Budzimy się w naszym obskurnym hoteliku. Jak się okazuje służy on głównie do uprawiania pozamałżeńskiego seksu - przez większość nocy przyjeżdżały i wyjeżdżały parki "małżeństw na godzinę czy dwie";-) Rano próbujemy się rozliczyć z wodzem tego przybytku, ale problemem staje się waluta. On nie chce euro. No wszyscy chcą a ten nie.
Zatem klika wypraw do miasteczka, gdzie zdobycie lokalnych tiurlików nie jest wcale takie proste. W końcu od jakiegoś lokalesa po dośc słabym kursie wyrywamy kasę żeby zapłacić za hotel. Starciliśmy dobre 2 godziny, na szczęście dzisiaj dalekiej jazdy nie mamy. Byle do Kiffy. Jednak złośliwość przedmiotów martwych daje o sobie znać. W Polonezie ujawnia się usterka której wystąpienia zapoczątkowane zostało najprawdopodobniej pod Dakhlą, kiedy wyciągano go z błota - pęka główna laga lewego resoru, a przynajmniej w tym momencie zostaje to odkryte.
Przymusowy postój na poboczu, trochę kombinacji, kawałek starej opony wyszperany w śmieciach na poboczu i pas transportowy z grzechotką. Dwie godziny medytacji i pracy i gotowe - auto może jechać dalej. Zdejmujemy część obciążenia z Poloneza, przekładamy do Żuka, z którego z kolei zdejmujemy lekkie, ale gabarytowe rzeczy.
Żeby nie było za różowo - w Żuku pęka jedna felga i powolutku schodzi powietrze. Co jakieś 60-70 km trzeba się zatrzymać i dmuchnąć 1,5 atm. Dajemy radę, w Kiffie się pospawa.
Do Kiffy docieramy po zmroku, na polu namiotowym (camping to się nazywało, ale taka nazwa to na wyrost) żądają bezczelnie 10 Euro od osoby. No cóż - nie lubimy dawać się dymać bez żadnego zażenowania. Negocjacje są z góry wykluczone, pan twierdzi że taka cena i konieć. No to zgłaszamy z premedytacją tylko 2 osoby z każdego auta. Przynajmniej przepłacamy tylko dwu, trzykrotnie, a nie sześcio czy ośmiokrotnie...
Pole jest precyzyjnie zasrane przez kozy, miejsce przy miejscu, dlatego chłopaki śpią w hamakach, a ja z Sylwią w Żuku.
Wieczorem jeszcze impreza z innymi załogami polskimi i blue vodka;-)
Najtrudniejszy dzień. Po pierwsze najdłuższy etap, w rzeczywistości przejedziemy tego dnia (a raczej doby) ponad 800 km, po drugie spędzimy w aucie 24 godziny.
Ruszamy na granicę malijską. TO jakieś 200 km pogarszającej sie drogi. CO jakiś czas krater czy brak asfaltu, droga wąska, wystrzępiona, zniszczona. Do tego co chwilę posterunek. W sumie od stolicy, na dystansie 1000 km jest ich około 50. Daje to kontrole co 20 km.
Na granicy sprawnie w miarę opuszczamy Mauretanię i podjeżdżamy pod straznice malijskie. A tam luzik i brak pośpiechu.
Przechodzimy kontrole Ebola (pomiar temperatury z czoła) i dostajemy pieczątki wjazdowe. Poszło szybko - w sumie cała granica to jakaś godzina na obu posterunkach. Ruszamy przed siebie i już po chwili mamy szlaban - płatna droga. No highway normalnie. Pan usiłuje sprzedac nam bilet za 1000 tiurlików (670 CFA to 1 euro), bo jak twierdzi do Żuka wejdzie 13 osób. Pokazujemy ile mamy siedzeń i kończy się na bilecie za 500 tiurlików.
Ruszamy ową drogą i nie możemy się nadziwić. Co wioska to "leżace policjanty" w sile najmarniej trzech, a nierzadko pięciu, o wysokości która gwarantuje wyrwanie zawieszenia z transportera opanserzonego, a co dopiero Żuka czy Poloneza. Do tego nie wszystkie są oznaczone, więc oczy pilota stają się bezcenne.
Okazuje sie że musimy nadłożyć drogi, bo ta najkrótsza jest w tragicznym stanie. Dlatego mamy dodatkowe 100 km. Jedziemy w naprawdę trudnych warunkach, nadchodzi noc, org wyraźnie zakazuje w roadbooku jazdy nocnej, ale cóż robić - trzeba gonić stawkę. No to jedziemy.
Sytuacje regularnie ratuje dachowy LEDbar, bez niego już dawno byśmy coś rozjechali. Czarny człowiek ma tą perfidną cechę w stosunku do białego że nawet jak idzie goły w nocy to go raczej nie widać. TO na początku zaskakuje, potem uczymy się dostrzegać takie nietoperze...
