Klub miłośników turystyki kamperowej - CamperTeam
FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  AlbumAlbum  Chat  DownloadDownload

Poprzedni temat «» Następny temat
Polska-Szwajcaria-Włochy-Chorwacja-Polska part 1
Autor Wiadomość
kichote
początkujący forumowicz

Dołączył: 02 Lip 2007
Otrzymał 1 piw(a)
Wysłany: 2008-04-25, 23:47   Polska-Szwajcaria-Włochy-Chorwacja-Polska part 1

Trochę trwało zanim spisałem moją ubiegłoroczną podróż wakacyjną. To był mój pierwszy raz camperem, ciekawe, czy ktoś doczyta do końca...

Jedziemy camperem, jedziemy camperem…Moje życie to przekleństwo – bywa tak, że jeśli czegoś bardzo, ale to bardzo pragnę, to za jakiś czas (dni, miesiące, lata) marzenia się spełniają. Były i są to różne pragnienia - a to podróż camperem po Europie, a to jazda na nartach latem po lodowcu w Alpach, czy obejrzenie Casa Camuzzi w Montagnoli, małej wiosce w szwajcarskim kantonie Ticino (Tessyna), gdzie żył i pracował Herman Hesse. W ostatnie wakacje, czyli lipcu 2007 roku udało się mi zrealizować część z nich - znaczy wszystkie. To właśnie jest przekleństwo. Miejsca, zjawiska, ludzie, sytuacje są w rzeczywistości inne niż w wyobraźni, gdy śmigamy na nartach, kontemplujemy muzeum ulubionego pisarza, czy nurkujemy w Adriatyku. Bo, kto w marzeniach wykombinuje sobie, że akurat w wyjątkowej chwili, na którą się czekało powiedzmy 10 lat, nasz organizm powie: „sorry stary, teraz nie czas na oglądanie historycznej maszyny do pisania, teraz czas na kupę”. Ale zanim dojdę do tej jakże trudnej życiowej sytuacji zacznijmy od początku.

Jak się rodzą marzenia
Trasa nad morze – niby blisko, bo ze Szczecina, ale można dostać nerwicy. Jest gorący weekend, początek maja. Korki, wariaci, wyprzedzanie na trzeciego, gorąco jak w piekle. A my jedziemy wesołym autobusem, czyli skodą Felicją wypoczywać na plaży. Jedziemy, to jest; żona, dwa synuśki, (starszy 2 lata, młodszy 8 miesięcy) jedna babcia i ja. Każdy, kto miał lub ma małe dzieci wie, co to oznacza. Można się pochlastać - bachory wrzeszczą, żona kłótliwa, babcia nerwowo próbuje uspokajać wszystkich. No i można zwariować, aż tu nagle mijamy cwaniaków Niemców, starych emerytów, którzy jadą sobie gdzieś w Polskę camperem. No i komentarz oczywiście. Oj, ci mają dobrze, super by było tak podróżować… I w tym tonie marzymy sobie, jak to jest, i zanim się zorientowaliśmy, już była decyzja. Mamy tak małe dzieci, że jechać gdziekolwiek samochodem zwyczajnym na wakacje się nie da, więc musimy wypożyczyć wielki wóz z tapczanami, kuchniami i kibelkami.
Proste, prawda? I nic nie widząc (no bo i skąd) snujemy plany, gdzie i kiedy, i że może Szwajcaria, może Toskania, może Chorwacja, bo oboje kochamy jeść paskudztwa morskie. Ja wyobrażam sobie, że taki camper to na pewno nie więcej niż 200 zł, a może nawet 150 za dobę kosztuje (naiwniak, oj naiwniak). I że stać nas, bo jakaś gotówka ma wpaść, a zresztą debety od czego są, raz się żyje i takie podobne farmazony.
I zamiast, jak większość normalnych ludzi, zapomnieć o sprawie i tylko od czasu do czasu wśród znajomych opowiedzieć, jakie się to ma plany wakacyjne na bliżej nieokreśloną przyszłość, to ja za kilka dni przypadkiem w jakieś bramie, gdzieś między hurtownią armatury sanitarnej a skupem złomu, spotykam zaparkowany samochód campingowy z napisem „wypożyczalnia”. A za chwilę pojawia się właściciel Camperstyl-u, a ja szybko do niego, dwa słowa i już jestem w środku. No i po mnie. Miły pan zostawia wizytówkę, ja swoją i za dwa dni podpisuję rezerwacje i wpłacam zaliczkę.
Entuzjazm hmm, zmienia się w chwili, gdy poznaję cenę. Od początku chciałem na dwa tygodnie, wiec niby jest rabat, ale i tak końcowa cena mnie powala - 4 tysiaki. Do tego, jak sobie pomyślałem o paliwie, a właściciel wybił mi z głowy, że camper wyssie mniej niż 14 litrów ropy, i jak do tego dodałem opłaty za autostrady, kampingi, żarcie i tak dalej, to w końcu stwierdziłem, że… naprawdę raz się żyje i zwyczajnie walić to, co będzie później. Tynk ze ścian ponoć nie jest taki zły…

Mamy plan
Szwajcaria, Zermatt i jego lodowiec, potem Ticino kraina Hessego. Włochy się zobaczy, czy tylko przejazdem, czy może słynna Toskania, a na koniec Chorwacja.
To był oczywiście tylko zarys trasy, postanowiliśmy za bardzo się nie przejmować i zostawić sobie szansę na tzw. spontan. W końcu jedziemy camperem – tak, czy nie? Dzień przed podróżą odbieram w końcu upragnione auto. Protokoły, krótka instrukcja. Ja przytakuję, z wrażenia niewiele pamiętam, a trochę tego jest. Przełączenie lodówki, kibel, woda ciepła, zimna, ogrzewanie, markizy, schodki, sama technika jazdy, uwagi co do wysokości i wiele, wiele innych. W ramach mikroegzaminu odwożę właściciela do domu. Pierwsze chwile za kierownicą. Na szczęście już prowadziłem kiedyś różne busy, a więc nie jest to totalny szok. Ale i tak robi wrażenie.
Egzamin zdaję, pan życzy mi miłej podróży, a ja jadę na moją wieś, gdzie czeka już cała rodzina i pakowanie. Jest 7 lipca 2007, sobotnie popołudnie, jutro skoro świt ruszamy.

Dzień pierwszy. 08 lipca 2007
Pakowanie to osoba historia, wcześniej na wyraźne polecenie żony zrobiłem listę rzeczy niezbędnych do zabrania. Jest ona długa, a więc dopisuję ją na końcu. Pakujemy do późnego wieczora, ja jeszcze wyskakuje na koncert i ok. 1 w nocy spać. Rano, mimo że plan był „skoro świt” to o jakieś 8 jemy śniadanie, pakujemy resztę rzeczy, oglądamy nasz domek i ogród, polecamy dobytek sąsiadom i wsiadamy. Zapisuje datę: niedziela 8 lipca 2007 roku.
Jest nas sześcioro. Wspomniana już podstawowa rodzinka, plus dwie babcie, czyli mamy lub teściowe, jak kto woli. Wszyscy znajomi pukają się w czoło na taką kombinację, ale ja jestem przekonany, że to najlepsze wyjście. Babcie podekscytowane, bo jedna, to tylko raz w życiu była w Berlinie, raz w Kopenhadze, raz w Czechach na nartach i to wszystko. Ale dała się przekonać, że po 40 latach ciężkiej pracy warto jeszcze coś zobaczyć. Druga Babcia kiedyś była w świecie, bo dziadek pływał na morzach, ale to było 30 lat temu, a od tej pory dom, dzieci, wnuki, obiadki co niedziela i rzadkie wizyty u rodziny na wsi odległej o 60 km. To niech sobie babcie popatrzą na świat, a przy okazji, jeśli nam będzie dane wyskoczyć gdzieś bez dzieci, to super. Zabieramy rowery i mamy plan, że pojeździmy…
Ostatnie siku i ruszamy. Do granicy jakieś 10 km, ale jadę z duszą na ramieniu. Camper jest zarejestrowany na 4 osoby, nie ma też pasów z tyłu. Jak się ktoś przyczepi będzie kicha. W razie czego mam plan awaryjny - to jazda po Polsce. Mazury, Bieszczady. Czemu nie? Okazuje się jednak, że pierwsza granica w Lubieszynie pokonana zostaje w trymiga. Trochę kluczymy, ale po kilkunastu kilometrach jesteśmy na autostradzie w kierunku Berlina. Uczę się jazdy autem i powoli zaczynam je „czuć”. Trochę wszystko brzęczy i trzeszczy, ale jedziemy. Dzieci podekscytowane, starszy ciągle jeszcze chce do przodu, ale babcie radzą sobie świetnie. Mam ze sobą pożyczony GPS – to mój pierwszy raz z autonawigacją, a więc co chwile zerkam, gdzie jestem i wsłuchuję się w sympatyczny głos pani z komputera.

Jedziemy…
Z każdym kilometrem zostawiam powoli pracę, problemy, dom. To właśnie magia podróży. Niezależnie od zmęczenia, trudności, czuję, jak moja psychika odpoczywa. Oczywiście, co chwile dzieciaki dają czadu, ale jest nieźle. Auto sunie 90-tką po autostradzie. Pilnuję prędkości, bo mam zapisane w umowie, że setki nie wolno przekraczać, bo będzie kara, a w aucie jest zainstalowany jakiś szpieg. Postanawiam przynajmniej zobaczyć, jak wygląda taki „szpieg”, ale do końca podróży jakoś nie znajduje w sobie ochoty na szperanie pod maską. Po czasie okazuje się, że dobrze na tym wyszedłem, bo szpieg sprawdzał nawet czy maskę otwieram. Żona i babcie mają już za sobą pierwsze sikania, a więc wypełniamy kibelek. Wprowadzam zasadę, że tylko sikamy, a kupa musi zostać w kraju akuratnie zwiedzanym – no chyba, że kogoś przypili…
Trzaskam jakieś 700 km. Po niemieckich autostradach, to wcale niewiele. Po drodze zatrzymujemy się na obiad. Z wszechpotężnych zapasów robimy makaron, kotlety usmażone jeszcze dzień wcześniej w kraju. Czyli domowo.
I heja dalej w drogę. Rozkładamy kanapę z tyłu, dzieci usypiają, żona przesiada się do przodu, a ja dalej prowadzę. Jedzie się dobrze, mimo że pada i dopiero koło północy decyduję się zatrzymać na spanie. Duża stacja, jakieś 100 km od Lipska na południe, rząd camperów zaparkowanych i miejsce akurat dla mnie. Stajemy cichutko, najmłodszy śmiga na górne łóżko między nas, ja wdrapuję się i próbuje usnąć. Trudno, bo ciągle motor szumi w głowie, autostrada żyje swoim trafikiem, a jeszcze wypada zapamiętać, co śniło się na nowym miejscu. W końcu noc i zmęczenie przynoszą chwilę ulgi…

Pobudka wstać. Dzień drugi, poniedziałek 9 lipca 2007
Spaliśmy prawie do 9. Prawie niemożliwe, bo młodszy synusiek zwykle zwala nas z wyra o 7 rano. No więc, prawie wyspani oglądamy miejsce, gdzie przyszło na spędzić noc. Ot parking jakich wiele, ale za sikanie trzeba tu płacić. Ja skaczę w przydrożne krzaczki, (nie dam zarobić Niemiaszkom!) reszta zapełnia pojemnik, szybkie śniadanie i jedziemy dalej w kierunku Jeziora Bodeńskiego, które graniczy ze Szwajcarią.
Pierwsze tankowanie. Okazuje się, że jechałem chyba ekonomicznie, bo wynika z rachunku, że zeżarł camperek ok. 10 l ropy na 100 km. Więc całkiem nieźle biorąc pod uwagę, że ważymy z ekwipunkiem i zapasami wody, gazu itp. chyba z trzy i pół tony. Humory na razie dopisują, mimo ciągle siąpiącego deszczu. Prognozy pogody dla Szwajcarii są jednak zachęcające i wygląda, że do Zermatt dojedziemy za dwa dni, a wtedy ma zacząć się poprawiać.
Krajobraz coraz bardziej się zmienia i w końcu dojeżdżamy nad urocze Jezioro Bodeńskie. Mój GPS co chwilę zmienia zdanie, bo zapisałem mu Zermatt i nakazuje mi wsiąść na prom, który ma zabrać mnie na drugą stronę, ja jednak uparłem się, aby objechać jezioro i przekroczyć granicę na jego zachodnim brzegu.
Tzw. ocean Szwabski, to kraina bardzo malownicza. Od niemieckiej strony powoli poruszam się drogą, która pnie się na wzgórzach wzdłuż jeziora. Rozległe winnice, sady, urocze miasteczka i wsie rybackie wbite w pagórki byłyby godne zwiedzania, ale ciągle leje, więc tylko podziwiamy z samochodu. Jezioro jest długie i stosunkowe wąskie i bez problemu widać drugi brzeg. Alp jednak nie widać, bo mgła wszystko zasłania. W końcu omijamy jezioro i dojeżdżamy do granicy niedaleko Szafuzy. Mam stres, bo rodzinka od rana jedzie na rozłożonej kanapie i ani myśli na czas pracy pograniczników złożyć się do przyzwoitości kanapy. Mówią, ze jestem przewrażliwiony i… mają racje. Kontrola na przejściu to formalność. Uprzejmy celnik sprawdza tylko, czy mam winietę na drogi (odziedziczyłem po poprzednich wynajmujących) i pyta się, dokąd jedziemy. Robi to jednak raczej z ciekawości niż z obowiązku i na moją odpowiedź, że na narty, życzy mi śniegu i przyjemności. A więc jesteśmy w Szwajcarii. No to jazda w te góry!
Na razie jednak zgodnie z życzeniem przewodnika jedziemy wzdłuż Renu do Neuhausen, gdzie jest baza wypadowa nad Rhinefall, czyli gigantyczny wodospad na Renie, uważany za jeden ze szwajcarskich cudów natury. Z urwiska o szerokości prawie 150 metrów przewala się 1250 ton wody na sekundę. Najciekawszy punkt widokowy jest na zamku Wörth skąd można zejść do lustra wody i załapać się na rejs stateczkiem, który co kilka minut zabiera odważnych pod sam wodospad. Ciekawe, że w samym sercu spadającej wody zachowała się potężna skała i pasażerowie statku mogą na nią się wdrapać. Jest tam punkt widokowy. My jednak skorzystaliśmy z tarasów zamkowych, skąd też naprawdę świetnie widać.
Przy zamku jest duży parking, tam też posililiśmy się pożywnym ryżem z leczo, urwaliśmy sadzonki różnych roślin na pobliskim cmentarzu i ok. 16 ruszyliśmy w dalszą drogę na południe. Po jakiś 30 km docieramy do przedmieść Zurychu. Chcę ominąć miasto bojąc się utkwienia camperem, ale GPS śmiało prowadzi mnie przez centrum. No to jadę. Deszcze jak lał, tak leje dalej, więc nici z wysiadania i napadu na jakiś bank. Mokry nie będę pruł kasy, bo jeszcze się przeziębię. Ale przejeżdżamy wzdłuż Bahnhofstrasse, gdzie pięć największych banków szwajcarskich powala swoimi siedzibami maluczkich turystów, którzy nawet nie potrafią udawać, że mają tu jakieś tajne konta. Nawigacja na szczęście spisuje się super i w sumie bez większych problemów wyjeżdżamy w końcu na autostradę, która ma nas zaprowadzić w okolicę Luzerny, gdzie zaplanowaliśmy pierwszy nocleg w kraju śmierdzących serów i tykających zegarów.

Pierwsze strachy
Gdybym wiedział, w jakich okolicznościach i gdzie spędzę najbliższą noc, to bez wahania zatrzymałbym się przed największym szwajcarskim bankiem, na placu zarezerwowanym dla prezesa. Z przyjemnością dałbym się aresztować i odholować na policyjny parking. Ani myślałem wyjeżdżając z miasta, że za kilka godzin, kiedy wysiądę z campera nogi będę miał z waty, a pot będzie mi spływał aż do dolnej części majtek. A oto jak wrąbałem się w poważne tarapaty. Na własne życzenie i z własnej głupoty.
Przypominam – jestem w Szwajcarii, która słynie z górskich, niebezpiecznych dróg. Mam na pokładzie własne, maleńkie dzieci, własną matkę, żonę i teściową. Żaden ze mnie zawodowy kierowca, jadę pożyczonym, gigantycznym, ale zupełnie jeszcze „nieotrzaskanym” autem. I przed wyjazdem WSZYSCY mówili – uważaj stary na górskie drogi, nie pchaj się w cokolwiek innego niż autostrada, ewentualnie naprawdę główne trasy. Żadnego objeżdżania gór, żadnych wypadów w „tę zachęcającą uliczkę”. Słyszałem mrożące krew w żyłach opowieści o palących się hamulcach, o przepaściach bez barierek, o zsuwaniu się na ręcznym i tego typu horrory.
Ale kurna, mnie nikt nie będzie uświadamiał! Słuchałem i owszem, ale oczami wyobraźni jechałem sobie i podziwiałem widoki strzeliste, góry spadziste i piękno dolin gdzieś tam w oddali i szczyty pełne śniegu. A zresztą, skoro oni, moi znajomi przeżyli, to czemu ja mam tylko po płaskiej, jak stół autostradzie jechać?
No więc sprawa prosta – po przejechaniu jakiś 30 km na południe od Zurychu, rzucam żonie hasło – znajdź jakieś fajne miejsce w przewodniku, a ja i mój GPS tam właśnie dojedziemy. Spoko, już jesteśmy z elektroniką za pan brat, raz dwa koordynaty, szukanie wyszukiwanie, trasa i śmigamy „za 32 km skręć w lewo, za 2 koma 5 km trzymaj się lewej” i tak dalej. GPS - moja druga natura.
Czytam na głos przewodnik, znaczy żona czyta i znajduje wspaniałe miejsce – Meinringen gdzie zginął Sherlock Holmes. Super, nawet nie pamiętałem, że to w Szwajcarii, ale urzekał mnie za dawnych czasów książkowy opis wodospadu Reichenbach, nad którym śmiertelny wróg prof. James Moriarty zrzucił ze skały dzielnego detektywa (co na szczęście okazało się nieprawdą, bo Holmes przeżył i dalej Conan Doyle mógł pisać swoje powieści i zarabiać ponoć nieźle). Niestety, próba wklepania nazwy miejscowości jakoś się nie udała. W przewodniku wyczytaliśmy, że w okolicy jest jeszcze wiele innych ciekawych miejsc. Między innymi Giessbach, rodzinna, turystyczna miejscowość z wodospadami. Niby nad jeziorem. No to coś dla mnie. GPS zaraz znalazł, a po chwili wyliczył, obliczył i zapowiedział, że o jakieś ósmej wieczorem będę na miejscu. No to nie marnujemy czasu, tylko jedziemy malowniczą trasa w stronę Lucerny.
Krajobrazy po drodze mijane są z całą pewnością piękne, ale deszcz ciągle pada z nieba i gówno widać tak naprawdę. Chciałbym już być na jakimś kampingu nad jeziorem. Jadąc wyobrażam sobie, że nagle pogoda się odmienia, my szybko spożywamy skromną wieczerze, dzieci padają w objęcia babć, my z żoną na rowerach śmigamy wzdłuż puściutkiego i dzikiego na wpół jeziora, aby gdzieś w szuwarach paść sobie w ramiona i sycić się widokiem Alp, co się wyłonią na rozkaz wręcz. Taka wizja niestety powoli gaśnie, bo pogoda jeszcze gorsza, znaczy ulewa prawie, GPS co chwile dodaje, że później i później będę na miejscu i chyba nie będzie zbyt wiele czasu na jazdę rowerem, nawet jakby nagle się rozpogodziło.
Odpuszczam sobie ten rower i szuwary, marzę już tylko o kolacji i leżeniu wznak, nawet bez mycia. Oby tylko zaparkować. Ale jakoś droga się wydłuża. Jedziemy teraz dokładnie na południowy zachód od Lucerny, przebijamy się non stop przez coraz wyższe góry. Droga niby główna, ale jakaś taka wąska.

Jadę w góry cieszyć się życiem - hahaha
Nagle GPS nakazuje zjechać z drogi głównej - przyjmuję to za dobry znak, bo to niby oznacza, że zbliżamy się do miejscowości naszej docelowej. Jak na razie Szwajcaria jest szara i deszczowa, no nic skręcamy, bo wyraźnie było powiedziane, a poza tym jadę dalej i nie słyszę, żeby wyliczało na nowo trasę, co zdarza się podczas omyłkowego zjechania z drogi. Na małym ekraniku widzę, że zostało mi jeszcze 9 km – ale droga robi się co najmniej dziwna – im dalej od szosy, która biegła wokoło jeziora, to mam wrażenie, że albo GPS się myli, albo coś tu nie gra. Już nie dwa, tylko jakieś półtora pasa, coraz bardziej stromo, bliziutko domów, oj bliziutko, jakiś mostek, kurna, ledwo się mieszczę, zakręt w górę między domkami tzw. 180-tka, czyli jadę w przeciwnym kierunku, tylko wyżej i wyżej.
Ogarnia mnie powoli panika, ale jeszcze się łudzę, że to właściwa droga, pieprzony GPS nic nie mówi, tylko każe jechać jeszcze 7,6 km. Domy właśnie się skończyły, a droga dalej w górę – zmieniono automatycznie na - bardzo interesujący w górę, gwoli ścisłości.
Redukuje do jedynki, ale silnik lewo zipie, właśnie mijam ostatni dom, a dalej nic nie widać, tylko ściana lasu. Nie ma kawałka miejsca na zjechanie, tylko stroma górska droga. Już wiem, że nie ma szans za zawracanie, pozostaje tylko jechać, tam gdzie prowadzi wąziutki na jeden samochód osobowy asfalt. Muszę się zatrzymać, bo czuję, że nerwy mi puszczają. Atmosfera na pokładzie blisko paniki. Babcie siedzą z tyłu za firaną, ale przez okno widzą, że dzieje się coś złego. Żona już nie piszczy ze strachu, tylko z przerażeniem patrzy na to co robię.
Ja na hamulce, wrzucona jedynka, ręczny „na max”. I stoję. Chyba nie zjeżdża – no dobra, gdzie jesteśmy?
Wcześniej, ani myślałem majstrować przy nawigacji, bo skupiłem się na drodze. Teraz przesuwam ekranik, aby zobaczyć, dokąd prowadzi ta szoseczka. I szok. Droga prowadzi donikąd. Na maleńkiej mapie tylko flaga, ani miejscowości, ani skrzyżowania, ani nic. Nic oznacza, że nie ma też drogi. Coś musiałem popieprzyć przy programowaniu. Dziś wiem, że pewnie wcześniej paluchem przesuwałem mapę i nacisnąłem przez przypadek „jedź” w jakiś pusty plac. A głupi GPS zaprowadził głupiego kierowcę na manowce.
W tej chwili dałbym wszystko, aby z całą rodziną być w innym miejscu, najlepiej w domu, skąd nie ruszyłbym się dalej, niźli do sklepu. Ale nie ma wyjścia, jestem tym, który wjechał na tą drogę i chyba jedynym, który może i musi z niej zjechać.
Daję sobie szansę, że jeśli droga za chwilę nie zmieni się w coś cywilizowanego lub nie będzie gdzie zawrócić, to staję po prostu na środku, szukam w lesie pniaków, blokuje koła i czekam do rana, a potem dzwonię na 112, aby ktoś nas ściągnął, bo czuję, że chyba nie dam rady zjechać tą droga, a na pewno nie w deszczu, bo camper ani chybi się ześliźnie, a ja już pokonałem kilka zakrętów nad niezłymi urwiskami.
Biorę się w garść i jadę. Samochód z trudem rusza, ale jakoś ciągnie – nagle dzwoni telefon żony, dzwoni i dzwoni, a ona zamiast wyłączyć, to patrzy się i zastanawia – odebrać, czy nie. Krzyczę, że ma natychmiast wyłączyć to gówno, bo cholernie mnie rozprasza. Oczywiście dzieciaki od jakieś godziny wyją non-stop, mimo starań babć. Chyba wszyscy są poważnie przestraszeni. Aha – deszcz zamienił się w ulewę i nastała noc.
Wspinam się teraz w środku lasu, droga co chwilę ma zakręty 180 stopni. Nie wiem, jakie jest nachylenie i nie chcę wiedzieć. Zaczynam czuć spalony olej – robi się naprawdę źle. Za chwilę wiem, co mnie spotka – asfalt skończy się, a w górę pozostanie tylko ścieżka. Do tej pory nie było nawet kawalątka zjazdu, czy zatoczki, czy czegokolwiek, gdzie camper mógłby się zawrócić. Postanawiam zatrzymać się w pierwszym odrobinę mniej stromym miejscu – modlę się, żeby takowe było (aż dziw, że nagle przypomniałem sobie o opaczności).

Zbawieni
Nagle widzę światła samochodu, który zjeżdża z góry – a więc jest tam jakaś cywilizacja. Staję na środku, hamuję jak poprzednio – babcie przerażone, ale ja musze wyjść z samochodu – po prostu muszę.
Jeep, który jedzie w naszą stronę też się zatrzymał, ale kierowca wyraźnie chce nas przepuścić i zatrzymuje się na skraju urwiska. Ale nie ma tak dobrze – ja szukam ratunku i go znajdę. Podchodzę do samochodu – deszcz leje, ale każe facetowi wysiąść. To jakiś starszy gość. No dobra – help, help, help.
Po angielsku, niemiecku (nie widziałem, ze znam ten język), po włosku ( też nie widziałem że znam), po szwajcarsku – a ten baran nic nie fersztejen. Ponoć szwajcarzy są poliglotami, ale widocznie trafiłem na ten jedyny okaz autochtona, który poza swoim narzeczem nic nie kuma. To, co wydobywał z siebie przypominało odrobinę chiński, odrobinę norweski, odrobinę węgierski, czyli nic dla normalnych ludzi. Miałem chyba okazję poznać archaiczną odmianę języka, który rozumiany jest tylko w kilku okolicznych wioskach. Ni w ząb, nie pomógł nawet przewodnik, gdzie są mini rozmówki po szwajcarsku – facet nie potrafił nawet przeczytać zwrotów w jego, kurna, niby ojczystym języku.
Na szczęście poradziliśmy sobie na migi – nie pamiętam jak, ale pokazałem mu, że nie dam rady zjechać i co mam robić. A on wymachał mi, że mieszka na górze, to całkiem niedaleko i że jest za kilkaset metrów kawałek płaskiego miejsca, gdzie można się zatrzymać. Pokazywał mi, że to jego ziemia i że możemy tam spać w samochodzie – on nie ma nic przeciwko, tylko… musimy zapłacić. Uwaga – 50 franków – czyli jakieś 120 zł. Ja mu pokazuje, ze nie ma pieniędzy ichnich, tylko euro, i że w ogóle nie mam pieniędzy. A on, że nie ma sprawy euro też może myć i też 50, a jak nie, to on jedzie dalej.
Żona mówi – zapłać mu, ale ja mimo, że jeszcze 10 minut temu oddałbym pół królestwa za 3 metry płaskości, to teraz budzi się we mnie krew chyba starozakonnych, bo przekazuję mu na migi, że dostanie, ale nie tyle, a teraz musi nas pilotować do góry.
No dobra – facet jakimś cudem zawraca na wąziutkiej drodze krzyżowej – ja odpalam auto i wspinam się za nim. Jakoś inaczej się jedzie za samochodem – znaczy łatwiej i lepiej. Faktycznie może za trzema ostrymi zakrętami jest plac – to nie parking, tylko miejsce, gdzie leży drewno opałowe – podjeżdżam do góry i tyłem parkuję – Babcie przeżywają koszmar, bo są pewne, że wisimy tuż nad przepaścią, ale to nieprawda, bo wąski płaski język, jest całkiem długi, tak, że chowam się camperem z drogi. To już sukces, bo dziób wehikułu jest teraz skierowany w dół.
Ale nie mam sił zjeżdżać, znowu wracamy do rozmowy na migi. Daję facetowi 20 euro i mówię po polsku, żeby spadał, bo jest zwykłym naciągaczem. On wcześniej chciał 50, ale 20 też łyknął – mam wrażenie, że i 10 by wystarczyło, ale dobra – i tak planowaliśmy camping, a to podobne, jak nie większe koszta.
Nasz zbawiciel odjeżdża, ja zmuszam rodzinę, aby wyszła i naocznie przekonała, się że przepaść jest bardzo daleko, a nasz parking jest bezpieczny. Na wszelki słuczaj biorę ze stosu dwa drągale i wkładam pod koła. Zabieramy się za kolację i szykowania do snu. Teraz dopiero doceniam campera – jesteśmy naprawę samowystarczalni – ciepła woda, prysznic, kibelek, przytulnie, przestrzennie i ciepło – spoko, już mi się podoba. Adrenalina schodzi. Na koniec nasz Szwajcar w jakiś niepojęty sposób poinformował mnie, że rano zjadę bez problemów, bo „to żadna górka, gdzie jesteśmy”. Ja jednak mam wątpliwości i w czasie szykowania dzieci do snu wybieram się na przechadzkę.
Mam na szczęście kurtkę przeciwdeszczowa, a więc nie moknę. Z miejsca, gdzie zaparkowaliśmy idę w górę – po jakiś 50 metrach wychodzę na ogromną polanę, a tu stoi wielki dom (na oko górski hotel – ino jeszcze niewykończony). Jakieś zabudowania i prosta drewniana chałupa – chyba naszego znajomego. Ogólnie jest tu dosyć cywilizowanie szczerzę mówiąc i odrobinę się uspokajam, bo przecież z pewnością droga jest nie tylko dla jeepów i materiały budowlane też ktoś wwiózł.
Wracam do auta, aż tu nagle jedzie coś z góry – drugi jeep. Co to kurna, autostrada? Macham i facet się zatrzymuje, jest trochę młodszy od naszego gospodarza ziemi i na szczęście gada po angielsku. Mówię mu jak wygląda sytuacja, że nie jestem pewny, czy poradzę sobie z powrotną jazdą w dół. On zaprasza mnie do środka, po czym zjeżdżamy do campera. Budzi się we mnie staropolska gościnność i zapraszam z kolei szwajcara i jego małą córeczkę do środka naszego domku na kółkach. Starszemu synkowi wpada w oko dziewczynka i zaczynają się bawić na rozłożonych już kanapach. Jedna babcia ma karniaka, bo akurat się kąpie i musi czekać w mikrokibelku aż goście wyjdą. Człowiek jest tutejszy, ma świetną mapę, pokazuje mi gdzie jestem (to akurat wiem - jestem gdzieś w pizduuu), ale u góry są jakieś osady. Facet twierdzi, że to prawdziwy paradise tam u góry, cisza i spokój i pięknie ponoć, ale że naszym autem lepiej nie próbować. To wiem i bez niego, pytam się tylko czy dam radę zjechać. On mówi, że nie ma problemu, jutro ma nie padać, a zresztą tą drogą normalnie poruszają się ciężarówki. Mam tylko nie jechać na hamulcu, bo się zagotują. Mimo tego, że posiadam prawo jazdy od 20 lat, to słucham i zapamiętuję rady. O tym, jak silnikiem hamować, jak wejść w zakręt itp. To oczywistości, ale na drugi dzień po naszym powrocie do kraju był wypadek pod Grenoble. Może, gdyby tamten młody kierowca też posłuchał się oczywistych rad, które niby każdy zna…
No dobra, dziękuję człowiekowi, który naprawdę mi pomógł. Męska rozmowa, konkretne informacje. Mam oczywiście nadal stracha, ale chyba uspokoiłem się na tyle, żeby iść spać. Kończymy kolację i pakujemy się do łóżek. Babcie po solidnym drinku i lulu. Sny mam oczywiście monotematyczne – jak to samochód wpada w przepaść, ale w sumie śpimy nieźle. Nie ma to jak alpejskie powietrze. Coś w tym jest.

No to odwagi
Jest ranek trzeci dzień naszej podróży. 10 lipca, wtorek. Wstajemy przebudzeniu oczywiście przez dzieci, ale kolejna niespodzianka, znowu 9 rano. Czyli późno, ale spokojnie szukujemy wszystko co trzeba, śniadanko, mycia, sprzątania, spuszczenie nielegalnie ścieków z umywalki itp.
Zanim jednak ruszę w dół, idziemy na spacer po okolicy. Dom, którzy wczoraj widziałem w świetle dziennym wygląda jeszcze okazalej. Z polany widać też jezioro. Pogoda ewidentnie się poprawia. Oglądam z synkiem wolnostojącą szopę z królikami, szukamy smoczka młodszego po całym camperze i czas zjechać z tej góry.
Babcie mówią zdrowaśki, ja odwalam kłody spod kół. I ruszamy w dół. Jedynaczka, bardzo powoli, pierwszy zakręt hamuję do zera i już wiem. Nie będzie źle, auto poradzi sobie. Kolejny zakręt, ja cały czas na jedynce, staram się nie hamować zbyt długo, tyko naciskam pedał pulsacyjnie. O dobra, pokonaliśmy już jakieś 500 metrów i z tego, co pamiętam jeszcze tylko jeden z najgorszych zakrętów przed nami. Nadal prędkość jak trzeba, czyli wolniutko i w końcu wyjeżdżamy z lasu. Nie było tak strasznie, jeszcze tylko rzeczka mostek, pierwsze domy i już cywilizacja. Ktoś jedzie z naprzeciwka chowam się więc autem na zatoczce, która jest przed jednym z domów. Jakiś dziadek dziękuje mi ręką. No to humory wracają całkiem. Już na normalnej drodze, już dwa pasy, już znaki pionowe i malowana przerywana linia. Żyjemy. Hurra!
Później się przekonałem, że przygoda tak naprawdę była dosyć lajtowa mówiąc po młodzieńczemu. Po kilku dniach, kiedy przyzwyczaiłem się do stromizn, radziłem sobie dużo lepiej i już się tak nie bałem. Jednak zapamiętałem lekcję i odpuściłem sobie wszystkie kuszące górskie dróżki na skróty. Może następnym razem osobowym autem, ale bez dzieci i babć.

Na narty
Naszym celem dzisiaj jest Zermatt. Najbardziej znany w Szwajcarii kurort narciarski jest kawał drogi przed nami – niby mapa kłamie, że o 13 na miejscu, bo w kilometrach to niecałe 200, ale nie dam się nabrać. Zanim wyruszyłem rano dokładnie zaplanowałem trasę. Tym razem bez problemu znalazłem Meiringen, gdzie Sherlock Holmes poległ był. Docieramy tu ok. godz 11, ciągle leje więc nie zatrzymujemy się, tylko z daleka podziwiamy faktycznie przeogromny wodospad. W „Ostatniej zagadce” autor opisywał to miejsce jako straszne: „gdzie potok wody nabrzmiały od topniejącego śniegu opadał w głąb ogromnej otchłani, z której unosi się mgła niczym dym z płonącego domu”. No, opis piękny, ale do końca nie skonfrontowaliśmy go z rzeczywistością, bo potok wody z nieba wystarczył nam za pole do skojarzeń. Objechałem jednak miejscowość dwa razy – widać tu oczywiście rzesze turystów.
Jedziemy dalej na południowy zachód, drogą na Alpy berneńskie, które zamierzam pokonać przez przełęcz Grimselpass. Zbliżając się do przełęczy obserwujemy, jak zmienia się klimat i pogoda wraz z wysokością. Najwyższy punkt na trasie leży na 2165 metrach – to tylko o 130 metrów niżej niż Kozi Wierch w Tatrach. I żeby było jasne – tu jest całkiem podobnie. Granitowe nagie ściany obrośnięte tylko mchami i nielicznymi trawami. Kupa śniegu w żlebach a my coraz wyżej. Nagle wyrasta przed nami jezioro. Fenomenalne miejsce, ale mamy do czynienia z tworem człowieka. Jest to gigantyczna zapora, która oddziela części góry. Jedziemy dokładnie po niej. Nawet nie chcę wiedzieć, jaka jest jej wysokość. A camper dalej w górę. Śnieg tu pada, jak u nas bardzo rzadko na święta. Z grubymi płatami ledwo radzi sobie wycieraczka. Niewiele widać z naszej drogi, aż tu nagle jakieś 500 metrów wyżej kolejne sztuczne jezioro. Nieprawdopodobne, jak oni to zbudowali. Ale to już maksimum naszej podróży. Jesteśmy na przełęczy. Szkoda, ze taka pogoda, bo podobno w ładny dzień widać stąd pół świata. Ale dobra, rzucamy się śnieżkami, pstrykamy fotkę i jedziemy dół w kierunku Zermatt. Na mapie to niecałe 100 km, ale biorąc pod uwagę różnice wysokości wiem, że nie będzie łatwo.
W Szwajcarii generalnie nie ma zbyt wielu długich tuneli, które pozwalają przejeżdżać pod górami. Postawiono tu raczej na mosty, więc widoki, które roztaczają się z samochodu zapierają dech. Ale sama jazda jest ciężka. Co i rusz ktoś trąbi za nami, bo ja camperkiem zjeżdżam bardzo powolutku, na drugim biegu max. Miejscowi widzę, że zdrowo popierniczają, więc tam gdzie można, zjeżdżam na zatoczki.
Powiem jedno - droga do Zermatt to prawdziwe wyzwanie i nie wyobrażam sobie, że można tu dojechać zimą. Zresztą tak naprawdę nie można. W samym kurorcie nie ma ruchu samochodowego. Auta parkują w odległym o 10 km Täsch, gdzie zbudowano gigantyczne parkingi. Internet podpowiedział mi, że są tu 3 kampingi. Jeden ma być blisko stacji kolejowej, skąd kursują pociągi do Zermatt. To by mi pasowało i tak też jadę. Linia kolejowa na szczęście biegnie wzdłuż drogi środkiem doliny. Tuż przed samą stacją jest zjazd na kemping. Raz-dwa przejeżdżam przez wąziutki mostek i jestem na naszym pierwszym cywilizowanym postoju. Oczywiście na zdjęciach w Internecie kamping wyglądał wprost idyllicznie, w rzeczywistości pole leży kilka metrów od torów, a pociągi kursują co pół godziny. Więc nici z ciszy, ale w tym miejscu nie o to nam chodzi. Właściciel kampingu szprecha nawet po polsku i bez problemu dogadujemy się, co i jak. Ale cena – no Szwajcaria! W sumie ok. 30 euro za dobę wychodzi za nas i campera. Mamy tu zostać, co najmniej dwa dni.

Idziemy na zwiedzanie miejscowości i zakupy.
Täsch jest uroczą alpejską wioską, centrum życia skupia się przy nowoczesnej stacji kolejowej, tu też jest market, sklepy z pamiątkami i sportowymi rzeczami, gdzie dla żony kupujemy czapkę na jutrzejsze szusowanie. W informacji dowiadujemy się, że warunki mają być dobre i że jeżdżą wszystkie wyciągi. Pięknie prawda? 23 km tras czeka. Tak tak - 23 kilometry brzmi nieprawdopodobnie, ale Zermatt, to największy w Europie letni ośrodek narciarki, gdzie naprawdę można jeździć przez cały rok i faktycznie pojeździć. Powiem tylko tyle, że czeskie harahowy, szpinderowe młyny i inne rokietnice zimą, to nic w porównaniu do Zermatt latem – a zimą? No cóż, musi być raj jak nic - dla narciarzy oczywiście.
Ale wracając do Täsch – dzięki temu, że jest to tylko „stacja przeładunkowa” do kurortu ludzie żyją tu chyba spokojniej. Na zboczach widać wiele maleńkich domeczków, które, jak się okazało służą tylko owcom. Na ulicach w mieście co jakiś czas ustawione są nawet poidła dla zwierząt. Śmierdzi nawozem – czyli jest całkiem swojsko. W sklepie takim „dla onych” kupujemy szwajcarski, regionalny ser. Dwa przepiękne śmierdzące okazy o sile 200 spoconych rekrutów armii IV RP. zmieniono automatycznie na - bardzo interesujący w smaku, że się tak wyrażę, ale jem tylko ja. Reszta ekipy patrzy się z obrzydzeniem i po spożyciu rarytasów wietrzy cały samochód.
Humory w załodze dobre, synuśki grzeczne, wyczajony przez starszego plac zabaw zajął go do wieczora, a my mamy nadzieję, że jutro skoro my w góry ruszymy, to zajmie też go na cały dzień. Z racji, że jesteśmy na ok. 2000 metrów npm - jest zimo i przydaje się ogrzewanie w camperze. Zamiast spaceru wieczorowego, odpinam po raz pierwszy rower i śmigam na wycieczkę doliną wzdłuż potoku i jednocześnie wzdłuż torów i drogi. Skręcam w pierwszy wolny szlak prowadzący w góry. Niesamowite miejsce – zostawiam rower i wspinam się do góry. U nas w Tatrach, ta ścieżka byłaby okupowana przez turystów, tu pewnie nikt od tygodni nie szedł. Dopiero teraz widzę jak bardzo piękne są Alpy, jak inne, jak dzikie i tajemnicze. Nasze Tatry zlazłem już wszerz i w wzdłuż, tu czuje się jak sztubak, któremu dane jest zajrzeć w do zakazanego ogrodu. No cóż, jeśli tak ma wyglądać podróżowanie, to jest to chyba najlepsze miejsce, aby odczuć magię poznawania. Szkoda, że czas wracać do campa, ale rodzina czeka. Piękne jest to, że jesteśmy na początku naszej podróży. Jutro skoro świt na narty!

A w Polsce upały – 11 lipca 2007
Zermatt słynie z dwóch rzeczy – pierwsza, to doskonale przygotowany ośrodek narciarski, który ściąga rzesze amatorów szusowania z całego świata. Druga sprawa, to najbardziej znany w Szwajcarii szczyt Matterhorn, który sięga do nieba, tj. do 4478 m n.p.m - chociaż to pobliski Dufourspitze (4634 m n.p.m) jest najwyższą górą w kraju. Matterhorn jest imponujący – jak twierdzi przewodnik „rozcina horyzont na południe od Zermatt niczym gigantyczny spiłowany kieł”. Pierwszy człowiek pokonał górę dopiero w 1865 roku. Był to niejaki Edward Whymper, który razem z sześcioma innymi śmiałkami dotarł po ciężkiej walce na sam szczyt. Niestety, czworo z pionierów alpinizmu spadło i zabiło się podczas zejścia. Co roku zresztą ginie tu bardzo dużo ludzi. Siedem miesięcy przed naszą podróżą, w styczniu 2007 roku podczas zdobywania Metterhornu zginęło 3 polskich turystów.
My oczywiście nie zamierzaliśmy ginąć w Alpach – ale też zdarzyła się przykra przygoda. Kiedy już 3 kolejkami dotarliśmy do najwyżej położonego ośrodka narciarskiego w Europie (blisko 4 tys metrów) przy pierwszym zjeździe moja żona zgubiła soczewki z oka. Nie opiszę szczegółów, bo nie ma znaczenia, ale powiem jedno – kobiety bywają nieprzewidywalne i nigdy nie wiadomo, kiedy akurat się rozryczą i stwierdzą, „że nie wiedzą, jak to jest, ale co z tego, że już 3 sezony jeździły na nartach i owszem umiały skręcać, krawędziować, a nawet śmignąć szybko z góry, to zabij, ale ona umie znowu tylko pługiem i to tak, że wywala się po 3 metrach i wstać nawet nie potrafi, i znowu leży, i znowu leży, i ryczy non stop…”. No dobra ulżyłem sobie.
Na szczęście obsługa wyciągu była miła i skuterem śnieżnym zawieźli żonkę na górę, gdzie w ciasnej kawiarence czekała pół dnia, aż mąż się wyśmiga do bólu. Pożytek tylko taki, że na co dzień jest lekarzem (żona, nie ja) i miała okazję przypomnieć sobie pierwszą pomoc, kiedy na górze jakaś Włoszka wjechała kolejką po czym zrobiła fujt i zemdlała sobie. Jest to dosyć często, bo różnica wysokości jest ogromniasta i rzadkie powietrze zwala z nóg. To ciekawe, ale wejście po paru schodkach na punkt widokowy jest niczym wdrapanie się na szczyt 30 piętowego wieżowca. Po prostu człowiek zdycha. Na szczęście na nartach jest taka adrenalina, że zmęczenia się nie odczuwa. Dopiero później stare kości dają znać, że wygłupy na nartach to raczej zimą i po dwu dniach zaprawy na oślej łączce.
Jazda na lodowcu różni się od tego, co oferują tanie czeskie ośrodki (no powiedzmy, że tanie…). Jest szeroko, wygodnie, słonecznie i ciepło. Trzeba oczywiście uważać na oparzenia, więc filterek 50 na twarz, bo inaczej do końca wakacji każdy wie, jakie mamy gogle. Nie będę opisywać wrażeń, jakie dał mi pobyt tak wysoko. Nie potrafię. To uczucie totalnego odlotu i nierzeczywistości. Bezmiar i ogrom masywów alpejskich jest najlepszą lekcją pokory i piękna. Tu człowiek bez trudu wierzy, że jest naprawdę puchem marnym, a cała jego mądrość, zdaje się jedynie na tyle, aby otworzyć okienko i zajrzeć w ten surowy, zakazany rejon. Oczywiście mały człowieczku, możesz się ubrać w ciepłe ubranka, obwiesić się czekanami i udając twardziela próbować wydeptać ścieżki w tej krainie. Jednak, nigdy nie wiesz, kiedy zbudzi się duch gór i zdmuchnie zarówno ciebie, jak i wszystkie twoje ślady.
***
Moje ślady to koleiny po nartach. Kiedy już najeździłem się, a przy okazji solidnie zgłodniałem, to zjechałem do stacji pośredniej na jakiś 3 tys. metrów, a stamtąd z powrotem na górę i już razem z żoną wsiedliśmy do wagonika, który zwiózł nas na dół. Po drodze tylko zwiedziliśmy wykutą w lodzie jaskinie, gdzie można sobie zrobić romantyczną fotkę na zamarzniętym łóżku. Aha - jeszcze na pośredniej stacji, skąd jest świetny widok na Matterhorn zjedliśmy sobie olbrzymią porcję frytek, które w menu były jedynym dla nas dostępnym pod względem cenowym pokarmem. Smakowały świetnie.
Tyle wrażeń z gór – zostaną jednak one w mojej pamięci na zawsze. I obiecuje sobie, że jeszcze tu wrócę. Zanim jednak to się stanie, warto uważnie iść przez życie, bo na przykład w takim Zermatt, to najłatwiej zginąć po kołami pojazdu elektrycznego. Jak już wspomniałem, nie ma tu ruchu samochodowego, wiec transport, zaopatrzenie i wszystkie służby miejskie, korzystają z dziwacznych pojazdów napędzanych akumulatorami. Niby pięknie i miejscowość jest czysta i cicha, ale pojazdów w ogóle nie słychać, a więc, jak człowiek łazi jak Polak (czyli, jak krowa), to naprawdę łatwo wleźć wprost pod nadjeżdżający z dużą prędkością wehikuł.
Po powrocie do Täsch padliśmy na pysk, ale na szczęście kolacja była świetna (zapasy z Polski plus świeże pieczywo szwajcarskie). Kąpiel w camperze (w łazience kampingowej ciepła woda była tylko za gruby szmal) i spać. Lulu idziemy wcześniej, bo rano ruszamy. Tym razem do Ticino, a konkretnie do Montagnoli. O zobaczeniu tego miejsca marzyłem od dawna. A więc dobranoc.

Czasem słońce, czasem śnieg, czyli mamy 12 lipca 2007
Znowu zaspaliśmy – kolejny raz trzeba było w nocy uruchomić grzanie w camperze, bo Szwajcaria na tej wysokości, to prawdziwa lodowa kraina. Pakujemy wszystko do środka - podczas upychania nart zauważam w komorze bagażowej wyrwany wspornik, który podtrzymuje łóżko. Podpieram go za pomocą kawałka kija hokejowego, który obcinam pożyczoną od jakiegoś Włocha piłką. Przy okazji pogadałem sobie po włosku, bo posiadacz piły w żadnym innym języku nie rozumiał ani słowa. Ja mu oczywiście próbowałem tłumaczyć po ludzku - znaczy mówię: Boniek, zibi mundial, pokazuje też piłeczkę tenisową syna. W końcu zajarzył, ale kiedy pokazałem, że ma to być „piłka do drewna: zdębiał i dopiero sam otworzył miniwarsztacik i kazał sobie wybrać narzędzie. No dobra, dobra, co się czepiacie, wiem, że to stary dowcip, ale naprawdę makaroniarz nic nie jarzył.
I w drogę – jeszcze płacenie, i kupno na prezent szwajcarskiego scyzoryka (były w naprawdę dobrej cenie i żałuję, że z dziesięciu nie kupiłem. Biznes bym zrobił, jak nic). Aby dostać się do Ticino, które leży na południu trzeba przebić się przez Alpy – są dwie drogi. Albo wracamy z Zermatt, prawie aż do regionu Bern (znane miasto Bern czyli Berno leży w innej części Szwajcarii). Stamtąd przez słynną Passo del San Gottardo (przełęcz świętego Gotharda) wkracza się do Ticino. Ta droga mimo, że opisywana w przewodniku jako oferująca piękne widoki ma jedną wadę – długi, 17 kilometrowy tunel, podobno zakorkowany i płatny. Tej ostatniej informacji nie jestem pewny, ale nasz opiekun na kempingu proponuje mi inną drogą. Podobno faktycznie najpiękniejszą w całych Alpach. To trasa prowadząca przez przełęcz Simplonpass. Podobno drogę budowali więźniowie Napoleona i wielu ich zginęło podczas wykuwania brawurowo poprowadzonej trasy między ośnieżonymi szczytami. Przełęcz leży na wysokości 2005 mpm, czyli niżej o 160 metrów od Grimselpass, którą jechaliśmy trzy dni temu. Dotarcie jednak na Simplon to prawdziwa walka o przetrwanie. Co prawda sama droga jest świetnie przygotowana, ale jedzie się nad takimi przepaściami i tak wysokimi mostami, że dech zapiera. Problem to oczywiście zjazdy – tu pierwszy raz w życiu widzę znak pokazujący palące się hamulce i ostrzeżenie, że należy hamować silnikiem. Ciekawe, jak radziłby sobie tutaj posiadacz Syreny, która jak wiadomo ma tak zwane wolne koło – czyli po zdjęciu nogi z gazu silnik rozłącza się od skrzyni biegów. Nasz camper radzi sobie świetnie, oczywiście trzeba strawić tylko nerwowe trąbienie innych kierowców, którzy lekceważą nakaz jazdy co najmniej 50 metrów za wcześniejszym pojazdem. Gdzie mogę, tam zjeżdżam na zatoczki i przepuszczam samochody. Nikt mi jednak nie dziękuję, co utwierdza mnie w przekonaniu, że Szwajcarzy, to jednak wredny i niekulturalny naród. Kilka razy zatrzymuje się na robienie fotek – szczególnie zapadł i w pamięć nieoddany jeszcze most, który żebym nie skłamał wisi kilkaset metrów nad potężną doliną. Nie wiem, ile mają słupy, na których jest wsparty, ale są po prostu gigantyczne.
Jakieś 15 km za przełęczą dojeżdżamy do granicy z Włochami. Musimy przez nie przejechać i ponownie wrócić do Szwajcarii. Na samym przejściu spory ruch, stoimy w kolejce, ale na szczęście szybko idzie. Znowu mam pierta, czy leżąca na kanapie rodzinka nie wzbudzi zainteresowania pograniczników, ale leniwy Włoch spojrzał tylko na rejestracje, po czym machnął ręką i nie sprawdzając nawet paszportów wpuścił na do Italii.
To mój pierwszy raz w krainie makaroniarzy i jeśli znudzony strażnik z papierosem w ręku symbolizuje ten kraj, to już mi się podoba. Później mniej mi się podobało, ale na razie jedziemy dalej drogą w kierunku na południowy wschód. Przed nami jezioro Lago Maggiore, którego niewielka północna część należy do Szwajcarii a południowa do Włoch. Jezioro jest przepiękne i otaczające go wysokie góry nadają wprost nieziemski klimat, tym bardziej, że nad samą wodą roślinność jest typowo śródziemnomorska. Żywe, zielone kolory, a miejscami nawet palmy. I żeby było jasne – jest zmieniono automatycznie na - bardzo interesujący gorąco, ledwo się powstrzymuje, żeby na pierwszym parkingu nad wodą nie wskoczyć do krystalicznego alpejskiego jeziora. Jednak zanim się zatrzymaliśmy na pierwszy popas, była 14 po południu i zdążyliśmy przekroczyć drugi raz tego dnia granicę i w znacznej części okrążyć jezioro jadąc w kierunku Lugano. Droga wije się prawie nad wodą, ale „wije” oznacza tu w górę i w dół wąziuteńka szosą, po której popierdziela tłum samochodów, przyczep, camperów, motocykli i skuterów.
Nie ma kawałeczka parkingu - a jeśli jest, to ma zakaz parkowania dla samochodów tego typu jak nasz. Ale jesteśmy już tak głodni i zmęczeni, że zatrzymuję się na pierwszym lepszym placu w okolicach Magadino i olewam zakaz postoju dużych aut. Jestem odważniejszy, bo jeszcze dwie „ciężarówki” też popasają w tym miejscu. Babcie robią obiadek – mamy dziś makaron (w końcu jesteśmy we włoskiej części Szwajcarii). Ja pilnuje synusiów i podziwiam piękny jacht motorowy, który przepływa obok naszego parkingu, a na jachcie na burcie siedzi sobie pani w topless. No to jeszcze bardziej mi się podoba i jak w końcu zapakowałem żołądek uczciwą porcją „pasty”, to zupełnie wróciła chęć do życia. Mamy dobry czas i z wiarą, że chwilowo nie będziemy jeździć po górach, kierujemy się do stolicy kantonu, Lugano.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Tadeusz 
Administrator
CamperPapa


Twój sprzęt: Fiat Talento Hymercamp
Nazwa załogi: Kucyki
Pomógł: 16 razy
Dołączył: 06 Lis 2007
Piwa: 1595/2326
Skąd: Otwock
Wysłany: 2008-04-26, 00:40   

Dziekuję, kichote, za interesującą lekturę. Czekam na ciąg dalszy. Mam również nadzieję na ilustrację fotograficzną. :-D
_________________
W życiu najlepiej jest, gdy jest nam dobrze i źle. Kiedy jest tylko dobrze - to niedobrze.
Ks. Jan Twardowski.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
DAKOTA 
stary wyga

Twój sprzęt: CARTHAGO chic T 4.9 nastepny tez T 4.9
Nazwa załogi: DAGOCIK
Pomógł: 2 razy
Dołączył: 25 Mar 2008
Piwa: 12/20
Skąd: Wieden, Tarifa
Wysłany: 2008-04-26, 04:43   

fajnie napisane , masz talent nie tylko do campowania :mrgreen:
_________________
http//kamper-meine-freiheit.blogspot.co.at/

Zaden Penis nie jest tak twardy jak zycie
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
janusz 52 
doświadczony pisarz

Twój sprzęt: Fiat 2,8 JTD LMC Liberty
Dołączył: 20 Sty 2008
Otrzymał 1 piw(a)
Skąd: Zakopane
Wysłany: 2008-04-26, 07:07   

Czytając Twoją opowieść , zresztą fantastycznie napisaną , przypomina mi sie moja wprawa do Montenegro.Była to droga między Focą a Nikść. gdy żona wysiadła na pierwszy postoju i mówi ale mnie nogi bolą , ja pytam ale od czego od hamowania odpowiedziała, Tu należy nadmienić że siedziała na fotelu pasażera :haha: :haha: :haha:
z pozdrowieniami Janusz
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
 
bonusik 
weteran


Twój sprzęt: Hobby 600...w marzeniach..:))
Pomógł: 4 razy
Dołączył: 13 Mar 2008
Piwa: 10/15
Skąd: Warszawa
Wysłany: 2008-04-26, 09:56   

Kichote....wielki szacun za wspaniały opis wyprawy.... :bigok
Czekamy na ciąg dalszy.. :spoko
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Aulos 
weteran


Twój sprzęt: Bürstner Solano na Ducato
Nazwa załogi: SOKOŁY
Pomógł: 2 razy
Dołączył: 14 Lut 2007
Piwa: 62/37
Skąd: Kołobrzeg
Wysłany: 2008-04-26, 14:16   

Ubawiłem się wyśmienicie. Gratuluję i czekam na dalszy ciąg. :spoko
_________________
"Nosiciel nieuleczalnej kamperomanii"
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
kichote
początkujący forumowicz

Dołączył: 02 Lip 2007
Otrzymał 1 piw(a)
Wysłany: 2008-04-26, 19:57   Ciągi dlasze

Aulos napisał/a:
Ubawiłem się wyśmienicie. Gratuluję i czekam na dalszy ciąg. :spoko

Dzięki za dobre słowo, ciąg dalszy następuje

Hesse, czyli spełniam marzenia
O Hermanie Hesse, napisano już chyba wszystko, a więc odpuszczę czytelnikowi story, dlaczego i po co pchałem się pół europy, aby zwiedzić najmniej chyba uczęszczane muzeum w tej części świata. Trafiają tu chyba wyłącznie szkolne wycieczki (na szczęcie tego dnia obyło się bez) oraz ludzie kopnięci na punkcie tego niemiecko-szwajcarskiego literata. Pewnie sporo osób przeczytało „Wilka Stepowego”, czy Sidhartę, ale prawdziwych heesemaniaków jest jednak bardzo mało. Ja osobiście znam jeszcze 2 sztuki. Zanim dotarliśmy do maleńkiej wioski jak opisywał Montagnolę HH, to upłynęło kilka godzin, choć ok. 15 byliśmy już w Lugano. Ta część Szwajcarii jest zupełnie inna niż „po naszej stronie Alp”. Gorąco, szybko, górzyście, ostro, jeziorowo – no sam nie wiem, jak to opisać. Na pewno malowniczo, ale całe Ticino jest przeraźliwie wprost zurbanizowane i niestety uprzemysłowione. Tego zresztą obawiał się pisarz i chyba to go ostatecznie skłoniło do zejścia z tego świata. Montagnola wcale nie jest wioską, to niekończące się Lugano, które raz jest autostradą, raz willami jedną koło drugiej, raz krętymi uliczkami wbitymi w góry. Jeździ się tu takim wozem jak nasz bardzo ciężko. Powinniśmy już szukać kampingu, ale jest na tyle wcześnie, że rodzinka mówi, że skoro to ma być niby cel naszej podróży, to trza jechać od razu.
No i jedziemy - wąziutko jak diabli. Montagnoli nie ma w moim GPS, ale na podstawie mapy, którą znalazłem na stronie muzeum HH wbijam ręcznie punkt, który moim zdaniem powinien nas zaprowadzić do celu. I prowadzi, w pewnej chwili zauważam nawet drogowskaz na dom pisarza i już kierując się znakami dojeżdżamy do serca Montagnoli, którą tak ukochał Herman. To chyba rynek, na szczęście cisza i spokój. Ratusz, kościół, apteka, ale poza tym zero ludzi. No prawie. Są tu znaki, jak dość do muzeum. Patrzę na zegarek – jest piąta, ale tabliczka mówi, że dom można zwiedzać do szóstej. Myślę sobie: dobra rodzinko, zostajecie, pilnujecie, jecie, a ja z żoną na szybkie zwiedzane. Jutro replay. Znaczki mówią, że pół godziny spaceru mamy, ale okazuje się, że dojść z rynku do Cassa Camutti można w jakieś 3 i pół minuty.
No i jestem – o tym, co było w środku nie napiszę, bo szkoda męczyć czytelnika (ciekawe zresztą, kto dotarł do tego momentu…)
Punktualnie o 18 ostatnia fotka przed wejściem do muzeum i wracamy do campera. Wiem, że jutro już tu nie wrócę. Zwiedzanie domu i połażenie po szlakach HH, to nie wyprawa na ten czas. Po prostu trzeba tu być samemu, ale i tak wiem, że zbliżyłem się mocno do „mojego” pisarza.
Tymczasem mamy już prawie wieczór – jesteśmy zmęczeni i w końcu czas znaleźć spanie. Pani z obsługi muzeum rysowała mi jakiś plan na znalezienie kampingu, ale jazda po Montagnoli z zastanawianiem się i szukaniem drogi, to zdecydowanie za trudne zadanie. Nawet udało się nam wrąbać w ślepą uliczkę i było desperackie zawracanie camperem na stromej, wąskiej drodze wśród zaparkowanych aut. Polecam - ciekawe doświadczenie.
Z opisu wynikało, że kampingi są gdzieś blisko lotniska i to okazało się zbawienne, w pewnym momencie całkowicie ignorując trąbiących szwajcarów, wykonałem dziwny manewr zawracania, bo kątem oka złapałem charakterystyczny trójkąt. Ale udało się. Droga poprowadziła nas wzdłuż trawiastego lotniska na sam brzeg jeziora.
Campingów tu w brud. Ja nie wybrzydzam, więc wybieramy pierwszy z brzegu – to należący do sieci eurokempingów coś tam, coś tam. Ośrodek mógłby być marzeniem wielu moich przyjaciół. Wszystko tu jest - kręgielnie, bawialnie, baseny, telewizja satelitarna, supermarket, pierdnięcie do jeziora, a nawet bliżej, kluby nocne, traweczka, żwirek, obsługa śmigająca na melexach. No i tysiące camperów, przyczep i kampingów stacjonarnych. Raj dla mieszczucha, który czuje się tu, jak w domu. A ludzie widać kochają to miejsce – niektóre kampingi widać, że od lat te same rodziny zajmują. Nawet kwiaty mają w doniczkach i krasnale w miniogródeczkach (to nie żart – mam zdjęcie). Dostajemy miejsce w pierwszym rzędzie od jeziora, a więc widok ach, och, ech. Tylko trzeba patrzeć dalej, bo przed nami sztuczna plaża usypana i składowisko zepsutego sprzętu do pływania. Jezioro – brrr zimne, ale jestem twardziel i kiedy rodzinka szukuje jedzenie, wskakuję do wody. Pływam, prycham, jest pięknie. Ale zimna pierdzielona. No, może nie tak jak Bałtyk, ale zimna.
Babcie są zachwycone miejscem i mówią, że można tu by było dłużej zostać. Ale plan jest inny – jutro wypad stąd do Włoch. Po pierwsze ceny tu zabójcze, a po drugie, co 10 minut nad naszymi głowami ląduje lub stratuje samolot. Żeby było jasne - jakieś 20, góra 30 metrów nad nami. Nie kapuję, jak to wszystkim tym ludziom nie przeszkadza, ale to przecież nie moja sprawa. Każdy ma to, co lubi. Wieczorem robimy jeszcze wypad do wesołego miasteczka, gdzie miło było patrzeć na rzygających ludzi, którzy za własne ciężko zarobione pieniądze poddawali się torturom w stylu Adasia Chemika z komedii King Size, kiedy go na gramofonie kręcili z prędkością 45.
Z usypianiem w tym miejscu jakoś gorzej niż w Zermatt, ale i tak nieźle. Noc prawie spokojna. Normalnie, jak to na kampingu, sporo tylko pijackich śpiewów. Mam wrażenie, że rozpoznaję język polski. Ale może to tylko wrażenie.

Wilkomen Italia 13.07.2007

Cywilizacja, to jest to! Rano świeże bułeczki, ryk samolociku na dzień dobry. Pakujemy się i spadamy. Próbuje zaplanować jakąś trasę, ale wcale nie jest to łatwe. Wychodzi, że będziemy jechać bliziutko jeziora Lago di Como, co ponoć daje piękne widoki. Faktycznie piękne, ale jeziora nie widzimy tak naprawdę, tylko wąziutką drogę. Omijamy też Villę Carlotta która rzekomo jest blisko trasy, ale odstraszają górki, na które trzeba byłoby się wspiąć.
Wcześniej myśleliśmy o Toskanii, ale jadąc zaczynam odczuwać zupełnie inne temperatury, niż po „naszej” stronie Alp. Gorąco znaczy, jak w piekle. Postanawiam więc jedynie zahaczyć o morze Śródziemne, a potem przebić się nad Adriatyk. Trasę wytyczam najprościej. Wychodzi mi od granicy do Mediolanu, a potem na Genuę. W przewodniku wyczytuję, że najbardziej kuszącą miejscowością jest ciche, senne, malownicze Portofino. No jasne – Portofino, z pieśni ludowych PRL-u. Marzenie – jedziemy wesoła wycieczko!
Hahaha - dziś jak wspominam, to śmiech mnie ogarnia, bo trasa przez Włochy, mimo, że autostradami, to i tak spore wyzwanie. Im dalej od Alp, to wyższe góry mam wrażenie. Już przy samej Genui jedzie się malowniczą (a jakże) trasą, ale zmieniono automatycznie na - bardzo interesujący wysoko w górach z widokiem nad morze. Droga wyryta jest skałach. A więc wąsko i tunel za tunelem. Oczy bolą, bo raz ciemno, raz jasno. Zanim jednak dojedziemy do morza warto zauważyć Parco Naturalne Campanne di Marcarolo, które mija się jadąc hajłejem. Niesamowity, zielony masyw górski, który ciągnie się na kilkanaście kilometrów. Pewnie bardzo ładny u góry, ale ani czasu, ani ochoty w nas na odwiedzanie tych miejsc. Miasta też mijamy ogromnym łukiem zupełnie lekceważąc opisy, że cała Lombardia, to jeden wspaniały zabytek z rarytasami jak Pavia, czy Alessandria. Olewamy bogatą kolekcję rzeźb w Castello Viscento oraz Cremonę, gdzie Antonio Stradivari wyrabiał okrutnie drogie skrzypce. W uszach brzmi mi melodia Portofino mam nadzieję dziś w sennej zatoczce w cichej restauracyjce zjeść miejscowe specjały frutti di mare popijając coca-colą.
Przy okazji podaje tekst słynnej piosenki.

Miłość w Portofino Sława Przybylska
Jest długie lato w Portofino
I dużo gości z wszystkich stron
I strumieniami płynie wino
Tu w Portofino przez całą noc

Dla wszystkich dziewcząt z Portofino
Wystarczy w samochodach miejsc
I każda będzie mieć na kino
Tu w Protifino gdy lato jest

Tamtego roku w Portofino
Skończyłam 19 lat
A nie wiedziałam że jest miłość
Tu w Portofino no bo jak

Jest tyle dziewczyn w Portofino
A zobaczyłeś właśnie mnie
Pomarańczowy księżyc płynął
Gdy w Portofino mówiłam nie

We mgle zginęło Portofino
W zaroślach ostro krzyknął ptak
W zatoce księżyc się rozpłynął
I w Portofino szeptałam tak, tak

Ty miałeś zostać w Portofino
Do miasta już wysłałeś list
Z moimi w morze miałeś płynąć
Tu z Portofino i wrócić dziś

Wiedzieli ludzie w Portofino
Że do wesela dzień czy dwa
Gadali z jaką dumną miną
Przez Portofino będę szła

Lecz wyjechałeś z Portofino
Na drodze został żółty kurz
Nie mogę śmiać się w nos dziewczynom
A w Portofino jest jesień już

Jedziemy cały dzień - z maleńką przerwą gdzieś na parkingu (przepraszam, ale już zapomniałem, gdzie to było). Dojeżdżamy na riwierę włoską po południu. Jest zmieniono automatycznie na - bardzo interesujący gorąco. Skręcam z autostrady jadąc na łeb i naszyję wąziutką stromą szosą w kierunku Portofino, co wedle GPS-a i mapy jest na końcu niewielkiego półwyspu. Martwi mnie, że nie widać na nawigatorze ani jednej szerokiej drogi do tej niby uroczej i cichej miejscowości. W powiększeniu na ekraniku same szare, wąziutkie uliczki, co według legendy mapy jest na pograniczu drogi osiedlowej z leśną. Ale nie daję się – co prawda dzieciaki zaczynają się denerwować. Nic dziwnego, w środku campera sauna.
Kurna, jaki tu ruch i jakie wąskie drogi. Dojeżdżam w końcu do Rappalo, co UWAGA CYTAT z przewodnika „jest idealnym miejscem na rodzinne wakacje z szeroką plażą, niedrogimi hotelami i XVII wieczną kolegiatą”. Tedy jedyna droga wg mapy prowadzi do Portofino. Żeby było jasne – droga jest kurewsko wąziutkim asfaltem wzdłuż wybrzeża, które przypominałoby promenadę w Międzyzdrojach, gdyby zwęzić ją do 4 metrów jezdni. Przejeżdżam camperem przez środek miasta drogą, na której nie wiem, czy swoim motorem WSK bym się na niej zmieścił. Tak jest wąsko, i tak jest stromo. W górę i w dół, przez centrum zatłoczonego kurortu. Niejaki lord Georgie Byron opisywał to miejsce jako „raj na ziemi”. Dla mnie to piekło na ziemi – droga, jeśli chodzi o parametry jest mniej więcej taka sama, jak ta w której utkwiłem w Szwajcarii, ale tam byłem sam, a tu w dwie strony popierdziela milion samochodów, miliard skuterów i trylion ludzi. Nie przesadzam.
Szans na zawracanie żadnych – od drogi idzie ciągły pas, tych niby tanich hoteli, zero chodnika, tylko jeden długi, wijący się mur i od czasu do czasu brama wjazdowa. Ciągle przebijam się przez Rappalo, a mój GPS mówi, że będzie tylko gorzej, bo uliczka, w którą wjeżdżam za chwilkę zmieni się na jeszcze mniej „główną”. W końcu widzę jakiś znak zakazujący jazdy dalej camperami i przyczepami. Oczywiście olewam, bo jak tu zawrócić? Widzę jednak Włocha, co wyskakuje na drogę i wyraźnie do mnie macha, żebym dalej nie jechał. Wpadam w panikę i uwaga, uwaga! Znowu cud. Dostrzegam po prawej stronie zarys kościoła. Skręcam w wąziutką uliczkę licząc, że będzie jakiś placyczek na zawrócenia. Na szczęście przed kościołem jest zatoczka, czyli nawet nie muszę wycofać, Co prawda trwają tu jakieś prace i przejeżdżam po deskach, metalowych złożonych rusztowaniach i wężu pod ciśnieniem, co od razu strzela w jakiegoś robola włoskiego wodą. Ale zanim zmoczony makaroniarz mnie dopędził, już wracam do centrum Rapallo. Znowu koszmar, ale marzę tylko, aby wyjechać jak najdalej od Portofino i od morza. Już nie chce mi się żadnych frutti di mare. Chcę tylko w miarę płaskiego kawałka, aby zatrzymać się i wysiąść i zapytać o jakiś kemping. To jednak nie takie proste – tu NIGDZIE nie można się zatrzymać, nie ma parkingów, wszędzie zakaz i miejsca wyznaczone zajęte tak, że nawet roweru się nie wciśnie, a co dopiero ciężarówkę. Znowu wspinam się na górę w kierunku autostrady, ale godzina jest już późna i jakoś tak kurcze uważam, że MUSI w tej miejscowości być jakiś kemping. W końcu jest – nie kemping tylko stacja benzynowa. No, stacja to może zbyt szumne słowo. Zjazd z drogi - dwa dystrybutory i mikroskopijny parking - oczywiście ze znakiem - zakaz camperów. Olewam przepisy, zatrzymuje się i idę na stację po pomoc. Kiepsko z komunikacją, ale od mało uprzejmego Włocha dowiaduję się, ze niedaleko centrum Rapallo jest kemping. I znów wracam do piekła, wąziuteńką i stromą jak jasna cholera drogą. Ale nagle widzę znak - jest, kurna jest! Kemping 2,5 km. Korkuję jeszcze bardziej to miasto i jadę 20 na godzinę, aby nie przegapić zjazdu, ale w końcu udaje mi się dojechać na podobno jedyny w tym mieście kemping. No, nie jest to Portofino i mam wrażenie, że trafiłem na ogródki działkowe w dużym mieście, ale na bramie mówią, że: albo wjeżdżam i zatrzymuję się na ostatnim wolnym miejscu, albo won. No dobra - wjeżdżam. Miejsce wyznaczone, ogrodzone żywopłotem, akurat, żeby zaparkować, rozwinąć markizę i w końcu wysiąść
Santa Maria - jaka ulga. Przede wszystkim kąpiel. To full wypas kemping, bo ma basen. Lecę jak na skrzydłach i taki spocony rzucam się w chlorowaną do szpiku wodę. Cudowna. Wszyscy po kolei się odświeżają i zaraz wracają humory – nie było tak źle. Trza iść do miasta.
Jedna z babć chce zostać z najmłodszym, więc z mniejszą ekipą wyruszamy z powrotem do centrum Rapallo. Przecież trzeba się wykąpać w śródziemnym - prawda? Pani na recepcji jest Rosjanką i bez problemu wyjaśnia nam, jak najłatwiej dotrzeć do centrum. Co prawda foldery kampingu twierdzą, że jest on położony niecały kilometr od morza, ale to zwykła teoria. Kilometr jest, ale w linii prostej, przez wielgachną górę, dostępną tylko dla śmigłowców. To nie żart, bo na górze ponoć same miljardery mieszkają, dla których to podstawowy środek lokomocji. A więc do centrum dojeżdżamy autobusem. I jest pięknie. Na przystanku poznajemy sympatyczną rodzinę Holendrów, którzy podobnie jak my podróżują camperem i podobnie jak my, chcieli dojechać do Portofino. Tylko im się udało. Ha ha – no prawie, bo byli już 3 km przed celem podróży jak ich carabinieros zgarnęli i bez litości skasowali na 75 eurasów. A więc jesteśmy tyle do przodu i postanawiamy to przejeść.
Po drodze oczywiście obowiązkowa kąpiel w Śródziemnym. To ciekawe przeżycie, bo owe „szerokie plaże”, to w praktyce - UWAGA - 20 metrów na całym wybrzeżu, które nie jest płatne i prywatne. Plaża wysypana jest ostrymi kamieniami, które tu nawieziono, bo oryginalne skały są jeszcze bardziej nieprzystępne. Ale co tam, żeśmy się wypluskali całą rodziną i było miło. Potem pizza (naprawdę niezła), zjedzona w restauracji 2 metry od drogi, którą wcześniej jechałem camperem. Najmilsze było to, że co chwilę jakiś idiota próbował, (podobnie jak my i znajomi Holendrzy), dojechać do portofińskich zatoczek. Super było z perspektywy wygodnego fotela i ze świadomością zaparkowanego campera, patrzeć na baranów przerażonych za kierownicą i wpatrzonych z oszukańcze GPS-y.
No to tyle z naszego pobytu w Rapallo. Już na kampingu poznajemy Polaków, którzy (osobówką) jeżdżą po europie i polecają nam jakieś miejsca w Chorwacji, do której zamierzamy dotrzeć za dwa dni. Oczywiście nie zamierzam skorzystać, ale miło jest pogadać.
Camping Rapallo http://web.tiscalinet.it/campingrapallo koszt - auto 11,5 eur, osoba dorosła 6 eur, bambini 3 eur

