Klub miłośników turystyki kamperowej - CamperTeam
FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  AlbumAlbum  Chat  DownloadDownload

Poprzedni temat «» Następny temat
Maroko sierpień/wrzesień 2014
Autor Wiadomość
MER-lin 
stary wyga


Twój sprzęt: Ford Transit
Nazwa załogi: Ewa i Marek
Pomógł: 5 razy
Dołączył: 28 Paź 2009
Piwa: 44/9
Skąd: Lublin
Wysłany: 2014-12-21, 18:32   

Opuszczamy Fez i jedziemy do oddalonego o 60 km Meknes. Zatrzymujemy się na strzeżonym parkingu pod murami medyny – N-33º53.392´; W-05º33.961´. Parking przestronny, z sympatyczną obsługą, blisko bramy Bab al-Mansur. W medynie szczególnie warto zobaczyć medresę Bu Inania. Cena biletu 8 albo 10 Dh / dokładnie już nie pamiętam /. Generalnie prawie wszystkie obiekty turystyczne w Maroku mają bilety w tych cenach. Wyjątkowo jest drożej, jak np. Marrakeszu do medresy Alego ben Jusufa, gdzie żądali 40 Dh.
Z Meknes jedziemy zobaczyć znajdujące się w pobliżu ruiny starożytnego miasta Volubilis. Pomimo lekkigo zaniedbania rozległy kompleks robi wrażenie. Na nocleg postanawiamy zatrzymać się przy pobliskim hotelu o wdzięcznej nazwie Belle vue, czyli Piękny widok. Hotel położony jest na wzgórzu nad starożytnym kompleksem. Na skrzyżowaniu droga do ruin prowadzi w lewo, a do hotelu na prawo. Jest też duża tablica reklamowa. Przy hotelu jest przyzwoity parking, ale bez udogodnień dla kamperów. Recepcjonista powiedział, że kampery mogą spokojnie nocować na parkingu, ale musimy zapłacić 100 Dh. Ewentualnie możemy skorzystać z hotelowej restauracji na podobną kwotę. Druga alternatywa jest bardziej kusząca. Idziemy do restauracji na kolację. Teraz zrozumieliśmy, dlaczego hotel ma taką, a nie inną nazwę. Widok z hotelowego tarasu zapiera dech w piersiach. Pod nami rozciąga się bezkresna dolina obramowana na horyzoncie górami. Mamy widok na cały kompleks Volubilis. W dodatku za góry zaczyna zachodzić słońce. Całość sprawia niesamowite wrażenie. W restauracji zamawiamy tradycyjną marokańską zupę Harira po 40 Dh. Nocleg mamy więc za 80 Dh i pełne brzuchy. Rano należy oczywiście pogonić parkingowego, którego przez cały wieczór i noc nie było śladu, a teraz pojawia się znikąd i bez przekonania domaga się swojej doli za pilnowanie. Sam chyba nie wierzył w to, że dostanie jakieś pieniądze. Wysyłam gościa do recepcji, mówiąc, że tam już za wszystko zapłaciłem.
Hotele w Maroku bardzo rzadko wyrażają zgodę na nocowanie w kamperze na należącym do nich parkingu. Udało nam się to tylko w Volubilis i jeszcze jednym miejscu. W Hiszpanii też spotkaliśmy się z odmową.
Interesującym, ale bardzo miłym zjawiskiem, z jakim spotkaliśmy się w Maroku, była powszechna sympatia do Polaków. Często nawet nie zdążyliśmy powiedzieć jednego słowa, a tubylcy już poznawali, że jesteśmy z Polski. Polacy mają wyjątkowo dobrą prasę dosłownie w całym Maroku. Nie wiem, czym nasi rodacy zaskarbili sobie sympatię Marokańczyków, ale hasło Polska powodowało, że od razu traktowano nas jak kumpli. Na suku w Meknes, gdy kupowałem przyprawy, młody sprzedawca zapytał mnie w pewnej chwili, czy mam wódkę. Niestety nie miałem. Tubylec bardzo się zmartwił tym faktem i odparł, że za butelkę wódki oddałby mi połowę tych przypraw, które ma w swoim sklepie. Rozumiem człowieka. Przez cały pobyt w Maroku nie spotkaliśmy żadnego sklepu, gdzie można byłoby kupić alkohol. Podobno gdzieś takowe są, ale rzadko. Widać, że stanowczo za rzadko.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
samotny wilk 
weteran
W podróży jesteśmy zawsze.


Nazwa załogi: Wędrowniczek
Pomógł: 1 raz
Dołączył: 11 Wrz 2013
Piwa: 70/62
Skąd: Stolica
Wysłany: 2014-12-21, 19:18   

MER-lin,
MER-lin napisał/a:
Przez cały pobyt w Maroku nie spotkaliśmy żadnego sklepu, gdzie można byłoby kupić alkohol. Podobno gdzieś takowe są, ale rzadko.


Całkiem małe pocieszenie ? To jak żyć, w tym Maroku ? :roll:

Ale inni kamperowcy pisali, że w dużych marketach (na obrzeżach miast) alkohol można nabyć. Natomiast jego ceny są podobno astronomiczne np. półlitrowa butelka (puszka) piwa może kosztować i kilkanaście PLN, niekiedy ponad 20. Znam i takich, którzy niezbędny "towar" kupowali w Hiszpanii lub Portugalii. Mówili mi, że na granicy wnętrza kampera nikt nie sprawdzał. Ale, jaka jest prawda ?
A wieczorem, kiedy nadchodzi chłód, jakaś mała szklaneczka by się przydała.
:piwo:

Piszesz: "Interesującym, ale bardzo miłym zjawiskiem, z jakim spotkaliśmy się w Maroku, była powszechna sympatia do Polaków". Chyba coś w tym jest. Identyczne stanowisko zajął mój kolego organizujący rowerowe wypady po Maroku.
Musze go zapytać o dostęp do alkoholu i ceny trunków.
_________________
Andrzej
Ostatnio zmieniony przez samotny wilk 2014-12-23, 11:47, w całości zmieniany 1 raz  
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
MER-lin 
stary wyga