Sytuację komplikują tysiace dymiących ognisk. Wszyscy je palą, a co ciekawe przy wielu stoją telewizory. Naród siedzi, pitrasi żarcie i coś ogląda. Ot folklor. Nam ten dym mocno przeszkadza, ale twardo jedziemy.
W środku nocy zatrzymujemy sie na dwugodzinny odpoczynek, bo wszyscy mamy dość. Po przerwie - ruszamy, nadal po ciemku. Kiedy zbliża się świt - zjeżdżamy z asfaltu na szuter - zostało 16 km do celu, ale za to jakich 16 km - przez coś w rodzaju lasu, z przejazdem przez rzekę. Tuz po wschodzie słońca osiągamy biwak. Załogi już się budzą i szykują do drogi, a my jestesmy w lesie - ale dojechaliśmy, co wzbudza niemały entuzjazm wśród obserwujących nas Węgrów.
Oglądamy wodospady, krótka drzemka w hamaku i nastepny etap...
Sorry, trochę byłem wyjechany, ale już jestem i kontynuuje.
Etap przedostatni. Gouina Falls - Tambaga, 335 km
Powisiałem trochę w hamaku, przespałem się może z półtorej godziny. Słońce stało już wysoko nad wodospadami, ostatnie załogi szykowały się do wyruszenia. Szybki prysznic i też się zbieramy, bo pilnująca obozu armia malijska zaczęła nas delikatnie wyganiać.
Dystans na dziś nieduży, ale wiemy już że nawet mało km, to nie zawsze jest blisko jeśli chodzi o czas. I wiele się nie mylimy. Najpierw zawodzi nawigacja - w znaczeniu "my, nawigatorzy". Nie możemy dociec która droga jest poprawna, bo każda mapa pokazuje co innego, a my stoimy w miejscu gdzie na żadnej mapie nie ma Drogi. Skutek jest taki że trzy razy jeździmy przez rzekę Senegal tym samym mostem, zanim definitywnie orientujemy się o co tu chodzi i ruszamy w dobrym kierunku.
Mamy bowiem do wyboru dojazd do miejscowości Bafoulabe offroadem i przeprawę na drugi brzeg rzeki jednotorowym mostem kolejowym, lub dłuższą trasę asfaltem i szutrem i przeprawę promem przy ujściu jednej rzeki do drugiej. Decydujemy się na drugi wariant, ja prowadzę. Tuż przed promem, może z 5-6 km zasypiam za kierownicą na dosłownie dwie sekundy. Dostrzega to pilot i nakazuje natychmiastowe zatrzymanie, ale niestety nie dostrzegam dziury i wpadamy w nią lewym kołem. Skutkiem jest brak ładowania z alternatora i wyłączenie "komputera pokładowego" czyli znika wskazanie ciśnienia oleju, poziomu paliwa i temperatury silnika. Na szczęście mamy dodatkowy odczyt temperatury, znacznie dokładniejszy, więc po ręcznym wzbudzeniu alternatora możemy jechac dalej.
Przyczyną awarii okazał się kabelek który wysunął się ze złączki przy bezpiecznikach, ale to wykryłem dopiero później, na spokojnie.
Dojeżdżamy do promu, czekamy w sumie prawie godzinę na jego przybycie. W tym czasie pojawia się czarnoskóry rodak i po polsku zagaduje. Niestety właśnie jak na złośc zjawia się prom, nie mamy więc szansy na rozmowę. Jest około 15-16, a przed nami jeszcze 200 km.
Po przeprawie zjeżdżamy na szuter i tymże szutrem jedziemy dobrych 150 km. Droga początkowo równa i dobra, stopniowo się pogarsza. Pod koniec nie jest łatwo - jazda w ciemności, z przeciwka cieżarówki, a my mamy coś klasy polskiej polnej drogi.
Docieramy do biwaku około 22:00 i padamy na twarze. Szybkie rozwijanie obozu i wielkie dobranoc, jutro meta;-)
Pobudka rano, o 8 ma być odprawa dla wszystkich. Odprawia sam ON. Specjalnie przyleciał z Węgier - Andrew Szabo. I faktycznie pojawia się, dziękuje za walkę, za udział, gratuluje sukcesu, informuje że o 13:30 musimy dojechać do Bamako, do mety, bo od 14:00 jest oficjalna uroczystość z oficjelami malijskimi.
Zatem ruszamy przed siebie. Najpierw gnamy prawie setką, ale to trudne, bo co chwię wioska z potężnymi leżącymi policjantami. Do tego musimy się zatankować, szukamy więc Totala co tez zabiera chwilę czasu - tak z godzinę w sumie (ciężko to sobie wyobrazić, ale tam nie ma co 100 metrow stacji paliw;-)
Ledwie odjeżdżamy ze stacji - auto zaczyna dziwnie jechać, pojawia się dziwna wibracja - jakby koło dostało bąbla na obwodzie. I tak faktycznie było - lewa tylna opona zrobiła się kwadratowa. Czasu na wymianę brak, jedziemy wolniej, ale jedziemy.