Romantyczne lato w Wenecji 14.07.2007
Pierwszy nocleg we Włoszech przekonuje mnie, że latem w tym kraju nie mam co robić. Jest gorąco, plaże zatłoczone i podobno brudne wszędzie. Nie ma rady, jedziemy do Chorwacji. Tak naprawdę jednak, wcale nie jesteśmy zmartwieni, bo owy kraj, jak go zapamiętałem jest całkiem miły i przede wszystkim tańszy. A więc żegnaj niegościnne Rapallo. Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że jako porządni i uczciwi Polacy orżnęliśmy Włochów, bo na rachunku widniało jak byk, że płacimy za dwie osoby. Mimo, że wcześniej mówiłem dokładnie, ilu nas na pokładzie, to wyszło inaczej - co nie oznacza, że tanio. Prawie 25 euro ze wszelkimi podatkami, no więc nie wyprowadzałem ich z błędu i z lekkimi tylko wyrzutami sumienia pognaliśmy za wschód. Tego dnia zamierzałem dotrzeć do Wenecji - a co! Jak już tu jesteśmy, no to trzeba koniecznie dać się oddać kontemplacji sennego i cichego placu św. Marka, w miłej i przyjemnej atmosferze wypić cappucino. Hahahaha.
Już raz latem byłem w Wenecji i to prawdziwy horror, ale byłem tylko ja i dlaczego mam mieć jako jedyny złe wspomnienia? No pytam się, dlaczego? A więc heja, camperku. Najsampierw Parma, a potem Padwa. Ale nie dane nam było poznać, ani smaku szynki suszonej przez 10 miesięcy, ani ostrego posmaku królewskiego parmezanu. Zamiast aceto balsamico musieliśmy zadowolić się podrabianą colą z Lidla. Podobnie ominęliśmy Padwę i nici z nasączenia naszych prymitywnych słowiańskich łepetyn mądrością jednego z najstarszych uniwersytetów na świecie, gdzie i Dante i Galileusz wykładali (nie kafelki). No cóż szkoda mi Padwy, bo przecież tu najlepiej poskromić złośnicę, co dawno już udowodnił Szekspir. Trudno - złośnica dalej pojechała naszym camperem i dowiozłem ja nawet całą i bezpieczną do kraju, na dowód, że każdy facet ma coś z Sokratesa. Głównie trwanie przy Ksantypach właśnie.
Oczywiście po drodze było też drugie szekspirowskie miasto. Verona podobno jest bardzo, ale to bardzo zamożna i tak była od zawsze. Rody Cappulettich i Monteccihich istniały naprawdę, ale historię Romea i Julii słynny Anglik zmyślił od początku do końca. Więc nie będziemy sobie zaprzątać głowy zwiedzaniem Casa Romeo i Casa Guilietta, które zresztą, jak twierdzi nasz przewodnik, są nie warte obejrzenia.
Zbliżamy się powoli do okolic Wenecji, mam oczywiście złe przeczucia, że może być problem z kempingiem o tej porze roku. Kiedy czytam w przewodniku, ile trzeba zapłacić za postój, a potem transport do Piazza San Marco, to mam przez chwilę ochotę dać gazu i za jednym zamachem skoczyć do Chorwacji. Ale to w cholerę drogi i wiem, że w takie upały więcej niż 400 km w Camperze to zabójstwo. A zresztą nie jesteśmy na wyścigach i trzeba też i pozwiedzać i poodpoczywać. Na jednej ze stacji benzynowych pożyczam dokładną mapę Włoch i szukam kampingów w okolicach Wenecji. Są trzy. Dwa bardzo blisko, a jeden ciut na zachód (czyli po drodze). Na samym cypelku, który jakby wymierzony jest w stronę Miasta na Palach widać zaznaczony trójkącik. Miejscowość nazywa się Fuzima i widzę na mapie jak byk, że jest zaznaczone połączenie promowe do centrum Wenecji. Na to liczę, a więc decyzja - tam śmigam. Tylko jak trafić? Mój GPS, choć dokładany w tym kraju, o Fuzimie nawet nie słyszał. Zaznaczam pi razy oko punkt i jedziemy. Coraz bliżej, coraz bliżej. W końcu mam wrażenie, że muszę już być prawie na miejscu i faktycznie jest jakaś tablica. Skręcam na czuja i dojeżdżam. No i stoją campery – tylko, że ze 3. Miejsce wygląda jak wielkie trzcinowisko. I tak jest w istocie, jesteśmy przecież prawie na bagnach. Okazuje, się że to jakiś ośrodek kościelny – no nie przeszkadza mi, ale mówią, że stąd nie ma połączenia do Wenecji, tylko trzeba dymać kilometr do drogi, a potem autobusem do pętli. Potem drugim autobusem do parkingu przed Wenecją i dopiero stamtąd tramwajem wodnym.
Uświadamiają mi, że to nie jest Fuzima i każą jechać dalej. No to jedziemy, ale drogi tu poplątane, za cholerę nie można się zorientować, W końcu w jakieś wiosce zatrzymuję się przy barze i idę na spytki. Trafiłem idealnie, choć jesteśmy raptem kilkanaście km od mekki turystycznej, to tu nikt z obcych nie trafia. Siedzą przy barze same dziadki, jakby wyjęte żywcem z filmów Fellinniego. Żaden nie gada po angielsku. No to machaniem wyjaśniam czego szukam i na kartce zapisuje. W końcu mówię, że jestem Polako i że Boniek i że papież. I zadziałało - języki się rozwiązały, na kartce ktoś mapę narysował i serdecznie żegnany ruszyłem w drogę, co jak napisali jeszcze potrwa ok. 15 km. Ale wszystkiego jest w końcu kres i znalazłem zjazd na Fuzimę. Na miejscu ogromny, wręcz gigantyczny ośrodek. Tylko, że … miejsc brak.
Ale powiedziałem, że bambini małe, bardzo zmęczone i na szczęście obsługa zlitowała się. Kazali wjechać, znaleźć kawałek placu i powrócić, aby zameldować się. Oprócz miejsc na campery i namioty jest tu mnóstwo domków. Standard „europejski”. Mijamy pralnie, sklepy, prysznice i dojeżdżamy w końcu nad morze. Oczywiście wygląda to miejsce jak port i jest to port. W rzędzie stojące przyczepy, campery i jeden kawałeczek zeschniętej trawy dla nas. Ale jakie miejsce! W linii prostej widać dokładnie Viennę. Parkujemy, najpierw sikania, mycia i jedzenie.
*
Niesamowite, jak człowiek szybko się regeneruje. Po dosłownie godzinie wszyscy mamy dobre humory i chęć zwiedzania. Okazuje się, że tuż przy ośrodku jest faktycznie prom, który prawie do placu św. Marka dopływa i kursuje co godzinę. Kupujemy bilety w recepcji i próbujemy się zamustrować. Takich jak my jest jeszcze jakieś 200 osób, a „prom” to nie prom, tylko stara, duża łódeczka z rzędami prowizorycznych siedzeń.
Jakimś cudem udaje się nam nie wpaść do wody. Z dzieciakami na rękach przepychamy się i załapujemy się na pierwszy rejs. Starszy syn wpadł tylko w histerię i panikę, bo się przestraszył wody i 20 minut podróży to jeden wielki ryk na pokładzie. Ale w końcu mu przeszło.
*
Wenecja w sobotnie popołudnie w lipcu. To wystarczy za opis. Trzeba jeszcze dodać, że trafiliśmy na jakieś święto i tego dnia, był ponoć największy i najbardziej spektakularny na świecie pokaz sztucznych ogni. Efekt, to jakieś dwa miliony turystów. Ale daliśmy radę, tylko trzeba było w końcu uciekać, bo ok. 20 zaczęli się ludzie rozkładać przy grande canalle, aby podziwiać pokaz. Wrażeniami nie ma co się dzielić, bo sztuczne ognie oglądaliśmy już z Campera. Były piękne nawet z odległości tych parku kilometrów, ale w centrum musiało to po prostu zwalić na kolana.
Z ciekawostek na campingu warto zwrócić uwagę na hordy wypasionych szczurów, które wałęsają się miedzy namiotami.
To niestety nie żart.
Camping Fuzina venezia koszt 14 euro za osobę, 18 za kampera, www.campingfuzina.com

Ciao Italia 15.07.2007

To chyba już koniec włoskiej przygody na ten sezon, w planach mamy jeszcze… Rzym, ale to za pół roku w grudniu. Wyjeżdżając z Fuzimy na ciągle płatną autostradę mam nadzieję wykąpać się dziś w krystalicznym Adriatyku. Jest niedziela i trasa wygląda podobnie jak u nas w tym czasie nad morzem – znaczy bardzo tłoczno. Do Chorwacji wychodzi mi, że trzeba jechać wzdłuż wybrzeża na Triest, a potem przez Słowenie i dalej na półwysep Istria. Plany obejrzenia Dubrownika odkładam na inne dziesięciolecie, bo i na tej szerokości geograficznej jest za gorąco. Istria ze swoją infrastrukturą turystyczną jest odpowiednia dla nowotworzącej się klasy polskiej średniej. Będziemy niczym paniska zamawiać różne potrawy, co to, ani smakują, ani nie wyglądają apetycznie. Będziemy wybrzydzać i grymasić na jakość obsługi w campingach, a na koniec coś zabierzemy sobie na pamiątkę – na przykład gaśnicę z pola, albo kran, albo najlepiej maskę do nurkowania, leżak, czy materac (jak zostawione na plaży, znaczy nasze).
No i oczywiście przede wszystkim będziemy głośno gadać po Polsku, aby nikt nie miał wątpliwości, kto w tym państwie, kontynencie i planecie jest absolutnie najważniejszy. Na razie jednak przeżywam jak zwykle stres na granicy, bo nasz camper nie stał się w międzyczasie 6-osobowy, a rodzinka już całkiem bezstresowo rozwalona na rozłożonych kanapach. Na szczęście jednak na żadnej granicy nikt nie wyraził ochoty na wejście na pokład i szczęśliwie dotarliśmy do Chorwacji. W tym dniu płacimy kilka razy za autostrady i mam straszny do siebie żal, że nie wybrałem z bankomatu euro, co by płacić gotówką a nie kartą kredytową, co pewnie prowizyjne nas zeżre.
Wrażenie z podróży takie sobie – jest górzyście, i stromo, i gorąco. Ziemia stała się czerwona dla odmiany. Z poprzedniej podróży pamiętałem wioski zniszczone przez wojnę. Nowa droga, albo omija okropne pamiątki, albo już posprzątali. W każdym razie płatna autostrada to jeden pas ruchu z podwójną ciągłą linią, że ani zjechać ani wyprzedzić. Wszyscy jadą sznureczkiem – głównie za mną, bo należę do kierowców, co się nie spieszą, a camperowa prędkość podróżna (czyt. 80 km/h) jest właściwa. Mam więc w dupie ryki klaksonów i spokojnie dojeżdżamy do półwyspu Istra. W międzyczasie żona studiuje przewodnik i wychodzi, że idealna dla nas miejscowość wypoczynkowa to Vrsar. Nazwa nie do wymówienia przez normalnych ludzi.
Jest tu zagłębie owoców morza i zagłębie naturyzmu. Bajka po prostu.
Nigdy nie byłem co prawda na plaży FKK („wolna kultura ciała” – z niem), ale już mi się podoba. Luz to luz. Na razie jadę - niczego po drodze nie idzie zwiedzić, ani zobaczyć, bo trzeba się skupiać na wąskiej drodze i obserwacjach GPS, który na oko podaje mi odległość do końca podróży. Na oko, bo Chorwacja jest tylko teoretycznie na moich cybermapach, w praktyce nawigacja zna tylko autostrady i to nie wszystkie.
Dojeżdżając do Vrsaru mijamy gospody, których kucharze aktywnie zatrzymują turystów, ale ani grappa ani fisze nas nie nęcą i docieramy do prawdziwego zagłębia turystyki. Wybieram pierwszy camping, choć są tu całe ich hordy. Każdy ma swoje plusy i minusy, a to zatoczka bliżej, a to sklep, a to basen, a to bliskość miasta, a to bliskość plaż naturystów.
Nasz to full exclusiv. Ma basen, kilka restauracji i jakieś 2 km plażą do promenady w centrum. Ciekawie wygląda zameldowywanie się w tym miejscu. Parkujesz przed recepcją, a potem latasz po polu i szukasz wolnego pola. Każdy placyk jest opisany i zaznaczony na mapce. Potem szybko z powrotem zanim cię inni ubiegną – dostajesz tabliczkę i jedziesz. To wszystko.
Nasze miejsce jest całkiem sympatyczne – na samym końcu ośrodka. Za sąsiadów mamy jedynie dwa campery, a naprzeciwko prawdziwy las. Można nawet się wysikać, a wieczorem namiastkowo pocieszyć przyrodą. A do wody 100 metrów, choć do takiej co wejście cywilizowane (betonowe znaczy) jest ciut dalej. No i tyle opisu – do plaży naturystów przechodziło się otwartą bramą, gdzie cały ośrodek był tylko dla nagusów. I to chyba najlepsze miejsce, jakie widziałem w Chorwacji. Główne pole namiotowe jest na wyspie, do której dochodzi się mostem (tylko dla pieszych). Wyspa spora cała zadrzewiona, mnóstwo cienia, a przy tym oczywiście prysznice i duża restauracja. Plaża sztucznie usypana piaskiem, ale bardzo przyjemne, jedyna „wada”, to trzeba się przyzwyczaić, że wszyscy tu chodzą na golasa i zapewniam, że nie są to modelki, a głownie niemieckie emerytki i (o zgrozo) emeryci, co nawet do restauracji bez niczego chodzą i spożywają. Uprawnie seksu jest tu oczywiście zabronione, ale można sobie poradzić…
I o tyle - 5 dni spędziliśmy na smażeniu się na plaży, zażeraniu się krabami, homarami, świeżymi ostrygami, małżami, krewetkami, kalmarami, a do tego truflami. Polecam. Za zwiedzanie wystarczyła nam jednodniowa podróż do Poreca, gdzie warto połazić po starym mieście i obejrzeć średniowieczną bazylikę, ale na litość boską NIE latem, a na pewno NIE w południe, jak czyni to większość z turystów.
Piszę te słowa, jak trwa u nas szczecińska zima, czyli za oknem leje, temp ok. 3 stopnie na plus (odczuwalne minus trzynaście), a połowa miasta (łącznie z moimi dzieciakami) ma grypę żołądkową. Nie będę się więc dodatkowo wkurzał i podaruję sobie i czytelnikom szczegółowe opisy byczenia się na wakacjach, gdzie i ciepło i słonecznie jest.
Camping AC Porto Sole, cały koszt 4 doby, 838 HRK www.maistra.hr