Twój sprzęt: Ford Transit
Nazwa załogi: Ewa i Marek
Pomógł: 5 razy
Dołączył: 28 Paź 2009
Piwa: 44/9
Skąd: Lublin
Wysłany: 2014-12-21, 20:24   

Dużych marketów jest w Maroku mało. Byliśmy w dwóch Auchanach, czy innych francuskich i nic. Nawet jednego piwa. Zero alkoholu. W ogóle zaopatrzenie, jak na europejskie standardy, słabiutkie. Gdy skończyło nam się piwo i wino zaczęliśmy tęsknć za Europą. Dlatego, gdy wjechaliśmy do Ceuty, to pierwsze kroki skierowaliśmy do marketu przy porcie, a w nim na dział z alkoholem. Wybór był oszałamiający :szeroki_usmiech Na granicy, przy wjeździe do Maroka, nikt nie interesował się naszym kamperkiem. Za to przy wyjeździe kontrola była bardzo szczegółowa, ale o tym napiszę później.
Plusem trudnego dostępu do alkoholu w Maroku jest brak pijanych kierowców i jegomości z sinymi nosami chwiejących się na rogach ulic, czy pod sklepami.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
MER-lin 
stary wyga


Twój sprzęt: Ford Transit
Nazwa załogi: Ewa i Marek
Pomógł: 5 razy
Dołączył: 28 Paź 2009
Piwa: 44/9
Skąd: Lublin
Wysłany: 2014-12-25, 14:59   

Wyjeżdżając z Volubilis stanęliśmy przed dylematem wyboru dalszej trasy. Pierwotny plan zakładał, że pojedziemy do Merzougi obejrzeć wydmy, a potem do Ouarzazate i drogą prowadzącą przez liczne oazy do M´hamid. Doszliśmy jednak do wniosku, że odległość kilkuset kilometrów, którą musielibyśmy pokonać, aby zrealizować cały ambitny plan, zabierze nam zbyt dużo czasu. Poza tym mijając trochę bokiem góry Rif zrozumiałem, że trawersować dwukrotnie góry Atlas, to nie przelewki. Rzut oka na poziomice na mapie potwierdził moje obawy. Marokańskie góry, to nie Beskidy. Wychodząc z założenia, że i tak wszystkiego, co jest w Maroku interesujące, głównie ze względu na rozległość kraju, w tej wyprawie nie zobaczymy, darowaliśmy sobie wydmy w Merzouga. Ruszamy więc główną drogą N8 w stronę Marrakeszu. Przewodnik Pascala zapewnia, że po drodze, w miejscowości El-Ksiba, będzie można kupić oliwę z oliwek prosto od producenta. Zawsze, jak jesteśmy w krajach południowych staramy się kupować oliwę i oliwki bezpośrednio „od chłopa”. Tak robiliśmy w Albanii, Grecji czy Turcji. Teraz też mamy ze sobą litrowe, zielone, zakręcane butelki po winie oraz 2,5 litrowe słoiki na oliwki. El- Ksiba leży parę kilometrów w bok od głównej trasy. Droga wiedzie wśród niekończących się gajów oliwnych. Wszystko niby dobrze, ale nigdzie nic nie sprzedają. Docieramy do El-Ksiby. Mała zakurzona dziura. Ani oliwy, ani oliwek. W miejscu, które wyglądało na centrum łapiemy tubylca i pytamy, gdzie można kupić oliwę i oliwki. Pokazuje jakiś mały ogólnospożywczy sklepik i mówi, aby tam spróbować. Nie szukamy jednak sklepu, ale producenta, który sprzedaje oliwę i oliwki luzem. Pascal znowu wpuścił nas w maliny. Wracamy na główną drogę i jedziemy dalej. Nagle widzimy przy drodze puste 5 litrowe butelki. Niechybny znak, że oferują tu oliwę z własnego tłoczenia. Bingo. Gospodarz wygląda jak Jean Reno i świetnie mówi po francusku. Dobrze, że wzięliśmy własne butelki. Plastikowe flaszki po wodzie mineralnej, które posiada na stanie gospodarz nie wyglądają na sterylnie czyste. Oliwę czerpiemy kubkiem prosto z beczki. Nabywamy 5,5 litra. Gospodarz posiada też marynowane w 1,5 litrowych butelkach oliwki z cytryną. Wyglądają i smakują super, ale naczynia są niepraktyczne, dlatego postanawiamy poszukać innego dostawcy oliwek. Była to słuszna decyzja, ponieważ ze dwa kilometry dalej trafiliśmy na gospodarza specjalizującego się w oliwkach. W swoim składzie miał kadzie, w których były różne rodzaje oliwek, w różnych konfiguracjach. Od zwykłych oliwek w sosie własnym poprzez oliwki z czosnkiem do oliwek z najbardziej wymyślnymi dodatkami. Wszystko w jednej cenie i wszystko należało najpierw, według sprzedawcy, spróbować. Napełniamy nasze słoiki. Tym razem 7,5 litra pojemności. To był bardzo udany dzień. Ponieważ zaczyna się zmierzchać jedziemy do najbliższego dużego miasta, Beni-Mellal, przenocować przy jakimś miłym posterunku żandarmerii.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Wyświetl szczegóły
Tadeusz 
Administrator
CamperPapa


Twój sprzęt: Fiat Talento Hymercamp
Nazwa załogi: Kucyki
Pomógł: 16 razy
Dołączył: 06 Lis 2007
Piwa: 1568/2196
Skąd: Otwock
Wysłany: 2014-12-25, 15:27   

MER-lin, czytam z ogromnym zainteresowaniem Twoją opowieść. Tym bardziej, że nadziei na wędrówkę Twoim śladem raczej nie mam. :-/

Za interesującą opowieść stawiam piwo. :pifko

I oczywiście czekam na dalszy ciąg. :spoko
_________________
W życiu najlepiej jest, gdy jest nam dobrze i źle. Kiedy jest tylko dobrze - to niedobrze.
Ks. Jan Twardowski.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
MER-lin 
stary wyga


Twój sprzęt: Ford Transit
Nazwa załogi: Ewa i Marek
Pomógł: 5 razy
Dołączył: 28 Paź 2009
Piwa: 44/9
Skąd: Lublin
Wysłany: 2014-12-25, 16:07   

Żandarmii z Beni-Mellal okazali się przesympatyczni. Powiedzieli nam, że planowana przez nas trasa z Marrakeszu do Ouarzazate prowadzi wprawdzie przez góry, ale ma dobrą nawierzchnię. Odradzili nam również jazdę kamperem do wodospadów d´Ouzoud, ponieważ można dostać się tam wyłącznie samochodem terenowym. Zapewnili, że do M´hamid dojedziemy, ale dalej już nie damy rady, ponieważ tam kończy się asfalt i zaczynają pistes , po których kamperkiem nie pojeździmy.
Rankiem ruszamy do Marrakeszu. Zatrzymujemy się na strzeżonym parkingu przy meczecie Kutubija N-31°37´26.6”; W-07°59´46.2”. Cena 100 Dh/ dobę. Miejsce spokojne, dobre do noclegu i blisko medyny. Gdybyśmy zaczynali naszą wyprawę od Marrakeszu bylibyśmy zapewne zachwyceni miastem. Teraz jednak czuliśmy lekkie rozczarowanie. Plac Jemaa-el-Fna stanowi najbardziej oryginalny fragment Marrakeszu. Zapewne w nocy nabiera jedynego w swoim rodzaju kolorytu, w dzień jednak jego niezwykłej, jak podkreślają w wielu przewodnikach, atmosfery w pełni nie widać. Są wielkie wózki z owocami, zaklinacze węży, różni handlarze i sporo turystów. Z zaklinaczami węży trzeba uważać. Zapraszają turystów – oczywiście nie za darmo - do zaprzyjaźnienia się z ich wężami. Wygląda to w ten sposób, że wieszają węża na szyi i pozwalają zrobić sobie z tą „ozdobą” zdjęcie. Zdjęcie swojemu miejscu pracy pozwalają zrobić tylko po uiszczeniu opłaty. Są przy tym bardzo czujni. Szybko wychwytują turystę chcącego zrobić fotkę nielegalnie. Mnie udało się zrobić zdjęcie fragmentu placu z zaklinaczami węży ze sporej odległości przy wykorzystaniu zoom´a. Ale i tak zobaczył mnie jeden z zaklinaczy i biegł w moją stronę. Ja pobiegłem w drugą i schowałem się w tłumie przy straganach. Na obrzeżach placu Jemaa-el-Fna kupiliśmy za 50 Dh ( po targach ) oryginalną pamiątkę z Maroka – obrazek malowany na koziej skórze, rozciągnięty na drewnianej ramie. Medyna Marrakeszu, oprócz najdroższych biletów wstępu, o czym już wspominałem, charakteryzowała się jeszcze jednym, niezwykle irytującym elementem. Stale jeździły po niej, z maksymalną możliwą prędkością, miliony motorowerów. Wąskie uliczki, tłumy ludzi i miliony pędzących nie wiadomo dokąd i po co motorowerów. Nie wiem, czy było to bardziej irytujące, czy niebezpieczne, ale nigdzie tego wcześniej, ani później nie spotkałem w Maroku. Przez te motorowery nie zostaliśmy na noc w Marrakeszu. Mieliśmy ich tak dosyć, że po zjedzeniu tradycyjnego tadżinu na obiad, wróciliśmy na parking i ruszyliśmy w stronę Sahary.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
samotny wilk 
weteran
W podróży jesteśmy zawsze.


Nazwa załogi: Wędrowniczek
Pomógł: 1 raz
Dołączył: 11 Wrz 2013
Piwa: 70/62
Skąd: Stolica
Wysłany: 2014-12-25, 18:21   

Widzę, że ten Marrakesz, to prawdziwy tygiel. Miliony motorowerów, to też nie dla mnie.
Ludzie, którzy byli w Maroku odradzają Marrakesz i "filmową" Casablancę. Coś musi być na rzeczy.
No i te węże, których całkowicie nie trawię. Dałeś dyla przed zaklinaczami węży, ja też bym uciekł, gdzie pieprz rośnie.
Nawet będąc w zoo, nie wchodzę do pawilonu z gadami i płazami. Córcia zwiedza, a ja grzecznie czekam na zewnątrz. :zimno

A tak na marginesie: będą jakieś fotki ?
_________________
Andrzej
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
MER-lin 
stary wyga


Twój sprzęt: Ford Transit
Nazwa załogi: Ewa i Marek
Pomógł: 5 razy
Dołączył: 28 Paź 2009
Piwa: 44/9
Skąd: Lublin
Wysłany: 2014-12-25, 18:22   

Droga z Marrakeszu do Ouarzazate, tak jak mówili żandarmi, jest w niezłym stanie. Przynajmniej do podnóża Atlasu. Potem zrobiło się trochę węziej ( ale nadal nieźle ) i zaczęły się serpentyny. Agrafki, ostre długie podjazdy i ciężarówki. Na szczęście ciężarówek było znacznie mniej niż na północy Maroka. Wspinając się na Atlas natrafiliśmy na Kobiecą Kooperatywę Arganową. Później spotkaliśmy jeszcze kilka tego typu spółdzielni. Sklep-fabryka z wyrobami z olejkiu arganowego. Jedna pani kręciła kamiennym żarnem pozyskując cenny olejek, a druga, świetnie mówiąca po angielsku, obsługiwała elegancki i dobrze zaopatrzony sklep. Można było kupić mydło w czterech, czy pięciu zapachach, olejek arganowy do użytku wewnętrznego i zewnętrznego, kremy, itp. 60 ml flaszeczka olejku arganowego do użytku zewnętrznego kosztowała 100 Dh, kostka mydła około 8 Dh, czy 10 Dh.
Droga N9, którą jechaliśmy była główną trasą przez Atlas. W najwyższym punkcie wspinała się na przełęcz położoną 2260 m.n.p.m. Trasa z Marrkeszu do Ouarzazate miała zająć, według żandarmów, 1,5 godziny. Dobre żarty. Chyba Ferrari. Do celu dotarliśmy już w nocy. Zatrzymaliśmy się na dużej stacji paliw na przedmieściach, na wprost wytwórni filmowej N-30°56´23.9”; W-6°59´05.0”. Wybraliśmy parking przy restauracji z małym parkiem rozrywki dla dzieci. Wbrew pozorom miejsce było ciche i spokojne. W myjni samochodowej zatankowaliśmy zbiorniki z wodą. Jeszcze nie była to Sahara, ale już blisko.
Rano odpalamy kamperka, a rozrusznik chodzi razem z silnikiem i ani myśli się wyłączyć. Podobno pobiłem prędkość światła wyskakując z samochodu, łapiąc po drodze klucze, otwierając maskę i odkręcając klemę akumulatora. Ostukałem młotkiem rozrusznik, podłączam klemę – stacyjka wyłączona – a on kręci nadal. Parę prób i w końcu przestał kręcić, na amen. Przekręcam kluczyk w stacyjce, a rozrusznik nic. Strach mnie obleciał, że drań się stopił. Kiedyś tak załatwiłem rozrusznik w Audi. Na pych nie da rady zapalić, w dwie osoby nie popchniemy trzech ton. Sam kombinuję, co mogło spowodować awarię i aby nie tracić czasu wysyłam syna do szefa stacji paliw ( siedział na krzesełku przed wejściem ), aby zapytał, czy nie ma gdzieś pod ręką mechanika. Syn wrócił z wiadomością, że boss zadzwonił po fachowca i zaraz ktoś przyjedzie. Rzeczywiście po paru minutach przyjechał mechanik, a zaraz potem jeszcze elektryk. Okazało się, że rozrusznik na szczęście żyje. Wyłamała się natomiast blaszka w stacyjce. Początkowo zrobiła zwarcie, a potem musiała się przesunąć i teraz zapłon z kluczyka już nie działa. Chłopaki podczepili dwa kable i mówią, że mogę spokojnie tak uruchamiać. Mówię, że nie mogę tak zostawić, ponieważ będzie wyglądało, że kradnę samochód. Zapewniają mnie, że w Maroku takie uruchamianie auta jest normalne i nikt nie będzie się dziwił. Miałem jednak na stanie przełącznik skrzynkowy wytrzymujący 220V i do niego podłączyłem kable. Patent wytrzymał aż do października, gdy w końcu kupiłem nową stacyjkę. Pierwsza awaria za nami. Najlepsze nastąpiło potem. Pytam ile jestem winien. Mechanik z elektrykiem mówią, że boss ze stacji paliw powiedział, że nic. Za chwilę pojawia się boss i potwierdza, a potem rozkłada ręce i mówi welcome to Morocco. Przyszło nam wtedy do głowy, ze ludzie mieszkający za Atlasem są chyba inni niż ci, których dotychczas spotykaliśmy na północy i w środkowej części Maroka.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
MER-lin 
stary wyga


Twój sprzęt: Ford Transit
Nazwa załogi: Ewa i Marek
Pomógł: 5 razy
Dołączył: 28 Paź 2009
Piwa: 44/9
Skąd: Lublin
Wysłany: 2014-12-26, 14:58   

Awaria opanowana, możemy ruszać dalej. Jedziemy obejrzeć ksary w pobliskiej miejscowości Skoura. Mieścina pustawa, ale liczne i interesujące budowle z gliny warte są zobaczenia. Tego typu zabudowa i z tego materiału będzie standardem w wioskach i oazach położonych bliżej pustyni. Oglądając gliniane ksary rozumiemy gdzie i po co woziły ciężarówki z północy słomę. Słoma wymieszana z gliną stanowi budulec, z którego wykonane są miejscowe domy. Zauważyłem dwie technologie budowlane. Pierwsza, to lepienie z gliny i słomy cegieł, które następnie suszy się na słońcu i wykorzystuje do wznoszenia budynku. Druga technologia, to lepienie jednolitego muru z mieszanki gliniano-słomianej, coś na kształt betonowej ściany z budowlanej gruszki. Widzieliśmy też konserwację murów klimatycznego hotelu na przedmieściach Skoury. Budowlaniec uzupełniał w murze ubytki gliny, które zapewne wypłukała woda, będąca największym wrogiem glinianych ścian. W knajpkach Skoury sprzedawany był pyszny kozi serek. Serek, w opakowaniach po około 200 gram, trzymany był w lodówkach w warunkach, nawet dla Europejczyka, higienicznych.
Ze Skoury ruszamy do Zagory. Niby minęliśmy już Atlas, ale droga w większości nadal jest typowo górska. Nie ma co się dziwić. Przełęcz Tizi-n-Tinififft przed Agdz leży na wysokości 1660 m.n.p.m. Nad górami zaczynają zbierać się ciemne chmury. Żartujemy, że wieziemy wodę na pustynię. Nasze głupie żarty szybko zostaną ukarane. Za Agdz zaczynają się liczne oazy rozsiane wzdłuż drogi. Chmury coraz gęstsze. Przecież niemożliwe, aby na przedpolach Sahary, w sierpniu padał deszcz. Możliwe. Za chwilę zaczyna się oberwanie chmury. Wysuszona ziemia nie przyjmuje wody. Deszcz wypłukuje błoto ze skarpy przy jezdni, dzięki czemu asfalt znika pod szybko się podnosząca błotnistą rzeką. Wycieraczki ledwo dają radę, jezdni praktycznie już nie widać, woda coraz wyżej. Co robić? Stanąć strach, jechać też strach. Pomalutku, powolutku wyjeżdżamy spod nawałnicy. Nieliczni tubylcy też chyba byli zaskoczeni deszczem. Widzieliśmy, jak szli pomiędzy jedną a drugą oazą w przemoczonych do suchej nitki swoich białych galabijach. Z każdym kilometrem robi się jednak jaśniej i cieplej. W Zagorze już nie pada i jest sucho. Zatrzymujemy się, aby pomyśleć, gdzie ulokować się na noc, gdy podjeżdża poznany na ostatniej przełęczy przed Agdz tubylec i zaprasza na swój camping. Pytam go, czy często pada o tej porze roku deszcz. Mówi, że deszcz pada tylko bliżej gór, w Zagorze już praktycznie deszczu się nie spotyka, a na pewno nie o tej porze roku. Mówię mu, że pojadę na jego camping pod warunkiem, że jest tam pralka. Jest pralka, jest prysznic, wszystko jest , zapewnia nasz hotelarz.
Na miejscu okazuje się, że camping, to niewielki gliniany placyk z trzema palmami, prysznic obraziłby się, gdyby zobaczył, że jego imieniem nazywa się to coś, co było na campingu, a pralka… Pralka to była kwintesencja poczucia humoru naszego przewodnika turystycznego. Stara wirnikowa pralka w stanie rozkładu. Wewnątrz czarna woda, a w niej dwa buty typu adidas. Nie musze dodawać, że byliśmy jedynymi gośćmi na campingu. Dziękujemy za ofertę noclegu i wracamy do Zagory.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
MER-lin 
stary wyga


Twój sprzęt: Ford Transit
Nazwa załogi: Ewa i Marek
Pomógł: 5 razy
Dołączył: 28 Paź 2009
Piwa: 44/9
Skąd: Lublin
Wysłany: 2014-12-26, 15:53   

Zagora nie jest duża. Szukamy jakiejś miejscówki na noc. Co chwilę zrównują się z nami motorowerki, których kierowcy proponują nam wyprawę na pustynię, warsztat mechaniczny, czy camping. Zapada zmrok, gdy wjeżdżam na schowany w bujnej zieleni parking jakiegoś hotelu. Wysyłam syna na negocjacje. Niestety, nie możemy tu zostać. Kawałek dalej natrafiam na inny hotel. Budynek stoi po jednej stronie jezdni, a parking jest po drugiej stronie, dodatkowo oddzielony od jezdni murem. Pytam parkingowego, czy możemy tu zostać. Mówi, że nie ma problemu. Dociekam, czy w recepcji hotelu nie będą robić problemów. Parkingowy z godnością odpowiada, że na parkingu, to on rządzi. Jest dobrze.
Wokół Zagory rozciągają się liczne oazy z gajami palm daktylowych. Tutejsze daktyle uważane są za najsmaczniejsze w Maroku. Następnego dnia zamierzamy zakupić zapas tych specjałów. Rano pytam parkingowego ile jesteśmy winni za postój. Ile dam, tyle będzie, mówi nasz dobrodziej. Mam tylko dirhemy w banknotach po 100, daję więc parkingowemu kilka dolarów. Gość ogląda banknoty, jakby widział je po raz pierwszy i zaczyna biadolić. Co to jest, co on ma z tym zrobić, nie masz dirhamów, nie chcę tego. Dopiero, jak mu wytłumaczyłem, że to też pieniądz, który wymieni w kantorze, czy banku na dirhamy dał się przekonać. Powiedział nam też, że daktyle kupimy w centrum na targu. Stajemy w centrum, szukamy targu. Nie ma. Pytam w końcu jakiegoś tubylca, gdzie jest ten targ. Podprowadził nas na właściwe miejsce. Daktyle były sprzedawane w kartonowych pudełkach po 1 lub 2 kg. Były różne rodzaje daktyli. Małe, duże, czarne itp. nasz przewodnik okazał się nieoceniony. Sprzedawcy pochodzili bowiem z okolicznych oaz i mówili tylko w swoim języku. Nasz przewodnik służył za tłumacza i pośrednika w ustalaniu ceny. Kupiliśmy 7 kg daktyli i wracamy do kamperka. Dajemy naszemu przewodnikowi gift w postaci smyczy do kluczy. Wyraża autentyczny zachwyt i mówi, że po drugiej stronie ulicy ma sklep z wyrobami berberyjskiego rzemiosła. Jeżeli mamy jakieś towary na wymianę, to on chętnie je weźmie w rozliczeniu. Nareszcie. Przed wyjazdem czytałem, m. in. na naszym forum, że dobrze jest zabrać do Maroka różne rzeczy na wymianę. Wziąłem sporo różnych giftów, ale nikt dotychczas nie chciał w ogóle słyszeć o żadnym handlu wymiennym. Już zwątpiłem, że się pozbędę tych gratów, a tu gościu sam wyskakuje z propozycją. Sklep nieduży, ale oryginalny. Biżuteria męska i damska, broń biała, szale na głowę na pustynię itp. Żadnej chińszczyzny, czy innego badziewia. Wszystko wyroby miejscowego rzemiosła. Nasz gospodarz jest przeciwieństwem handlarzy z suków. Pyta, co nas interesuje, pokazuje, objaśnia, co z czego jest wykonane itp. Ani odrobiny nachalności, żadnego wciskania towaru. Negocjujemy komplet srebrnej biżuterii – kolczyki, bransoletka i pierścionek. Ustalamy wstępną, dosyć wysoką cenę. Gospodarz mówi, abyśmy pokazali, co mamy na wymianę. Wysypujemy nasze skarby. Uprzedzamy, że do starego telefonu komórkowego nie mamy ładowarki. No problem. Obejrzał i mówi, że bierze wszystko. Szczęka mi opadła. Wszystko? Wszystko. Mówi, że teraz za biżuterię chce tylko 200 Dh. Dobra. Dobieramy jeszcze jedne kolczyki i niech będzie 200. Obie strony są zadowolone. Maroko za Atlasem jest zupełnie inne, a ludzie całkowicie z innej bajki. Naprawdę inny, lepszy świat.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
MER-lin 
stary wyga


Twój sprzęt: Ford Transit
Nazwa załogi: Ewa i Marek
Pomógł: 5 razy
Dołączył: 28 Paź 2009
Piwa: 44/9
Skąd: Lublin
Wysłany: 2014-12-26, 21:06   