Około 13:00 zbliżamy się do Bamako i utykamy w gęstniejącym ruchu. O 13:20 mamy jakieś 12 km do celu i zero szans na dojazd na czas. Z naprzeciwka nadlatuje policjant na nowoczesnym motorze, zawraca, krzyczy Follow me i rusza na sygnale. Odpalamy wszystkie światła i jazda za nim.
Z prędkościami absurdalnymi jak na Żuka z rozwaloną oponą mkniemy przez Bamako do celu. Docieramy idealnie na czas, seria fotek, powitanie przez Polaków z grupy która akurat była w Bamako, uściski, gratulacje i możemy odpocząć podczas oficjalnej części.
Po wszystkim znowu w eskorcie policyjnej ruszamy do misji katolickiej, gdzie zrzucamy wszystkie przywiezione dary - w sumie jakieś 350 kg (one dwa dni później pojadą kolejnych 600 km dalej). Dostajemy pokoje, odpoczywamy, kąpiele, szybka kolacyjka z bratem Darkiem i ruszamy do klubu nocnego na wieczorną imprezę podsumowującą rajd.
Przejazd nocą taksówkami przez Bamako - to niezapomniane doznanie. Wchodzimy do klubu w momencie jak wszyscy na nas czekają - bo właśnie w tym momencie wywoływano nas do odbioru nagrody Bush Bus of the year 2016. Mile to bardzo...
W tym miejscu zakończyła się dwutygodniowa, szalona przygoda. Zaczął się ponad trzytygodniowy powrót, którego nie będę opisywał dzień po dniu, ale wrzuce niebawem trochę zbiorczych fotek i opis doznań.
Zapraszam też do zadawania pytań, jeśli ktoś chciałby wystartować w takim rajdzie za 2 lata - w 2018 roku. Lub jesli po prostu jest czegoś ciekawy.
Twój sprzęt: Rimor Katamarano 1
Nazwa załogi: elwood'ki Pomógł: 1 raz Dołączył: 18 Mar 2008 Piwa: 84/50 Skąd: Dąbrowa Górnicza
Wysłany: 2016-03-08, 18:49
Kiedyś z przyjacielem pokonaliśmy w tydzień ŻUKIEM trasę do Bułgarii i z powrotem. Był to rok 1989., Powód był prozaiczny. Musieliśmy zholować jego osobowe BMW, które popsuło się na wczasach w Bułgarii. Nie potrafili go tam naprawić. Byłem, do dzisiaj, święcie przekonany, iż dokonaliśmy bez mała cudu przyprowadzając na holu przez tereny byłego ZSRR, ten samochód do Polski.
Kiedy dzisiaj przeczytałem Twoją relację przypomniała mi się ta wyprawa. Trudno o porównanie, cel zgoła odmienny i czasy inne. Czasy ogromnych przemian na kontynencie europejskim. I my byliśmy młodzi . . . . . .
Wspaniała wyprawa, super relacja i z zaciekawieniem czekam na opis powrotu. Przecież to nie możliwe by coś "ciekawego" w drodze powrotnej Was nie spotkało. Dla zachęty piwko i obiecuję wpis na listę propozycji nominacji do CamperTeam'ków 2016
Dzięki za miłe słowa. Aktualnie siedzę i montuję film z całości, oraz pisze książkę, bo inna forma jest zbyt krótka;-) Będzie dostępna jako ebook, dla każdego, chyba ze znajdzie się szalony wydawca;-)
A opis powrotu niebawem, bo działo się to i owo, choć ciśnienie było mniejsze;-)
Kochani - jak napisałem wyżej - powstała książka. Za kilka dni jej premiera w wersji ebook i audiobook. Wszystkie szczegóły znajdziecie na http://sklep.lezuk.pl/
Na stronie dostępny solidny kawałek w postaci audiobooka. Polecam;-)
Zrobiłem wreszcie film. Na razie pierwszy odcinek. Jako że dziś rocznica naszego startu - więc to doskonała data na premierę;-) Serdecznie zapraszam do obejrzenia.
Twój sprzęt: Fiat Ducato S.E.A A640 Pomógł: 2 razy Dołączył: 20 Sie 2011 Piwa: 17/83 Skąd: ja to wiem?
Wysłany: 2017-01-15, 17:57
Diesel napisał/a:
Zrobiłem wreszcie film.
Bardzo fajny pomysł jak i film, gratuluję
_________________ Fiat Ducato 1,9 TD, 1989r, zabudowa Fendt 560 SK - był
Fiat Ducato 2,2 MultiJet, 2007r, zabudowa S.E.A A640 - był
Na pewno będzie kolejny kamper
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum