się jej zamiłowanie do karawaningu?).
Za kilka kilometrów po prawej stronie zjeżdżamy na parking przed zagrodą żubrów. Wejście do zagrody jakoś samo nasuwa mi skojarzenie z Parkiem Jurajskim – ciekawe, czy będzie tam tak samo rozrywkowo? Krótkie podejście i platforma widokowa. Na sporym kawałku pod nami stoi albo leży kilkanaście żubrów. Wielkie zwierzęta nie zwracają uwagi na ludzi, zajmują się swoimi sprawami czyli przeżuwają. Ich zapach dolatuje nawet do nas mimo że stoimy wyżej i raczej z wiatrem. Można zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że jest się na safari w Afryce.
Wracamy do rzeczywistości i do auta. Kilka kilometrów od zagrody pokazuje się wielki, nowy budynek. Jeszcze nie otwarty, obok kilku facetów grabi ziemię, widać że otwarcie będzie lada dzień. Nie byłbym sobą, gdybym nie sprawdził co to jest. Kawałek dalej kościół (też wygląda na nowy) a przed nim spory placyk. Tam się zatrzymuję i idę zobaczyć co to za budynek. Centrum promocji leśnictwa w Mucznem, otwarcie 01.09.2016. I znowu asfalt szumi pod kołami a my zbliżamy się do granicy. Według przewodnika po prawej stronie powinny pojawić się ruiny wiaduktu kolejowego. Zatrzymujemy się na poboczu wśród innych aut i idziemy drogą gruntową pod górę. Widać, że wszyscy to przyjezdni, bo zakaz wjazdu pojawia się dopiero za jakiś czas i można było ten nudny odcinek spokojnie przejechać. Dalej droga nie robi się wiele ciekawsza, ale za to po prawej jest punkt widokowy na rzeczkę płynącą w dole. Już nie daleko do celu, jeszcze tylko zakręt w lewo kolejne podejście i jesteśmy na miejscu. Widok na Lasy Bieszczadzkie, na Krzemień. Bardzo ładnie przygotowane miejsce, ławki, stoły, wszystko czyste, w miarę nowe widać, że czekają na turystów.
Długo posiedzieliśmy sobie na górze, ale czas w drogę. Mijamy Tarnawę Niżną i po prawej znowu piękny parking, w sam raz na nocleg – wtedy tak myślałem. Parking przy ścieżce dydaktycznej torfowiska – oczywiście moja pani była wniebowzięta. Bagna, torfowiska to jej wystarczy do szczęścia. Ledwo zdążyłem zahamować a już wyskoczyła z auta i pogalopowała na ścieżkę. Uczciwie muszę przyznać, że przygotowana jest bardzo dobrze – pomosty drewniane ułożone w miejscach bardziej podmokłych, kładki, barierki, żeby ludzkość nie zadeptała do reszty roślinek. A mnogość roślinek wszelakich przeogromna – nawet moja panie nie zawsze wiedziała co jak się nazywa. Cała ścieżka ma ponad kilometr długości i całą uczciwie przeszedłem, chociaż pod koniec już trochu marudziłem. No bo byłem głodny – a co! Od rana na kilku kromeczkach – ile można biegać za widoczkami i roślinkami.
To wróciliśmy od auta, postawiliśmy budę i szybko moja pani coś wyczarowała do jedzonka. Ja wyciągnąłem krzesełka, stoliczek i zaraz zrobiło się lepiej. A może by tak zostać tu na noc? Eee, lepiej dalej pojechać, tam przecież jest parking to tam staniemy. Składam budę, kiedy podjeżdża grupka motocyklistów. Popatrzyli w lewo, popatrzyli w prawo i pojechali dalej. Ja chwilę później ruszam za nimi. Droga wije się coraz bardziej, dziury są coraz większe aż za kolejnym zakrętem widzę znajomych motocyklistów stojących w poprzek drogi. Ich nowe, drogie maszyny stoją w poprzek i nie pozwalają przejechać. Sesja zdjęciowa. Zatrzymuję się i gaszę silnik – nigdzie się nie spieszymy.
-Może zrobić wam zdjęcie – krzyczę do motocyklistów, ale nie usłyszeli. A może nie chcieli słyszeć? Jeszcze chwila i zjeżdżają na bok.
-My dalej nie jedziemy, bo tu kończy się asfalt i zaczyna szutrówka mówi jeden motocyklista. Cieniasy – mruczę pod nosem, ale się im nie dziwię. Ja też na nowym, drogim motorze nie pojechałbym dalej.
Droga coraz gorsza, trzeba wybierać kompromisowo miejsca mniej dziurawe. Przypominają mi się drogi na Lubelszczyźnie, gdzie szutrówki są lepiej utrzymane niż nie jeden asfalt, ale tutaj lepiej mocno trzymać kierownicę. Na szczęście widoki są przepiękne, więc kiedy już człowiek skręci kierownicę i auto pomału toczy się w jednym kierunku, to można się porozglądać. Wreszcie jest – najdalszy parking w Polsce – dalej tylko na piechotę. O dziwo stoi kilka samochodów, więc nie jest tak źle. Osobny drewniany budyneczek to sanitariaty – fajnie, będzie gdzie się ochlapać – ale na razie idziemy na szlak.
Kupujemy karnet i idziemy do Beniowej – wsi, której nie ma. Nie ma też ludzi na szlaku. Znowu ta cisza i pustka – człowiek przyzwyczajony do szlaków Beskidów tutaj czuje się nieswojo. Czy my na pewno dobrze idziemy? Czy to na pewno szlak? Tam na tamtym drzewie coś widać – to chyba dobrze. Po lewej stronie już Ukraina – i linia kolejowa (czynna!) tak bardzo blisko granicy. Po drodze krzyże przydrożne, jedne w lepszym stanie, drugie w gorszym. Podejście pod górę, po prawej wielka lipa (takie drzewo) a za chwilę po lewej tablica cel osiągnięty! Beniowa wieś o której krążą legendy, śpiewają piosenki, budzi refleksje. Zachowało się cerkwisko, resztki cmentarza a była to wieś licząca ponad pół tysiąca mieszkańców. Beniowa była bogatą wsią – przed wojną były tu młyny, tartaki. Po drugiej wojnie światowej 2.VI.1946r. polskie wojsko w ciągu godziny wysiedliło mieszkańców na punkt zborny w Tarnawie. Zostali oni wysiedleni w rejon Stryja. Inna wersja mówi że mieszkańcy nie chcieli wyjeżdżać i korzystając z nieuwagi żołnierzy zaczęli uciekać za San. Faktem jest że część mieszkańców schowała się za Sanem i tam już zostali. A lipa, którą mijaliśmy dawniej rosła w centrum wsi.
Chwilę chodzimy po starym cmentarzu. Nikomu nie potrzebne krzyże stoją oparte o drzewa, smutny widok.
My dalej sami idziemy szlakiem rowerowym najpierw przez łąkę a potem drogą z powrotem na parking.
I tak o to machnęliśmy sobie lekko licząc 7 kilometrów, więc mogliśmy być zmęczeni. Kiedy już doszliśmy na parking to postawiłem budę i postawiliśmy wodę na herbatę. Woda się gotowała a ja łaziłem po parkingu. I kiedy tak sobie łaziłem podszedł do mnie pan w ubraniu leśnika.
Dzień dobry – zagadnął.
Dzień dobry.
Czy państwo macie zamiar tutaj nocować?
Tak, takie ładne miejsce , cisza, spokój – zacząłem wymieniać.
Niestety, nie możecie tutaj zostać – powiedział kategorycznie. Czasem ludzie nawet służbowo mówią jedno, ale można wyczuć, że czasem da się coś ponegocjować. Tutaj wyczułem, że nie ma takiej możliwości.
Oczywiście możecie spokojnie posiedzieć, coś zjeść ale do zmroku. Potem musicie odjechać. Tutaj jest Park Narodowy i nie można tutaj nocować. Przyroda też musi sobie odpocząć – dopiero teraz pozwolił sobie na lekki uśmiech.
Nie wie pan, gdzie w takim razie możemy się zatrzymać na nocleg? W Tarnawie przy kościele? Czy ksiądz nie będzie miał nic przeciwko.
O ile wiem to ksiądz jest dzisiaj w okolicach Częstochowy – teraz wyraźnie się rozluźnił.- Poszła nasza pielgrzymka a wikarego tutaj nie ma.
A można zatrzymać się przy torfowiskach?
Nie – znowu spoważniał. - To jest nadal teren Parku Narodowego.
A w Mucznem koło tego nowego budynku? Co to będzie?
A tak, można. Tam będzie Las miał swoje „rekolekcje”. Nie musicie się spieszyć, ale zostać na noc tutaj nie można – powiedział na odchodnym i sobie poszedł.
I czar prysnął. Tak było fajnie do tej pory, miło i spokojnie. Nie mieliśmy pretensji do człowieka, w końcu robił tylko to, co musiał, ale i tak byłem rozgoryczony. Pewnie inny by go przegadał,może by zaproponował jakąś gratyfikację, może postraszył znajomościami, może by … no nie wiem co. Ja to zawsze mam pod górę – myślałem zgrzytając zębami i jadąc po dziurawej drodze. Otrząsnąłem się za Tarnawą. Przypomniałem sobie o szlaku koło zwalonego mostu. Przecież tam już Parku nie ma, a miejsce dokąd można dojeżdżać jest niewidoczne z drogi głównej. I tak zrobiłem. Zatrzymaliśmy się na noc na leśnej drodze i ja spałem jak dziecko aż do rana.
SZEJK - 2016-08-15, 15:34
OldPiernik - pięknie piszesz o Bieszczadach, mój pierwszy raz to było 67r. na ......rowerze marki Syrena pamiętam budowali wtedy tzw. dużą pętle potem samochodem, motocyklem ot tak się przejechać . Wróciły wspomnienia z pięknych o każdej porze roku moich Bieszczadów. Czekamy na jeszcze, piwko dla ochłody i znieczulenia nadgarstka się należy
kisielak - 2016-08-15, 21:20
hm Bieszczady. Teraz to komercja, jak wszędzie. Policja i wojsko na każdym kroku. Spróbuj na bańce wsiąść do samochodu. Kiedyś na bańce po "zapotrzenie" to pługiem śnieżny potrafili jeździć. Nie lubię Bieszczad w ich w obecnym wydaniu. Bieszczady sprzed lat, załóżmy 20 może 25 miały klimat. Inni byli ludzie. Życzliwi, honorowi i zawzięci. Raz podpadłeś i miałeś przesrane. Niektórzy jak zdrowo popili to przypominali, że przyjdzie taki czas, że polaczków będą rzezać. Jak wytrzeźwieli znowu byli przyjaciółmi. Parę flaszek czystej w bagżniku załatwiało większość bytowych spraw. Krótko, bo krótko ale miałem Bieszczadzki epizod w tamtych latach. Została mi po nim działka którą odwiedzam jak zmarłego na cmentarzu raz na jakiś czas. Sprawdzam czy mi jej nie zwinęli
Blues mobil - 2016-09-18, 12:45
Współczuję Kisielakowi.
kisielak - 2016-09-19, 19:16
Blues mobil napisał/a: | Współczuję Kisielakowi. |
Nie ma co ironizować - każdy ma prawo do swoich odczuć. Ja mam takie, Ty inne. Mogę z nim polemizować ale pokpiwać nie zamierzam.
CORONAVIRUS - 2016-09-19, 19:58
kisielak napisał/a: | hm Bieszczady. Teraz to komercja, jak wszędzie. Policja i wojsko na każdym kroku. |
...hmmmm
a może by tak zweryfikować wiadomości ... Bieszczady to teraz granica Unii , prawda? Nawet dziesięciokrotna ilość służb mundurowych nie powinna dziwić i ja ... osobiście jestem zadowolony z takiego stanu rzeczy . Fajnie,że mają nowoczesne , terenowe samochody , sprzęt najnowszej generacji i... i tylko ludzie tam pracujący nie zawsze są zadowoleni z narzędzi jakie im dają do pracy ... od wewnątrz nie wygląda to już tak kolorowo .
Płynęliśmy sobie kajaczkiem Bugiem , dwu osobowy spływ oś rzeki to granica Unii , zakaz przekraczania i nawet robienia śladów na Białorusi bo awantura gwarantowana ... przed spływem obowiązkowy telefon do dyżurnego straży granicznej , dane osobowe , trasa, czas startu i mety ... jest zgoda to można wsiadać na pokład .
Płyniemy sobie godzinkę a tu jakieś 300 m przed nami dwa golasy przez rzekę wchodzą do Polski ... kawałek dalej patrol straży biwakuje na plaży , pogadaliśmy i wspomniałem o golasach .... odpłynąłem z 5 min i telefon od dyżurnego straży , pytania , odpowiedzi , grzecznie i miło ....
Potem się zaczęło ... blokady dróg , przeszukiwania bagażników a na jednej z blokad już wiedzieli ,że to ja widziałem golasy ... zamiast na obiad to na pobocze i dalej grzecznie ale czekamy na generalicję , przyjechał sam komendant i kilku po cywilu . Znów opowiadanie a komendant zadowolony pyta ...słyszy Pan to na niebie ? No słyszę samoloty latają ... To też dzięki Panu .... SZUKAMY i już sporo wiemy . OK
I wszystko by było fajnie i miło a nawet profesjonalnie gdyby nie malutki fakt .... fakt o którym wiedzieliśmy tylko my , turyści z kampera.
Od zauważenia golasów do zgłoszenia faktu patrolowi minęło z 10 minut ale od zgłoszenia do blokad 1h 15 min a do poderwania "F 16 " godzin dwie .... jeśli ktoś miał plan zamieszkać w PL to z pewnością nikt mu nie przeszkadzał bo w chwili blokad był już daleko ... ale to jeszcze nie wszystko .
By wytłumaczyć zasadność użycia środków wszelakich potrzebna jest dokumentacja a ta można zdobyć tylko od sprawcy zamieszania czyli... turysty z kampera. Tajniacy na drodze dysponowali sprzętem , który mnie powalił na kolana ... jako stół miała posłużyć maska służbowej limuzyny KIA , mieli jeszcze długopis i druki przesłuchania ... to trwało ponad godzinę przenoszone atramentem na papier, odczytywane i poprawiane aż do skutku by podpisać to co faktycznie dało się zaobserwować a nie fantazję piszącego .... Polowe BIURO SŁUŻBY GRANICZNEJ zorganizowałem w kamperze ... było miło , długo i strasznie głodno . Na moim tablecie z satelity określaliśmy dokładną odległość obserwacji golasów
Pomijając niedogodności miło wspominam doświadczenie ze strażą graniczną ...jest co wspominać ...co do efektów ich pracy mam mieszane uczucia , ale to pewnie tylko tak w naszym przypadku
Bronek - 2016-09-19, 20:12
Na pewno za taką akcję i niepozostawienie patriotycznego obywatelskiego zgłoszenia , bez należytego odzewu, ktoś premię, awans dostanie?
Nas kiedyś w samych kąpielówkach obmacywali po gołych nogach w Dziwnówku, jak pontonem wypłynęliśmy daleko. A silnika od łodzi szukali pod wersalką. Parę kutrów atakowało czwórkę turystów.
Takie tam gry wojenne,.
grzegorz_wol - 2016-09-19, 20:23
Dobre
Ciekawe co by było jakbyś się np. pod wpływem emocji zaczął plątać w opowieściach a oni stwierdzili że ich wkręcasz.... nieuzasadnione podjęcie akcji.... Przynajmniej było by wiadomo ile pali F 16
kisielak - 2016-09-19, 20:31
BIORCA napisał/a: | kisielak napisał/a: | hm Bieszczady. Teraz to komercja, jak wszędzie. Policja i wojsko na każdym kroku. |
...hmmmm
a może by tak zweryfikować wiadomości ... Bieszczady to teraz granica Unii , prawda? Nawet dziesięciokrotna ilość służb mundurowych nie powinna dziwić i ja ... osobiście jestem zadowolony z takiego stanu rzeczy . Fajnie,że mają nowoczesne , terenowe samochody , sprzęt najnowszej generacji i... i tylko ludzie tam pracujący nie zawsze są zadowoleni z narzędzi jakie im dają do pracy ... od wewnątrz nie wygląda to już tak kolorowo .
Płynęliśmy sobie kajaczkiem Bugiem , dwu osobowy spływ oś rzeki to granica Unii , zakaz przekraczania i nawet robienia śladów na Białorusi bo awantura gwarantowana ... przed spływem obowiązkowy telefon do dyżurnego straży granicznej , dane osobowe , trasa, czas startu i mety ... jest zgoda to można wsiadać na pokład .
Płyniemy sobie godzinkę a tu jakieś 300 m przed nami dwa golasy przez rzekę wchodzą do Polski ... kawałek dalej patrol straży biwakuje na plaży , pogadaliśmy i wspomniałem o golasach .... odpłynąłem z 5 min i telefon od dyżurnego straży , pytania , odpowiedzi , grzecznie i miło ....
Potem się zaczęło ... blokady dróg , przeszukiwania bagażników a na jednej z blokad już wiedzieli ,że to ja widziałem golasy ... zamiast na obiad to na pobocze i dalej grzecznie ale czekamy na generalicję , przyjechał sam komendant i kilku po cywilu . Znów opowiadanie a komendant zadowolony pyta ...słyszy Pan to na niebie ? No słyszę samoloty latają ... To też dzięki Panu .... SZUKAMY i już sporo wiemy . OK
I wszystko by było fajnie i miło a nawet profesjonalnie gdyby nie malutki fakt .... fakt o którym wiedzieliśmy tylko my , turyści z kampera.
Od zauważenia golasów do zgłoszenia faktu patrolowi minęło z 10 minut ale od zgłoszenia do blokad 1h 15 min a do poderwania "F 16 " godzin dwie .... jeśli ktoś miał plan zamieszkać w PL to z pewnością nikt mu nie przeszkadzał bo w chwili blokad był już daleko ... ale to jeszcze nie wszystko .
By wytłumaczyć zasadność użycia środków wszelakich potrzebna jest dokumentacja a ta można zdobyć tylko od sprawcy zamieszania czyli... turysty z kampera. Tajniacy na drodze dysponowali sprzętem , który mnie powalił na kolana ... jako stół miała posłużyć maska służbowej limuzyny KIA , mieli jeszcze długopis i druki przesłuchania ... to trwało ponad godzinę przenoszone atramentem na papier, odczytywane i poprawiane aż do skutku by podpisać to co faktycznie dało się zaobserwować a nie fantazję piszącego .... Polowe BIURO SŁUŻBY GRANICZNEJ zorganizowałem w kamperze ... było miło , długo i strasznie głodno . Na moim tablecie z satelity określaliśmy dokładną odległość obserwacji golasów
Pomijając niedogodności miło wspominam doświadczenie ze strażą graniczną ...jest co wspominać ...co do efektów ich pracy mam mieszane uczucia , ale to pewnie tylko tak w naszym przypadku |
nie wiem o co Ci chodzi. Ja tylko stwierdzam fakt . I nie musisz mi uświadamiać, że to granica Unijna. Piszesz by pisać. Szkoda, ze nie odnosisz się do reszty. A szkoda - bo nic na ten temat nie wiesz. Dodam jeszcze, że w "tamtych czasach" bywało, że ukraińscy wopiści potrafili zgarnąć ze szlaku granicznego turystów na swoja stronę i doprowadzić do strażnicy bo za 'pojmanie" "nielelegalnie" przekraczających granice mieli urlopy okolicznościowe.
Serdecznie Cie pozdrawiam i zapraszam w Bieszczady.
CORONAVIRUS - 2016-09-19, 20:39
dziękuję za pozdrowienia ....
posty sobie nabijam tylko... bez podtekstów . Bieszczady znam z objazdówki , miło było , ludzie fajni , zero stresu ...
krzysioz - 2016-09-20, 17:07
Miło było poczytać. We właściwych Bieszczadach nie byłem od późnych lat minionej epoki - gdzieś tak w 1988. Mówią ,że rzeczywiści w szczycie sezonu więcej tam teraz ludzi niż drzew , ale relacja przypomina mi raczej "moje Bieszczady". Fajnie że jeszcze chce się komuś opisać tego typu wyprawę .
Dziękuję
MER-lin - 2016-09-20, 20:23
Fantastyczne zdjęcia i świetny opis wyprawy. Autorowi należy się zasłużony
OldPiernik - 2016-09-30, 22:11
Wszędzie są ludzie i myślę, że w większości przypadków w zależności od naszego zachowania zależy jak będą się zachowywać służby. W końcu ci ludzie pracują po kilka lat i też często na pierwszy rzut oka widzą z kim mają doczynienia. Ja zawsze staram się rozmawiać z nimi w taki sposób jak chciałbym żeby ze mną rozmawiali. I najczęściej po kilku pierwszych oficjalnych zdaniach następuje spokojniejsza, normalna konwersacja która kończy się uściśnięciem ręki na pożegnanie.
Mówicie o nowym sprzęcie i samochodach? Jeżeli Fiata Pandę 4x4 można nazwać wozem patrolowym, to faktycznie mają nowoczesny sprzęt.
Ale nic to, ręka trochu odpuściła, trochu roboty odwalonej, można pisać.
A dalej było tak:
OldPiernik - 2016-09-30, 22:19
Dzień szósty – u źródeł.
Kap, kap, kapp, kappp, kaappp, klepią krople o dach samochodu. Obracam się na drugi bok, ale to nic nie daje, deszcz pada dalej. Myślę sobie: dobrze, że auto stoi na lekkim skłonie to w dół zawsze zjadę, gorzej by było ruszyć pod górę na błocie. A może do rana już przestanie padać? Kręcę się i wiercę w łóżku, próbuję wsłuchiwać się w padający deszcz czy tak jak to gdzieś czytałem, wyczuwać rytm deszczu, ale gdzie tam. Gdzie oni wysłuchali takie bzdury! Czytałem jak to „usypiam ukołysany rytmem deszczu” no żesz, przecież tu samochód moknie! A jak dach nie wytrzyma i zacznie się lać do środka? Wali tym deszczem w zupełnie chaotyczny sposób po całym dachu ani ładu, ani składu, rytmu żadnego, po prostu totalny chaos. Jedyny plus, że na taką pogodę nikomu nie chce się chyba pchać na takie odludzie, więc nikt się nie przyczepi, że stoimy tak troszku na nie tam, gdzie można. Nie mogę spać.
Chyba z tej złości zasnąłem, bo jak się przecknąłem to świeciło słońce. Niemrawo zebrałem się i nie budząc żony poczłapałem przez kałuże do punktu widokowego. Ranek był …. rześki. Bardzo rześki. Trochu chmur z nocnych opadów jeszcze plątało się po niebie, kiedy już po śniadaniu jechaliśmy „starą” drogą w stronę ostatniego parkingu w Polsce. Czy Wy też tak macie, że jak się raz przejedzie jakąś drogą, to jakby z automatu staje się ona już znaną, taką swoją, dobrze znaną drogą?
No więc podskakiwaliśmy na tej szutrówce jadąc na parking i tym razem nie zatrzymaliśmy się przy torfowisku tylko „pognaliśmy” dalej. Wtaczamy się na parking a tam AUTOKAR! Wielki, ogromny piętrowy gigant zajmuje pół parkingu. Jacyś weterani niemieccy, czy co? Nie, to tylko wycieczka nauczycieli przyjechała i też wybiera się w tym samym kierunku, co my.
Szybka zmiana obuwia, zapasy na drogę (dzisiaj do przejścia ponad 20 km marszem) i idziemy. Nauczyciele skręcili w lewo na Beniową, a my „starą” drogą na wprost lecimy, żeby ich jak najbardziej wyprzedzić. Pod górę, w dół, szybki zakręt, prawie cały czas w lesie, mijamy odbicie na łąkę z lipą, my dalej prosto. Za kawałek zejście w dół, po lewej ukryty w krzakach budynek dawnego schroniska? a może to tylko schron turystyczny? nie wiem, lecimy dalej. Jeszcze spory kawałek, jakiś zakręt, dość. Trzeba odpocząć. Szukamy miejsca żeby gdzieś usiąść, zjeść, napić się. Znajdujemy przewrócony pieniek przy rowie więc siadamy, wyciągamy pudełka z karmę i zaczynamy dziubać. Cisza, spokój, słońce praży niemiłosiernie z dala słychać głosy – no tak dogonili nas. Trudno, nic nie poradzimy.
Idą, ogromnym, długaśnym wężem lezą i gadają, gadają, gadają. O czym? O szkole! Tak o szkole! Są wakacje, wkoło piękna przyroda, drzewa szumią, ptaszki śpiewają, a ci nawet nie patrzą gdzie lezą tylko mielą ozorami a bo Stasiu z 3b to powiedział Monice z 2a że... bo wiesz, ja mówiłam Dominice, żeby …. a ty wiesz że rodzice Adrianny to są ….- Dzień dobry! - to było do nas. O popatrz, zauważyli nas mruczę do żony, ale grzecznie razem odpowiadamy – Dzień dobry. Minęli nas w końcu a my spokojnie dokończyliśmy jedzenie i ruszamy za nimi. Jeszcze chwila w gruncie rzeczy nudnej drogi po drodze i szlak skręca w lewo w las. Tuż przed zakrętem jest duże zadaszeni i pod zadaszeniem „nasi” nauczyciele siedzą i jedzą. I tak od tej pory będziemy się wzajemnie mijać po całe trasie.
My idziemy pierwsi. Przez lasy, przez dąbrowy ścieżką w dół, przez łąkę dochodzimy do dawnego dworu Stroińskich. Jak to możliwe, żeby tu w tym miejscu kiedyś, nie tak dawno żyli ludzie, kwitły sady, żeby tu było centrum tutejszego świata? I żeby tak prawie nic z niego nie zostało? Ledwo jakaś podmurówka, jedna piwnica i to wszystko? A gdzie reszta? Cisza. Ani śladu odpowiedzi.
Dogonili nas nauczyciele – sami wuefiści w tym zespole czy jak? Idziemy dalej, tym razem do Grób Hrabiny. Ścieżka prowadzi przez łąki, meandruje wśród drzew. Cały czas po lewej stronie widzimy granicę z Ukrainą i nawet widać posterunek graniczny. A może to tylko taka altana w której się organizuje imprezy, albo robi grilla, nie wiem, z daleka nie mogę rozpoznać.
Chociaż słońce mocno świeci, z daleka słychać groźne pomruki – nadciąga burza. Może przejdzie bokiem – pocieszamy się i idziemy dalej. Wreszcie jest grobowiec Hrabiny. Tak naprawdę to jest grobowiec nie tylko Hrabiny ale również Hrabiego dwa nagrobki przykryte popękanymi płytami. Są to płyty nagrobne Klary i Franciszka Stroińskich właścicieli ziemskich. Kiedyś był tu okazały cmentarz, cerkiew, a sama miejscowość Sianki rywalizowała z Zakopanem o to, które z nich będzie kurortem pierwszym w Polsce. Teraz tylko ledwo widoczne nagrobki, jeden malutki budyneczek i to wszystko, co pozostało po przedwojennym kurorcie.
Jak gdyby wczuwając się w nasze nastroje słońce zaszło za chmury. Zrobiło się ciemniej i ciszej. Idziemy dalej, czy wracamy? Idziemy, może burza przejdzie bokiem? W każdym razie do końca drogi czyli umownych źródeł Sanu już bliżej, niż dalej. Martwi mnie tylko, że idziemy odkrytą przestrzenią - taką wielką wielokolorową łąką. Jak tu nas dopadnie burza, może być nieciekawie. Spadają pierwsze krople deszczu a grzmoty wyraźnie się zbliżają. Na szczęście wchodzimy między drzewa, tutaj będziemy bezpieczniejsi, niż na otwartej przestrzeni. Jeszcze tylko kilkanaście kroków i … to mają być te słynne źródła Sanu? TO coś? Ten maleńki strumyczek? No chyba ktoś tu sobie jaja robi.
Na końcu ścieżki, pomiędzy dwoma słupkami granicznymi stoi metalowy krzyż i malutka piramidka a samo źródło wypływa kilka metrów poniżej i jest to maleńki lichutki strumyczek. Strzelam zdjęcie, myjemy twarze w Sanie i zaczynamy wracać. Tymczasem deszcz zaczyna padać coraz mocniej a burza wisi już nad nami. Iść, czy nie, poczekać w lesie, czy wracać? Wydaje mi się, że znam burze w naszej okolicy, mogą być gwałtowne, ale szybko się kończą. Tutaj jest inaczej – burza strzela piorunami na lewo i prawo i nie ma zamiaru się kończyć. Zawisła nad nami i postanowiła tutaj wyładować cały swój gniew. Wreszcie wydaje nam się, że trochu zelżało więc wracamy. Tylko wyszliśmy spod osłony lasu, kiedy deszcz rozpadał się na nowo. Trudno, byliśmy już i tak przemoknięci, więc nie zwracając uwagi na deszcz poszliśmy. A dalej było już tylko gorzej.
Powrót nie był już taki fajny – prawie cały czas lało i grzmiało. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że ten teren jest niezwykle niebezpieczny – bardzo często zdarzają się tam wypadki porażeń od pioruna właśnie na tych ogromnych łąkach. Wielka odkryta przestrzeń a na niej jeden najwyższy cel – człowiek. My mieliśmy szczęście, ale drugi raz wolałbym przeczekać burzę gdzieś pod drzewami.
Kiedy już totalnie przemoczeni wręcz dopłynęliśmy do auta, deszcz ustał a na niebie pojawiła się podwójna tęcza.
Po gorącej herbacie ruszyliśmy w stronę cywilizacji.
Jedziemy do Rymanowa tam mamy znajomych u których mamy spędzić kilka dni, domyć się, zrobić pranie itd.
Pamiętam, jak wracając ze Smereka nikt nie chciał się zatrzymać, więc teraz widząc podniesioną natychmiast wcisnąłem hamulec do dechy. Wsiadł chłopak z dziewczyną – para? małżeństwo? Nie wiadomo ale chcą jechać w naszą stronę. No to jedziemy.
- Ooo zobacz! To kamper! - prawie krzyczy dziewczyna do chłopaka. - Ja rok temu też jechałam takim samym, tylko chyba starszym do Chorwacji z kolegami. Fajnie było – mówi dalej.
Z rozmowy wynika, że chłopak zaraz po powrocie do domu się żeni, a ta dziewczyna to tylko jego koleżanka. Chyba jestem już stary – myślę sobie. Jakoś nie mieści mi się w głowie, że można na miesiąc przed ślubem zostawić przyszłą żonę a z koleżanką jechać na wakacje. Ale się porobiło na tym świecie.
A ślub też ma być dziwny. Będzie tutaj, w Bieszczadach, mimo że on mieszka na pomorzu. Ciekawe, czy to dlatego, że tutaj jest tak ładnie, czy na złość rodzinie?
- Ja kiedyś też chciałabym mieć taki romantyczny ślub – wzdycha dziewczyna.
Zawiozłem ich do Jaślisk. Mała miejscowość niedaleko Rymanowa – musimy tutaj przyjechać bo bardzo tu ładnie – tak sobie obiecujemy i jedziemy dalej. Na kolację, grila i porządny prysznic.
Tadeusz - 2016-09-30, 22:33
Pięknie oddajesz atmosferę bieszczadzkich łąk.
OldPiernik - 2016-09-30, 23:49
Przez następne dwa dni czułem się, jakbym był na urlopie. Nigdzie nie chodziliśmy daleko, spaliśmy w normalnym łóżku, jedliśmy przy normalnym stole, myłem się w normalnym prysznicu – dziwne.
Ale dość tego leniuchowania. Kierowniczka wydała rozkaz wyjazdu i znowu jesteśmy w drodze. Tym razem bieszczadzkie morze czyli Solina. Koła samochodu mielą asfalt, który jest naprawdę w bardzo dobrym stanie. Mówią o fatalnych drogach, dziurach itd. ale tutaj asfalt jest lepszy a droga bardziej płaska niż w Krakowie.
Po drodze mnóstwo cerkwi, najczęściej niestety opuszczonych i w opłakanym stanie technicznym, grożące zawalaniem, prawie zapomnianych przez Boga i ludzi. Smutnie patrzy się na świątynie w których żaden wierny już nie zmówi modlitwy, gdzie nikt nie uklęknie i nie zostanie ochrzczony czy nie zostanie odprawiona msza żałobna.
Im bliże Soliny tym większy ruch. Wreszcie już prawie jesteśmy – zaczynają się parkingi. Nie wiem, gdzie się zatrzymać, ale są wolne miejsca, parkingi niestrzeżone to może tutaj się zatrzymujemy? Nie, zobaczmy co jest dalej. Oj, chyba jesteśmy już blisko bo parking płatny nie strzeżony godzina 3 zł. Oszaleli? Jedziemy dalej – parking 4 zł. Przecież u nas jest taniej! Wreszcie centrum – parking 5 zł/h nie wierzę. Mają klientów? Mają, bo parking zamknięty brak wolnych miejsc.
Powoli zjeżdżamy w dół po serpentynach. Na dole dwa parkingi po lewej stronie bez żadnej tabliczki. Zatrzymuję się na pierwszym od drogi i widzę, jak z góry w naszą stronę pędzi jakiś chłopak. - Zostają państwo? - pyta. - A czy tutaj jest parking płatny?
- Tak.
- To nie zostajemy.
Wyjeżdżam z parkingu, skręcam w prostopadłą uliczkę i natychmiast wjeżdżam na następny parking. Ten jest darmowy. Mam obawy, czy nie porysuje mi ktoś auta, albo nie przebije opon, ale trudno. Do odważnych świat należy. Idziemy na zaporę.
Zapora – tyle się o niej nasłuchałem. Mój kuzyn zawsze powtarzał „Pięknie jest nad Soliną! Siedzisz sobie, tutaj woda w dole, ptaszki śpiewają, ty pijesz piwko, pięknie”. Tylko zapomniał wspomnieć, że ludzi jak na Krupówkach, wszystkie knajpy oblężone, nawet miejsca nad wodą ciężko uświadczyć. Wykąpać się też ciężko, bo dno kamieniste a i woda dosyć zimna.
Kiedy już przepchaliśmy się obok straganów z pamiątkami (ciekawe, czy oni te wszystkie pamiątki klepią w jednej fabryce i tylko na końcu zmieniają napisy typu wspomnienia z …. albo pamiątka z …..), bud z frytkami belgijskimi i lodami, doszliśmy nad samą wodę. Plaża zasłana kamieniami, ogromnymi kęsami betonu nie zachęcała do opalania się, ale i tak rozłożyliśmy klamoty. Na szczęście zaczynała się pora karmienia i sporo osób z najbliższego otoczenia pozbierało się i sobie poszli, więc mogliśmy we względnym spokoju poleżeć sobie troszeczkę. Pooglądaliśmy sobie pływające stateczki, skutery wodne, rowerki i inne jednostki pływające i nam też się znudziło. Trzeba coś zjeść. Idziemy do knajpy – pierwsza z brzegu, niezbyt może okazała, ale spróbujmy. Zamawiam gołąbki z farszem z kapusty i z ziemniaków – genialne! Musimy takie zrobić sobie w domu! Jeszcze tylko moja pani zamawia mrożoną kawę. Niestety zepsuł się automat do kostek lodu – pani proponuje, że wrzuci dwie gałki lodów do szklanki. Kawa jest doskonała!
Wracamy do auta. Trzeba poszukać jakiegoś miejsca na noc. Może na kempingu? Tylko jak tam trafić? Jedziemy dalej i skręcamy w stronę Jeziora Myczkowieckiego. Po prawej stronie skałki, może stary kamieniołom albo coś? Po kilku zakrętach po lewej stronie pokazuje się parking na którym stoi kilka samochodów. Wjeżdżamy. Parking okazuje się parkingiem OSP. Idę do pana, który zbiera opłaty za parkowanie – ile za parking?
- 3 zł.
- Za godzinę?
- Nie. Za dobę.
- A można tu przenocować?
- Nie ma problemu. Tamci z tego dużego kampera już drugi tydzień tu stoją.
- To zostajemy.
I zostaliśmy. Cisza, spokój czasem tylko jakieś auto przejechało obok. I fantastyczne niebo, zupełnie, jakby ktoś rozsypał kaszę na niebie. Jeszcze długo tego wieczoru siedzieliśmy na zewnątrz podziwiając widoki.
Marian 1949 - 2016-10-01, 10:28
Super relacja piękne zdjęcia i dokładne ciekawe opisy gratulacje dla autora
Po przeczytaniu tej relacji planuje ponowny wyjazd w Bieszczady
tom-cio - 2016-10-01, 16:01
Piekna relacja.I wlasnie mnie przekonales,za tydzien spadam na 4 dni w bieszczady.W czasach szkoly sredniej kolo Jasla mieszkalem i od tego czasu tak jakos ze 20 lat tam nie bylem.
Podaj tylko jak mozna prosic namiary na ten parking OSP.Choc teraz to pewnie pusto juz wszedzie bedzie.Piwo za relacje stawiam
emeryl - 2016-10-10, 12:24
Wróciłem wczoraj z wyjazdu w Bieszczady.Niestety pogoda zweryfikowała nasze plany.Przez przejście w Krościenku spędziłem dwa dni na Ukrainie.Sambor,Drohobycz,Truskawiec,Borysław.Było warto .Po powrocie w Bieszczady jedną noc spędziłem w Tarnawie Niżnej przy Bazie nad Roztokami,drugą na polu namiotowym przy wyjściu na Smerek.Na połoninach biało.
szymek1967 - 2016-10-10, 12:35
emeryl napisał/a: | Przez przejście w Krościenku spędziłem dwa dni na Ukrainie.Sambor,Drohobycz,Truskawiec,Borysław.Było warto |
w jaki sposob ?
tez tam bylem ale nie wpuszczali
ps. takze uciekłem z Bieszczad,istny armagedon pogodowy,deszcz lał nieprzerwanie od kilku dni
przejechałem sie pętlą bieszczadzką ale wysiąsc z auta nie dało sie
jedyny postoj zrobilem w Kalwarii Pacławskiej
emeryl - 2016-10-10, 12:56
Gdzie nie wpuszczali
szymek1967 - 2016-10-11, 11:22
na Ukraine nie wpuszczali
zrobil sie gigantyczny korek i kicha...
ps. co tam Ukraina , zobaczcie co u naszych zachodnich sąsiadow wyrabiają !
za moment i tam nie bedziemy mogli pojechac
https://gloria.tv/video/XXLp4eBmMfiF1jrL6fX3V1pk7
JaWa - 2016-10-11, 12:42
Piwko poszło za super relację. W tym roku byliśmy również w Bieszczadach, można powiedzieć, że w 90% w tych samych miejscach.
Tadeusz - 2016-10-11, 12:50
JaWa napisał/a: | W tym roku byliśmy również w Bieszczadach, można powiedzieć, że w 90% w tych samych miejscach. |
My też.
emeryl - 2016-10-11, 13:05
W Krościenku są dwa pasy dla członków UE,jeden busy.Pasy dla UE są dla aut 2,7m niestety.Ja stawałem dla osobówek bliżej odprawy jest możliwość zjechania na pas dla busów.
adams86 - 2016-10-11, 16:57
Witam. Ja również odwiedziłem tą krainę, już po sezonie. Mimo że po sezonie, bardzo dużo osób spotkaliśmy w górach. Pogodę mieliśmy bardzo ładną, jednak w powietrzu czuć było nadciągające opady śniegu. Tym razem przejechaliśmy dużą i małą pętlą przez Połoniny.
CORONAVIRUS - 2016-10-11, 17:30
Bieszczady były modne w tym sezonie ...ciekawe co w następnym
Tadeusz - 2016-10-11, 17:34
BIORCA napisał/a: | Bieszczady były modne w tym sezonie ...ciekawe co w następnym |
Bieszczady w przeciwną stronę.
CORONAVIRUS - 2016-10-11, 17:38
wszystko zależy od tego gdzie i ile będzie...niestety zamachów .
Zastanawiającym dlaczego tak mało atakujemy zachód Polski , nie ma tam zlotów , relacji co kot napłakał ... a tereny zajefajne . Mieszkałem tam 10 lat
adams86 - 2016-10-11, 18:05
W Stuposianach przy drodze i rzece San, jest bardzo fajny parking z dużą wiatą, miejscem na ognisko. Jest to bardzo urokliwe miejsce, gdzie łączą się dwie rzeki.
Tadeusz - 2016-10-11, 18:17
To naprawdę piękne miejsce.
Wołosaty wpada do Sanu.