Wielki powrót
Dwa tygodnie, to dużo i jednocześnie bardzo mało. Plany, aby w powrotnej drodze przejechać przez Węgry padły. Jest za gorąco, a poza tym jakoś trzeba Alpy pokonać i z tego co wiem, najbezpieczniej jednak przez Austrię. Mój GPS wytyczył drogę 1400 km od Vrsaru do domu i w piątek 20 lipca po południu jesteśmy spakowani i gotowi. Nietypowo wyruszamy, bo ok. 18, ale to okazuje się dobrym pomysłem. Raz, że jeszcze cały dzień byczenia i smażenia gołych tyłów, a poza tym najgorsze upały za nami, dzieci posnęły, a ja wypoczęty i ruch na drodze niewielki stosunkowo. I jedziemy. Plan mówi, że w domu za dwa dni, ale co dziwne, idzie nam znakomicie.
Znajomą już trasą wzdłuż wybrzeża docieramy do granicy ze Słowenią, potem A 10 na Ljubijanę a dalej A1 do Austrii i Niemiec. Kilometry mijały, rodzina na tylnym śpi, ciemno się zrobiło i górzyście. Nic nie widać. Czekam aż Austria nastąpi i zamierzam przed Alpami się zatrzymać. A tu tylko tunele i tunele. Pamiętam, że widoki na tej trasie są powalające, ale no cóż. My nie widzimy nic.
Autostrady w Austrii są płatne i szukam miejsca, gdzie winietę mam kupić. Jadę i jadę. Gdzie ta granica? Na jednym tylko CPN-nie widziałem szyld, że można nalepkę kupić, ale pomyślałem sobie, że na samej granicy też można. I w taki sposób dojechałem do Niemiec. Dokładnie tak. Do Niemiec. Nie wiem, kiedy minęły cała Austria – a może jej nie było, tylko nas teleportowało? Trudno orzec, bo GPS też jakoś dziwnie zwariował i nijak właściwego powiększenia nie udało mi się ustalić, Granica niby teoretycznie jest, ale w praktyce ani śladu celnika, czy szlabanu.
Oszczędziłem więc parę euro na winietę, choć wiem, że ciężko byłoby się wytłumaczyć za brak opłaty. Już w Niemczech zatrzymujemy się na parkingu i ok. 2 w nocy włażę na pięterko.

A to Polska właśnie 21.07.2007
Rano szok. Wyjeżdżaliśmy w środku lata, gdzie 35 stopni w cieni standardem jest, a trafiliśmy na późną, dżdżystą jesień. Temperatura o 8 rano jakieś 11 stopni. Piździwa i leje.
GPS twierdzi, że do domu mamy 900 km. Jesteśmy w okolicach Drezna. No nic, jedziemy, bo na tym parkingu za sikanie trzeba oczywiście płacić. Tylko dzieci jedzą śniadanie.
Gdzieś około południa zatrzymujemy się na ogromnym parkingu przed drogowym MC Donaldem. Szkoda, że nie zapisałem gdzie to jest, bo robi wrażenie. Po raz pierwszy w życiu widziałem, jak sedesik sam się mył po wstaniu z niego. Przed każdym pisuarem monitor. Darmowy Internet, sale do ćwiczeń, kawiarnia i potężny plac zabaw. No ekstra, tylko autostrada szumi. I z szumem autostrady dojechaliśmy aż do Berlina. Nie szło się zatrzymać na żadne atrakcje, bo cały czas lało i lało. Na ringu byliśmy ok. 17 i naturalnie wyszło, że jedziemy aż do końca. Zawsze, co domek, to domek.
Ostatnim akcentem, który zapadł mi w pamięć była granica. Nasza w Kołbaskowie.
Powiem tak, było to niecałe pół roku przed wejściem do strefy Shoengen. Kilka lat po wstąpieniu do Unii. Przez ostatnie dwa tygodnie wielokrotnie przekraczałem różne granice i NIGDZIE tyle nie stałem, jak w Kołbaskowie. Godzinę – jak za dawnych dobrych czasów. Jeden długi ogoneczek i (p)ogranicznicy, którym nigdzie się nie spieszy. Paszporcik, trzepanie bogu ducha winnych turystów, zero ochoty na otwarcie drugiego terminala i manie wszystkiego w dupie. Tak to wyglądało i dzięki bogu już nie wygląda…
Dojechaliśmy do domu przed północą. Lekko wyczerpani wciągamy tylko nasze dzieci na górę. Jak miło wrócić do własnych 4 kątów. Do własnego ogrodu, szopy, motorów, kotów i całego bałaganu, który człowiekowi do niczego nie jest potrzebny, a jednak nie sposób z niego zrezygnować. Na szczęście ciągle bardziej jeszcze chciało mi się wydać na campera kilka tysięcy, niźli kupić za to meble, na przykład.
To koniec, ciekawe, komu udało się doczytać do końca. Nie będzie podsumowania, ani podliczania kosztów. Po cholerę. Zostało kilkaset zdjęć i wspomnienia. Po to też opisałem w końcu naszą podróż, żeby nie zapomnieć. I żeby jeszcze kiedyś wyruszyć gdzieś…
W camperowej wyprawie udział wzięli:
Babcia Bogusia
Babcia Jadzia
Żona Basia
Synuśki Ignacy i Nikodem
Oraz piszący te słowa Piotr
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
magdajacek 
początkujący forumowicz

Twój sprzęt: Weinsberg/Meteor? na Ducato, 91r.
Dołączyła: 18 Lis 2007
Postawił 4 piw(a)
Skąd: Borówiec/Poznań
Wysłany: 2008-04-26, 23:01   

Jestem dopiero w polowie, ale nie mogę się już powstrzymać- SUPER!! :bukiet:
no...dojechałam do końca- a gdzie spis rzeczy do spakowania??!! ;) Opis świetny :brawo:
Ostatnio zmieniony przez magdajacek 2008-04-26, 23:42, w całości zmieniany 1 raz  
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
maga 
weteran


Twój sprzęt: Roller Team Granduca Garage P
Nazwa załogi: Ewa i Maciek
Pomógł: 2 razy
Dołączył: 07 Maj 2007
Piwa: 79/186
Skąd: Zaniemyśl (Wlkp)
Wysłany: 2008-04-26, 23:02   

Przeczytałem jednym tchem Twoją relację i jestem pod wielkim wrażeniem przygód jakie przeżyliście.
Relację czyta się jak przygodową książkę.

Masz rację,lipiec nie jest dobrym miesiącem na zwiedzanie południa Europy.
Osobiście lubię tam spędzać urlop na przełomie września i października, przedłużając sobie lato.

Pozdrawiam :spoko
_________________
Pozdrowienia z Pyrlandii !

Czołem wiaruchna kochana !!
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Tadeusz 
Administrator
CamperPapa


Twój sprzęt: Fiat Talento Hymercamp
Nazwa załogi: Kucyki
Pomógł: 16 razy
Dołączył: 06 Lis 2007
Piwa: 1595/2326
Skąd: Otwock
Wysłany: 2008-04-26, 23:33   

Nie wyobrażam sobie, Piotrze, abyś obronił się przed kupnem kampera. Nieuchronnie to nastąpi. Życzę Ci tego z całego serca. I nam. :-D
_________________
W życiu najlepiej jest, gdy jest nam dobrze i źle. Kiedy jest tylko dobrze - to niedobrze.
Ks. Jan Twardowski.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
eler1 
Kombatant


Twój sprzęt: kamper
Nazwa załogi: elerki
Pomógł: 12 razy
Dołączył: 15 Sty 2007
Piwa: 52/129
Skąd: mazowieckie
Wysłany: 2008-04-27, 00:00   

Nie mogłem się oprzeć i przeczytałem od deski do deski :bajer super relacja oraz talent pisarski - pogratulować :spoko
_________________
Pierwsza MAŁA KARAWANA na CT :)

Życie jest jak pudełko czekoladek nigdy nie wiadomo na co się trafi.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
f68 
weteran


Twój sprzęt: Dethleffs Globethrotter A520
Nazwa załogi: f68
Dołączył: 08 Paź 2007
Piwa: 5/6
Skąd: 3city
Wysłany: 2008-04-27, 07:37   

relacja super
też życzę kampera

pozdrawiam
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
 
SlawekEwa 
Kombatant
Slawek Dehler


Twój sprzęt: Blaszka Ducato L4H2 3.0 JTD
Nazwa załogi: Fendziaszki
Pomógł: 28 razy
Dołączył: 10 Lut 2007
Piwa: 240/601
Skąd: z głębokiego buszu
Wysłany: 2008-04-27, 09:29   

Jak do tej pory to najfajniejsza relacja z podróży czytana na CT. :bigok
_________________
Życie jest dane wszystkim, ale starość tylko wybranym.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
eeik 
Kombatant
"Mała Karawana"


Twój sprzęt: Dethleffs
Pomogła: 1 raz
Dołączyła: 22 Lut 2007
Piwa: 13/7
Skąd: Śląsk-Wodzisław Śl.
Wysłany: 2008-04-27, 15:26   

Rewelacja

Uwielbiam ten żartobliwy ton opisujący perypetie :) ))

Co do pokonywania górskich dróżek w Alpach też coś wiem :zimno :zimno :zimno
Tylko, że bez faceta w załodze - to dopiero panika
_________________
Ewa

Powyższy post wyraża jedynie opinię autora w dniu dzisiejszym.
Nie może on służyć przeciwko niemu w dniu jutrzejszym, ani każdym innym następującym po tym terminie.
Ponadto autor zastrzega sobie prawo zmiany poglądów, bez podawania przyczyny.
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
 
MAREKH 
weteran


Twój sprzęt: LMC na DUKATO
Dołączył: 28 Wrz 2007
Piwa: 256/71
Skąd: Kielce
Wysłany: 2008-04-27, 20:23   

Rzeczywiście bardzo fajnie napisane. Przeczytałem od deski do deski,z tym większym zainteresowaniem,że wybieram się podobnym szlakiem,tylko że do Francji.
_________________
Marzenia-podróże-uśmiech
https://www.youtube.com/watch?v=LJoQJV1HsRE
https://www.youtube.com/watch?v=RR91HBlRqKg
https://www.youtube.com/watch?v=gat7m3z_BVk
https://www.youtube.com/watch?v=11BlqFL8t2c
https://www.youtube.com/watch?v=xV91EI-M1tk
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum

Dodaj temat do ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
*** Facebook/CamperTeam ***