Jakie gifty wziąłem na do Maroka wymianę? Wszystko co zalegało w domu i było nowe, nieużywane. Wyjątkiem były dwa stare telefony komórkowe. Różne firmowe długopisy, flamastry, samoprzylepne kolorowe karteczki do notatek, smycze do kluczy, suszarka do włosów, szmaciane siatki na zakupy z logo różnych sklepów, metalowa popielniczka itp. Nawet szalik i czapka zimowa. Najbardziej poszukiwane były telefony komórkowe, obojętne w jakim stanie. Na pytanie, co robi z tym całym majdanem nasz przyjaciel odpowiedział, że wozi na pustynię i wymienia z Berberami na wyroby rzemieślnicze, które następnie sprzedaje w swoim sklepie. Obok telefonów komórkowych bardzo pożądanym towarem był oczywiście alkohol. Piwo, wino, wódka, każdy. Sympatyczny Marokańczyk wycyganił ode mnie ostatnią puszkę piwa. Gdy w drodze powrotnej zajrzeliśmy do jego sklepu zrobił rozmarzone oczy na wspomnienie smaku polskiego piwa.
Mała uwaga dotycząca daktyli. W Maroku nie brakuje tego specjału. Można go kupić na każdym suku i oczywiście w saharyjskich oazach, czyli u producenta. Najdziwniejsze jest to, że w sieciowych francuskich marketach, w których byliśmy nie sprzedawali marokańskich daktyli, tylko tunezyjskie. To tak jakby do Polski wozić jabłka z Hiszpanii. Ale nie o tym chciałem napisać. Kupione w Zagorze daktyle leżały sobie spokojnie w swoich pudełkach i były przez nas systematycznie podjadane. Pod koniec pobytu w Maroku zorientowałem się, że niektóre z tych znajdujących się na spodzie zaczynają się psuć. Brak konserwantów spowodował rozwój jakiejś chyba pleśni. Zauważyłem to w miarę szybko, więc szkody były niewielkie. Niepewne daktyle wyrzuciłem, a pudełka przełożyłem na spód lodówki, co rozwiązało problem. Wniosek z tego jest taki, że w tropikalnym klimacie, albo daktyle trzymamy w chłodniejszym miejscu, albo w przewiewniejszym opakowaniu niż zamknięte kartonowe pudełka. Tym bardziej, że daktyle w cieple puszczają sok, który rozmiękcza karton. W lodówce, nawet kamperowej, już ten proces nie zachodzi.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
MER-lin 
stary wyga


Twój sprzęt: Ford Transit
Nazwa załogi: Ewa i Marek
Pomógł: 5 razy
Dołączył: 28 Paź 2009
Piwa: 44/9
Skąd: Lublin
Wysłany: 2014-12-28, 15:29   

samotny wilk napisał/a:
A tak na marginesie: będą jakieś fotki ?
Raczej fotek chciałem unikać, aby nie powielać miejsc, które były już pokazywane przez innych kolegów. Dodam jednak kilka pozycji, dla zobrazowania pewnych sytuacji, o których piszę.
Z Zagory ruszamy na koniec świata, do M´hamid. Trasa ma długość 96 km. Do połowy jest normalna jezdnia, ale potem robi się już jeden, trochę wygryziony po bokach pas. Wąziutko. Na szczęście ruch niewielki. W kilku miejscach droga jest remontowana. Sypią nowy tłuczeń, przejeżdża walec, jedna warstwa asfaltu i gotowe. Tam gdzie jest budowa, musi być i błoto. Nawet na Saharze. Rozgrzebany tłuczeń jest polewany z cystern wodą. Wszędzie czerwone klejące się błoto. Świetnie przylega do podwozia i karoserii. Schodzi z bardzo wielkim trudem. Mam je w niektórych miejscach podwozia do dzisiaj. Robi się coraz cieplej. Po bokach widzimy nieraz całkiem pokaźne piaszczyste wydmy. Docieramy do M´hamid. Jedno skrzyżowanie, parę parterowych budynków i tyle. Asfalt kończy się. Dalej jest tylko piasek. Wszyscy oferują wyprawy dżipami i wielbłądami na pustynię. Z tego tu żyją. Jest kilka sklepów z wodą butelkowaną i pitami, jedna knajpa, ze dwa sklepy z wyrobami berberyjskiego rzemiosła ( na drzwiach jednego z nich wielka naklejka z biało-czerwoną flagą i napisem „Polska” ). W miejscowości znajdujemy dwa campingi, które sąsiadują ze sobą. Aby do nich dotrzeć na skrzyżowaniu należy skręcić w lewo i jechać cały czas prosto. Po około 300 metrach dociera się do muru. Na lewo jest brama wjazdowa droższego campingu z basenem ( 100 Dh ), na prawo brama wjazdowa tańszego, bez basenu ( 50 Dh – początkowo chcieli 60 Dh ). Wybieramy tańszą opcję. Stajemy w cieniu palmy, mamy kran z wodą i prąd, który napędza lodówkę i Trumavent. Kamperowa lodówka, to już tylko rekwizyt. Tremometr pokazuje w cieniu palmy 49,9°C. lekki wiatr ma tą samą temperaturę. Gospodarze - ojciec z synem – częstują nas tradycyjną miętową herbatą. Pytamy o wyprawę na pustynię. Proponują nam 100 km trasę z noclegiem za 100 euro od osoby. Pokazują na mapie i rysują plan trasy tłumacząc, co zamierzają nam pokazać. Cena jest atrakcyjna. W innych „biurach podróży” w centrum M´hamid żądali dwa razy tyle i więcej. M´hamid należy traktować wyłącznie jako bazę wypadową na Saharę. Nie ma tu żadnych atrakcji turystycznych.
Z wyprawy na pustynię musieliśmy jednak zrezygnować. Dla mnie temperatura 50°C nie stanowi żadnego problemu. Uwielbiam ciepło. Im cieplej, tym lepiej się czuję. W Polsce, przy temperaturze 0°C najchętniej zapadłbym w sen zimowy. Niestety dla mojego syna było to już jednak trochę za dużo. Dotąd znosił miejscowe temperatury bez kłopotów. Teraz jednak siedzi pod palmą, pije wodę i sapie. Mówi, że najgorszy jest gorący wiatr. Jaki on tam gorący, przyjemnie ciepły.
Następnego dnia ruszamy z powrotem. Zaraz po wyjeździe z M´hamid zaczyna się mała burza piaskowa. Wiatr miecie po jezdni coraz więcej piasku. Wygląda to, jak śnieżna zadymka. Po bokach jezdni, z pustyni, podnoszą się tumany piachu. Widoczność robi się średnia. Na szczęście po paru kilometrach pogoda wraca do słonecznej normy.

159 Maroko. Woda z błotem szybko zalewa drogę. Bardzo szybko..JPG
Plik ściągnięto 8485 raz(y) 59,14 KB

170 Maroko. W połowie drogi z Zagory do M'hamid jezdnia staje się bardzo wąska..JPG
Plik ściągnięto 8485 raz(y) 52,69 KB

177 Maroko. M'hamid. Koniec asfaltu, dalej tylko pista..JPG
Plik ściągnięto 8485 raz(y) 59,47 KB

192 Maroko. Burza piaskowa na Saharze..JPG
Plik ściągnięto 8485 raz(y) 54,83 KB

Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
MER-lin 
stary wyga


Twój sprzęt: Ford Transit
Nazwa załogi: Ewa i Marek
Pomógł: 5 razy
Dołączył: 28 Paź 2009
Piwa: 44/9
Skąd: Lublin
Wysłany: 2015-01-08, 16:55   

Zatrzymujemy się na chwilę w Zagorze i idziemy pożegnać się z naszym sympatycznym sklepikarzem. Zaprasza nas w odwiedziny w następnym roku i przypomina, abyśmy zabrali dużo różnych rzeczy na wymianę. Bardzo chętnie odkupi również od nas bursztyn.
Wieczorem docieramy na znany nam już parking w Ouarzazate. Następny dzień zaczynamy od wizyty w ksarze Ait Benhaddon. Zespół znajduje się po drugiej stronie drogi i wąwozu rzeki. Należy zaparkować na poboczu, możliwie blisko widocznych zabudowań ksaru i przejść ścieżką, a potem mostkiem do kompleksu. Ait Benhaddon robi wrażenie swoim rozmachem i dobrym stanem budynków. Wstęp był darmowy. Przejście całego, położonego tarasowo na wzgórzu kompleksu, aż do samego szczytu zajęło nam około półtorej godziny. Nie licząc kilku turystów byliśmy tam praktycznie sami. Cisza i spokój. Ait Benhaddon był jeszcze o tyle nietypowy, że było tam tylko kilka sklepów z pamiątkami i ze dwie knajpki. Żadnych nagabywaczy, rowerów, motorowerów i tłumów przelewających się ulicami.
Z Ait Benhaddon ruszamy w stronę Agadiru. Nie chcemy przekraczać ponownie Atlasu, dlatego wybieramy biegnącą pomiędzy Saharą i Atlasem drogę N10. Trasa wyjątkowo nudna i monotonna. Pusty step. Nasz mądry przewodnik Pascala twierdzi, że znajdujące się na naszej trasie Taliouine jest najbardziej znanym ośrodkiem uprawy i handlu szafranem w Maroku. Szafran i owszem sprzedają, tyle, że w cenach wyższych niż w innych częściach Maroka. Nic nie kupujemy i jedziemy dalej. Pod wieczór kotwiczymy w ładnym mieście Taroudant. Wzdłuż murów medyny ciągną się spore parkingi. My wybieramy duży, dobrze oświetlony parking przylegający do jakiegoś obiektu wojskowego N-30°28´30.2”; W-8°52´14.5”. Pytamy strażnika w budce, czy możemy tu zostać na noc. Wojskowy mówi, że nie ma problemu i radzi stanąć tak, aby mógł widzieć nasz samochód. Po drugiej stronie jezdni ciągnie się mur medyny. Był to pierwszy i ostatni raz, gdy nocowaliśmy przy jakimś kompleksie wojskowym i dodatkowo byliśmy pilnowani przez uzbrojonego wartownika. Medyna Taroudant stanowi mieszankę arabsko-francuską, z naciskiem na francuską. Wyraźnie widać, że miasto, nie tylko starówkę, w znacznym stopniu kształtowali Europejczycy. Na drugi dzień wybieramy jakąś przyzwoicie wyglądającą knajpkę, która kusi tablicą z menu dnia. Okazuje się, że za 40 Dh dostajemy na rozgrzewkę przekąski, następnie wielki tadżin, kosz z pitami, a na deser pokrojone świeże pomarańcze posypane cynamonem.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
MER-lin 
stary wyga


Twój sprzęt: Ford Transit
Nazwa załogi: Ewa i Marek
Pomógł: 5 razy
Dołączył: 28 Paź 2009
Piwa: 44/9
Skąd: Lublin
Wysłany: 2015-01-09, 15:47   