JaWa - 2016-10-11, 18:21
Aleś Ty Tadziu wyrósł na tej fotce
Tadeusz - 2016-10-11, 18:23
JaWa napisał/a: | Aleś Ty Tadziu wyrósł na tej fotce |
Wyrosłem na moich wypiekach.
adams86 - 2016-10-11, 18:48
San leniwie płynie.
adams86 - 2016-10-11, 18:57
Z tego urokliwego zakątka pojechaliśmy w stronę Mucznego, gdzie na parkingu przy mini muzeum wypalania węgla drzewnego, ustrzeliłem fajne monstrum. Jak myślicie? Czy pod zabudowę na Camperka by się nadał?
adams86 - 2016-10-11, 18:59
Sprawny technicznie i w ciągłej eksploatacji.
adams86 - 2016-10-11, 19:08
Jedyny taki.
Gewehr - 2016-10-11, 19:22
adams86 napisał/a: | Jedyny taki. |
Też go znalazłem
Fotki z sierpnia.
Wojciechu - 2016-10-11, 20:23
Jak z "Bazy ludzi umarłych" - fajny
DC - 2016-10-11, 20:45
Moim zdaniem jeden z najleprzych Polskich filmów zaraz po "Człowieku na torze"
stef - 2016-10-12, 09:12
Baza ludzi umarłych - mój ulubiony film. Kilka razy w roku go oglądam i zawsze z zaciekawieniem. Tylko muszę w nocy bo rodzina nie lubi. Ale tez w nocy jest klimat do tego filmu.
A co aut z tego filmu to chyba tam były raczej stare dżemsy (GMC) i ZIS'y o ile się nie mylę.
Ale Wasze znalezisko fajne.
gardamm - 2016-10-12, 11:35
cyt :i ZIS'y o ile się nie mylę.
Ale Wasze znalezisko fajne
to chyba jest ZIS ( 150 )
DC - 2016-10-12, 18:58
Tak naprawdę w filmie to jeździli amerykańskimi dżemsami a czekali na nowe wozy którymi miały być właśnie ZIS-y. Ostatnia scena filmu i słychać jak nadjeżdżają jakieś samochody ale ich niewidać, to właśnie ZIS-y. W rzeczywistości kierowcy którzy przesiedli się na nowy sprzęt radziecki szybko zatęsknili za GMC-ami po armii amerykańskiej, ale to już historia chyba na inny dział
OldPiernik - 2016-10-12, 22:02
A tymczasem
Ranek należał do tych z gatunku bardzo leniwych. Sprawdziłem położenie - GPS pokazywał 49.416310, 22.441509 .
Śniadanie, kawa, mycie po jedzeniu, potem krzesełka przed kamperem spojrzenie w lewo, potem w prawo i znowu w prawo:
- O, zobacz, ktoś płynie na rowerku wodnym, może my też popływamy?
Idę do pana parkingowego, który smętnie stoi przy barierce swojej budki:
- Można na godzinkę rowerek?
- Można.
- A jest jakiś wolny?
- Nie ma.
- A kiedy będzie?
- Jak dopłyną i oddadzą.
- Ach. Jakby co, to ja jestem następny.
- Dobra. Ale wcześniej jest jeszcze tamten pan – pokazał palcem na człowieka siedzącego na ławce.
I tak oto po jakiejś godzince czekania zostaliśmy odziani w kapoki i popedałowaliśmy z nurtem rzeki San. Zalew w tym miejscu też jest ogromny – aż dziw, że z takiego malutkiego źródełka tyle wody się wylewa.
Po godzinie pływania oddaliśmy rowerek. Pływalibyśmy jeszcze dłużej, ale zostaliśmy zaatakowani przez głodek. I to nie mały ale duży głodek. Spakowaliśmy auto i pojechaliśmy nad zaporę. Nie tą w Solinie, ale w Myczkowcach. Zapora nie jest tak imponująca jak w Solinie, ale ma jedną niebagatelną zaletę – jest mniej ludzi, mniejszy ścisk i przynajmniej teoretycznie, szybsza obsługa w restauracji.
Niestety, dużo ludzi też tak myślało i przyjechali do „Myczkowianki”. Kolejka do zamawiania jedzenia była … długa. Ale w końcu się udało. Usiedliśmy przy stoliku na zewnątrz przy parkingu. Fajne motorki tam stały, a ich właściciele byli … oryginalni. Ubrani w skóry, w tatuażach w gruncie rzeczy po bliższym poznaniu okazywali się sympatycznymi ludźmi.
Doczekaliśmy się jedzenia – było pyszne.
Potem wsiedliśmy w auto i jedziemy zobaczyć Sine Wiry rezerwat przyrody z fantastycznie wyżłobionymi przez wodę skałami. Zatrzymaliśmy się przy wejściu do rezerwatu i poszliśmy. Droga prowadzi drogą szutrową i idzie się ok 1,5 godziny. Droga jest stosunkowo łatwa, wręcz można by powiedzieć nudna, właściwie idealna dla rowerów. W końcu dochodzimy do skał. Faktycznie wyglądają fantastycznie.
Wracamy do auta. Jest już mocno po południu i zaczynamy się zastanawiać nad noclegiem. Pamiętam, że pod Połoniną Caryńską jest parking – może podobnie jak poprzednio będzie można przycupnąć na jedną noc? Wjeżdżamy na parking ale jest już tak późno, że obsługa już sobie poszła, ale stoi kilka aut. Może jakby tak po cichu sobie stanąć i nie afiszować się, to udałoby się zostać na noc? Na razie siadamy pod wiatą i jemy kolację. W trakcie jedzenia na parking wjeżdża dziwny stwór – na starszym modelu dostawczego Fiata postawiona buda przyczepy kempingowej – wszystko w fajnym niebieskim kolorze. Dwoje starszych ludzi – załoga tego zestawu - też szykuje się do noclegu. Czyli zostajemy.
bmalu - 2016-10-13, 23:15 Temat postu: SINE WIRY - Łoś z Zawoju Można spotkać i łosia
OldPiernik - 2016-10-31, 06:38
Dzień następny
Być w Bieszczadach a nie widzieć Połoniny Caryńskiej to tak jak być w Rzymie i nie widzieć papieża, czy być w Warszawie i nie widzieć Pałacu Kultury, to tak jakby być w Sopocie i nie być na molo, to tak jakby … no po prostu bez sensu. Szkoda jechać i nie zobaczyć.
Dlatego po nocy spędzonej na parkingu poszliśmy w górę. Podejście spokojne, chociaż i tak potrzebne były dobre buty. Chyba nie wszyscy o tym pomyśleli, bo spotkaliśmy wycieczkę szkolną z przewodnikiem w klapkach.
Nie będę się rozpisywał o samej połoninie – była piękna.
Wracaliśmy jednak na dół prędko ścigani przez burzę której pomruki słyszeliśmy na samym szczycie Wielkiej Rawki.
Na szczęście udało się zdążyć przed deszczem.
Teraz jedziemy do Komańczy, gdzie oglądamy piękną cerkiew. Z Komańczy jedziemy do Jaślisk do których mieliśmy wrócić.