W pierwszej fazie planowaliśmy od Agadiru pojechać na południe, wzdłuż wybrzeża Atlantyku, do Sidi-Ifni, Guelmim, a nawet do Dakhla. Rozległość Maroka w połączeniu z kurczącym się czasem, który pozostał nam do dyspozycji, kazała nam zweryfikować nasze zamiary. Zapadła decyzja, że południową część zostawiamy na następna wyprawę, a teraz kierujemy się już na północ. W końcu z Agadiru do Ceuty jest jeszcze kilkaset kilometrów i wiele ciekawych miejsc do zobaczenia.
Planując wyjazd do Maroka należy poważnie brać pod uwagę obszar tego kraju oraz szybkość z jaką można się będzie przemieszczać. Przez trzy tygodnie przejechaliśmy prawie 6 tys. km, zdążyliśmy zobaczyć kilka najważniejszych atrakcji turystycznych i poznać odrobinę region śródziemnomorski, góry Rif, Atlas, Saharę i wybrzeże Atlantyckie oraz ich mieszkańców. Ważne jest tutaj słowo „odrobinę”. Pozwoliło nam to jednak dostrzec różnorodność krajobrazową tego kraju, różnice w mentalności mieszkańców, przepaść ekonomiczną i socjalną dzielącą Maroko od Europy itp. W Europie jest raczej mało prawdopodobne, aby przy turyście stojącym na ulicy zatrzymał się samochód, a kierowca grzeczne zapytał, czy może dostać kilka dirhamów. W Maroku jest to zjawisko dosyć częste. Marokańczycy oczekujący wsparcia od bogatego turysty są przy tym bardzo wybredni. Kilka razy oddali mi drobne, które im dałem, robiąc przy tym awanturę, że za tak małą kwotę nic sobie nie kupią. Dzieci też miały konkretne życzenia. W większości chciały dostać piłkę. Inne rzeczy z rzadka wzbudzały ich zainteresowanie, oczywiście z wyjątkiem pieniędzy. W piłkę dzieciarnia w Maroku gra wszędzie i o każdej porze. Aż dziwne, że kraj ten nie jest światowym liderem w dziedzinie futbolu. Mówiąc o biedzie nie mogę nie wspomnieć o dzielnicach nędzy. W różnych krajach europejskich widziałem skrajną nędzę. Najczęściej byli to Cyganie – koczujący przy drogach w Rumunii, czy żyjący w ziemiankach w Albanii. Jednak dzielnice nędzy ciągnące się w Casablance wzdłuż autostrady przeszły wszystkie moje wyobrażenia. Jednak ubóstwo mieszkańców Trzeciego Świata w żaden sposób nie może równać się z Europejskim.
Z Taroudant ruszamy w stronę Agadiru. Samo miasto jest mało interesujące – skupisko hoteli i turystyki zorganizowanej. Omijamy więc Agadir i wjeżdżamy na drogę N1 biegnąca w większości wzdłuż wybrzeża. Mijane nadmorskie miejscowości są jednak zatłoczone i nie oferują interesujących miejscówek na nocleg. W Taghazoute widzimy stoisko z naczyniami do Tadżinu. Wszystkie garnki mają metalowe obejmy. Nigdzie dotychczas nie mogliśmy kupić tych obręczy. Z zebranych przed wyjazdem informacji wynikało, że zapobiegają one pękaniu garnka podczas gotowania na gazie. W Maroku wszystkie garkuchnie używały jako paliwa do tadżinu węgla drzewnego. Tłumaczymy sprzedawcy, że potrzebujemy tylko obręcz, bez garnka. Sprzedawca nie ma samych obręczy, ale wyjaśnia nam, gdzie mieści się zakład rzemieślniczy, w którym dorobią nam potrzebny element. Znajdujemy malutki warsztacik. Jego właściciel wyciąga zwój cienkiego płaskownika, mierzy nasze tadżiny i za 30 dirhamów dorabia na poczekaniu dwie obejmy. Tłumaczy, że obejmy powinny być na garnku przez cały czas. Nie należy ich zdejmować. Pokazuje swój garnek stojący na butli gazowej. Rzeczywiście, na pewno nie zdejmował obejmy ze swojego tadżinu przez długie lata. Zadowoleni ruszamy dalej. Stajemy na krótko nad morzem, ale parkingowi strasznie zdzierają, knajpki słabo zaopatrzone, nic ciekawego. W ten sposób wieczorem docieramy do As Sawirah. Dojeżdżamy szeroką aleją do bram starówki, robimy zwrot i cofamy się 250 metrów. Zatrzymujemy się w bocznej alei przy komisariacie Policji N-31°30´10.6”; W-09°45´41.8”.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
MER-lin 
stary wyga


Twój sprzęt: Ford Transit
Nazwa załogi: Ewa i Marek
Pomógł: 5 razy
Dołączył: 28 Paź 2009
Piwa: 44/9
Skąd: Lublin
Wysłany: 2015-01-09, 17:52   

Zostawiamy kamperka i idziemy na starówkę. Czas coś zjeść i zatopić się w rozkwitające o tej porze życie. Starówka zupełnie inna niż w głębi Maroka, właściwie już europejska. Wrażenie zbliżania się do Europy potęguje przenikliwe zimno i wiatr. Odwykliśmy od takich temperatur. Starówka tętni życiem. Otwarte setki sklepików, w których królują wyroby z korzenia tui. Piękne puzderka o niepowtarzalnym rysunku słoi egzotycznego drewna. Ceny od 50 do 300 dh za sporą szkatułkę. Targujemy najładniejszą w całej As Sawirah szkatułkę i pytamy, czy zawsze jest tu tak zimno. Sklepikarz mówi, że tak. As Sawirah jest marokańskim biegunem zimna. Duży wpływ na klimat ma zimny prąd oceaniczny i usytuowanie pomiędzy jakimiś wzgórzami, czy u wylotu wąwozu. W każdym razie zimno i wietrznie. W dzień zrobiło się trochę cieplej, ale bez rewelacji. Miasto zdecydowanie warto odwiedzić. Dużo zabytków, fajny port rybacki, plaża.
Z As Sawirah ruszamy na północ lokalną nadmorską drogą R301. Wokół rozciągają się lasy tujowe. Już wiemy skąd lokalni rzemieślnicy brali materiał na swoje piękne puzderka. Temperatura też szybko wraca do normy. Znowu jest przyjemny upał. Jest już koło drugiej po południu, a leżące poniżej plaże i brzeg oceanu schowane są we mgle. Podobno jest to specyfika wybrzeża Atlantyku od Agadiru na północ. Żądne biuro podróży nie uprzedza turystów, że w Agadirze przez pół dnia zalega nad plażą mgła. Zimny prąd oceaniczny i gorące powietrze znad lądu dają taki, a nie inny efekt.

237 Maroko. Na plaży w As Sawirah..JPG
Plik ściągnięto 8114 raz(y) 75,6 KB

268 Maroko. Las tujowy przy drodze nad Atlantykiem na północ od As Sawirah..JPG
Plik ściągnięto 8114 raz(y) 76,06 KB

274 Maroko. Mgła nad atlantycką plażą..JPG
Plik ściągnięto 8114 raz(y) 70,4 KB

Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum

Dodaj temat do ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
*** Facebook/CamperTeam ***