Jaśliska to obecnie wieś, która kiedyś była miastem. Miasto uzyskało lokację w 1366 roku i było bardzo bogatym miastem leżącym na szlaku na Węgry. W mieście byłą tzw komora celna a kupcy przejeżdżający tędy mieli obowiązek wystawiania swoich towarów przez 2 dni. W ramach udogodnień zbudowano piwnice w których przechowywano wino i inne towary. Piwnice były bardzo dobrze drenowane i do dzisiaj w większości pozostają suche. Jest kościół parafialny św. Katarzyny Aleksandryjskiej w którym jest cudowny obraz koronowany w 1997 przez Jana Pawła II.
W Jaśliskach jest rynek a na rynku unosi się zapach chleba. Takiego zwykłego, prawdziwego chleba. Nie takiego z hipermarketu czy innej masowej fabryki tylko takiego prawdziwego, gdzie każdy bochenek jest dziełem ludzkich rąk. Więc staliśmy na rynku i rozglądaliśmy się skąd dochodzi ten wspaniały zapach kiedy podeszła do nas młoda kobieta.
- Dzień dobry. Czy chcecie państwo zwiedzić naszą izbę regionalną? - zapytała. Ja zdębiałem i przez chwilę nie wiedziałem co powiedzieć.
- A za ile – żonę też mam z Krakowa.
- Za darmo.
- To idziemy.
Jak się okazało izba regionalna mieści się w dawnej szkole, która obecnie jest w remoncie. Warto było dać się zaciągnąć i posłuchać miłej pani przewodnik o sprzętach, które mieszkańcy przekazali by przyjezdni mogli je oglądnąć, o dawnych mieszkańcach, o historii Jaślisk. Jeszcze na dokładkę zeszliśmy do piwnic pod szkołą, w której też były dawne składy.
Grzecznie podziękowaliśmy i wyszliśmy na ryneczek. W końcu zobaczyłem piekarnię. Mały niepozorny budyneczek z wejściem jak do garażu. A w środku ech teraz już takich widoków nie robią. Na deskach wyszlifowanych przez setki chlebów od podłogi po sam sufit leżały dumnie bochenki a każdy był inny. Od mocno przypieczonych prawie czarnych, przez takie dobrze rumiane że aż prawie człowiek czuł chrupiącą skórkę w zębach do tylko delikatnie tylko muśniętych temperaturą. W powietrzu zapach chleba był tak skondensowany że można było samo powietrze ładować do butelek i sprzedawać jako najdroższe perfumy świata. Ci co nie widzieli albo nie pamiętają wnętrz małych piekarni nie potrafią sobie wyobrazić jakie nieziemskie widoki ich ominęły.
Kupiliśmy chleb i z żalem opuściliśmy piekarnię zabierając tylko małą jej cząstkę. W sklepie kupiliśmy masło. Kroiłem chleb jak to robiła dawno moja babcia przyciskając go do piersi, potem smarowałem grubo masłem by poczuć prawie niebiańską rozkosz. Żadna szynka, żaden wypełniacz nie miał prawa zagłuszyć tego kulinarnego przeżycia.
Z wielkim żalem opuszczaliśmy Jaśliska. Jeszcze tylko oglądnęliśmy cmentarz żołnierzy z I z najokrutniejszych wojen zwanych światową i pojechaliśmy do znajomych na nocleg.
OldPiernik - 2016-10-31, 06:48
Dzień ostatni.
Na koniec został nam Sanok a tam zamek z bardzo dużym zbiorem ikon oraz z obrazami Beksińskiego. Ci co tak jak ja czytali fantastykę znajdą tam obrazy twórcy wielu ilustracji właśnie w Fantastyce.
Z muzeum przejechaliśmy do skansenu, który jest podobno jednym z trzech największych skansenów w Europie. Oj czuliśmy w nogach, że jest bardzo duży.
Wracając zaczepiliśmy jeszcze o muzeum przemysłu naftowego w Bóbrce. Szczerze mówiąc to pierwszą salę można było sobie zupełnie darować i wyjść na zewnątrz i tam rozpocząć zwiedzanie.
Warto wejść i zobaczyć bo właściwie jest coś dla każdego. I trochu maszyn, trochu różnych urządzeń, jest czynna kopanka z bulgoczącą ropą na dnie, są pokazy multimedialne, jest też coś dla miłośników historii najnowszej.
OldPiernik - 2016-10-31, 06:52
I tak nasza podróż po Bieszczadach dobiegła końca. Kiedy teraz za oknem jest szaro i ponuro, kiedy deszcz ciapie o ziemię i jest nieprzyjemnie zimno i wilgotno tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że było warto i że trzeba tam jeszcze wrócić. Na pewno Bieszczady najpiękniejsze są jesienią, ale myślę, że każda pora roku jest dobra żeby tam jechać.
KONIEC
yaro 65 - 2016-11-02, 08:16
Czy w tym budynku był bar do którego Stuhr próbował wjechać
mazurkiem / Wino Truskawkowe / ?
Stanek - 2016-11-04, 08:57
Piwko za relację leci. Zrobiłeś mi smaka na Bieszczady. Jak dla mnie trochę przydługie i zbyt szczegółowe opisy. Po drugim wpisie wymiękłem i pozostałem przy zdjęciach Natomiast brakuje mi namiarów GPS na miejscówki w których staliście. Poza tym super, że Ci się chciało opisać tę wycieczkę
Tadeusz - 2016-11-04, 10:49
Czytałem z zapartym tchem. OldPiernik, wykonałeś piękną, pożyteczną pracę.
Oglądaliśmy te same pejzaże, te same wierchy i torfowiska. Szkoda, że nie razem.
Duże piwo stawiam i dziękuję.
KrzySówka - 2016-11-04, 20:41
Ładna relacja . Dziękujemy za możliwość jej zobaczenia. Pozdrawiamy:)
wbobowski - 2016-11-04, 22:37
OldPiernik napisał/a: | Dzień czwarty – nastąpił... Zastanawialiśmy się, dlaczego drewniany budynek na końcu parkingu jest cichy, ciemny i nieczynny. Dlaczego nikt nie otworzy zajazdu w czasie szczytu sezonu turystycznego? Nie wiem. Nic mądrego nie wymyśliliśmy.... |
Ja pamiętam, kiedy ten obiekt tętnił życiem... sam jadłem w nim pyszne pierogi.
I dlatego dowiadywałem się dlaczego stoi nieczynny.
Spraw prosta. Przepisy unijne wymagają do tego typu działalności - bieżącej wody.
Nie opłacało się kuć skały aby jej szukać.
wbobowski - 2016-11-04, 22:45
kisielak napisał/a: | hm Bieszczady. Teraz to komercja, jak wszędzie. Policja i wojsko na każdym kroku. Spróbuj na bańce wsiąść do samochodu. |
Piszesz to w temacie, który świadczy o zupełnie czym innym. Aby się upewnić zajrzyj jeszcze do tematu Tadeusza i mojego w tym samym dziale.
A za wsiadanie na bańce do samochodu... to powinno się prawo jazdy zabierać na kilka lat. Może by to coś rozjaśniło pod czaszką
|
|