Wysłany: 2012-01-03, 21:23 Romulusów wyprawy do Italii
Rys historyczny
Moje marzenia o Italii sięgają roku 1984. Byłam wtedy studentką KULu. Kiedyś, zupełnie przypadkiem, usłyszałam od znajomych z ruchu oazowego, że jest możliwość wyjazdu do Rzymu na spotkanie z Ojcem Świętym - na Światowe Dni Młodzieży. Wszystko wydawało się takie proste – pojechać do ambasady, załatwić wizę, uiścić jakąś tam kwotę, wsiadać w samolot i …tydzień w raju – tak mi się wtedy wydawało...
Moja wyobraźnia na chwilę przesłoniła zdrowy rozsądek. Przez chwilę uwierzyłam, że to możliwe. Ale tylko przez chwilę. Entuzjazm przygasł, gdy dotarły do mnie koszty tej podróży. Dziś już nie pamiętam, o jaką kwotę chodziło, ale przypominam sobie, że moja koleżanka spod Zamościa dostała na ten cel od rodziców całoroczny zysk z uprawy buraków . Moi rodzice buraków nie uprawiali, ale za to wychowywali i kształcili czworo dzieci…
Nawet im o tym nie wspomniałam…ale magia potencjalnej, niespełnionej możliwości tkwiła we mnie przez wiele, wiele lat – dziś policzyłam, że 24.
Marzyłam, że kiedyś…ale lata mijały i nigdy pora nie była właściwa. Kilka razy pojawiła się taka możliwość, ale zawsze ostatecznie albo coś, albo ktoś krzyżował nasze plany. Można było „zajrzeć” do Wenecji przy powrocie z Chorwacji. Można było popłynąć promem – z Baru do Bari. Z Peloponezu – miałam już nawet wydruk kursów promów…
Przyznam, że trochę się tej Italii bałam - nie wiem dlaczego.
W końcu przyszedł pamiętny dla nas 2008 rok. Już nie było się czym wykręcić. Całe zaplecze gotowe. Przyczepka wymieniona na mniejszą i praktyczniejszą, autko specjalnie dla niej, żadnych przeszkód natury rodzinnej.
Wyjazd był możliwy dopiero w sierpniu, więc czasu na przygotowania było wystarczająco dużo. Można było zadbać o najdrobniejsze szczegóły. Zdążyłam przekopać internet, wypytać na forach o wszystko, co na pierwszy raz wydawało mi się absolutnie niezbędne.
Pamiętam urządzanie i pakowanie przyczepki. Nasze (moje i córki) babskie dylematy – typu „co zabrać” – były wspaniałomyślnie kwitowane przez męża „weź jedno i drugie, przecież na plecach tego nie poniesiesz” .
Serwetki w przyczepce dopasowane do koloru zasłon, poduszeczki komponujące z wnętrzem itp, itd. Resztę szczegółów świadomie pomijam – wystarczająco już się tutaj kiedyś namarudziłam.
Nadszedł dzień wyjazdu. W mojej głowie już kiełkował plan relacji, którą napiszę po powrocie. Proszę męża, aby wszystko dokumentował zdjęciami. Pstryka naszą ostatnią radosną krzątaninę, pożegnanie z garażowym sąsiadem. Jesteśmy przygotowani na każdą ewentualność – tak nam się wtedy wydawało
Po naszych wieloletnich namiotowych tułaczkach – mamy szczyt luksusu. Lodówka z zimnym soczkiem pomarańczowym, klima w autku itd, itd...
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że kolejnym stopniem luksusu są kampery
Jedziemy do Italii Marzyliśmy o tym od lat Życie jest piękne
Tych zdjęć nigdy nie obejrzeliśmy. I Wam też nie mogę wkleić.
Ale nie uprzedzajmy faktów...
Santa, ostatnie zdania zmieniły gwałtownie mój nastrój czytając Twoją opowieść.
Powinniście przecież przeżyć wspaniałe chwile w tak długo oczekiwanej Italii, a chyba spotkało Was coś przykrego.
Jeśli tak, to bardzo współczuję.
PS ... a piszesz tak, że zdjęcia nie są niezbędne.
Twój sprzęt: Bürstner Solano na Ducato
Nazwa załogi: SOKOŁY Pomógł: 2 razy Dołączył: 14 Lut 2007 Piwa: 62/37 Skąd: Kołobrzeg
Wysłany: 2012-01-03, 22:58
Rok 2008 w Rzymie przyniósł przykre przeżycia Wam i nam, ale ani Was ani nas nie zniechęcił do Italii i Wiecznego Miasta. Z niecierpliwością czekamy na dalszy ciąg opowieści.
Zdjęć jeszcze przez jakiś czas nie będzie, ale potem to już będzie dużo
Wahałam się, czy warto grzebać w wykopaliskach swojej pamięci i sięgać do takich dawnych historii, ale nasze "przejścia" są w dużym stopniu powiązane z Camperteamem, więc postanowiłam zacząć od początku
Wysłany: 2012-01-04, 20:41 Między ustami a brzegiem pucharu
Dziękuję za zainteresowanie i motywowanie mnie do pisania. Jestem ponad 4 lata na forum i nikt mnie nigdy na piwo nie zaprosił, a tu jeden pościk w odpowiednim dziale i już mam trzy browarki Moje nerki są zachwycone Dziękuję
No to ruszamy
Jest sobota, 2 sierpnia 2008.
Najpierw ekipa. Romulusi to: Romuś, Lusi i nasza wtedy siedemnastoletnia córka Zuzia. Czekaliśmy na nią, aż wróci z Kalwarii Pacławskiej, gdzie co roku jeździ na Franciszkańskie Spotkania Młodych. Syn, świeżo upieczony student, po raz pierwszy postanowił zrezygnować z wyjazdu z rodziną.
W dzienniku podróży wpisuję "Bella Italia 2008".
Przekraczamy w Barwinku. Do Preszowa mamy tę samą trasę, co zawsze, gdy jeździliśmy na Bałkany. W skrytce komplet map i wydrukowana z Viamichaelin trasa podróży (w obie strony). W naszej ekipie to ja odpowiadam za nawigację - i jestem z tego dumna, bo dzięki temu ciągle się podróżniczo rozwijam i jeśli już gdzieś moja noga postała, to zapamiętam to na zawsze. Mój mąż, skupiony na kierownicy i wypatrywaniu miejsc do parkowania - niekoniecznie... Czasem ode mnie dowiaduje się, że już gdzieś był. Zakup prawdziwego GPSa niewiele w tej materii zmienił - chyba tylko tyle, że oprócz map, muszę mieć jeszcze pod kontrolą to ustrojstwo (i nie raz moja czujność uchroniła nas przed przysłowiowymi "burakami")
Za Preszowem - zaczynamy skupiać się na nieznanej dotąd okolicy. Często zatrzymujemy się - kawka, herbatka, jakieś pogaduszki z poznawanymi na parkingach podróżnikami, podziwianie Tatr "od spodu" (od spodu mapy - oczywiście) . Nie spieszymy się. Cieszymy się samą podróżą i tym, że jesteśmy razem i mamy takie fantastyczne perspektywy.
I tak niespiesznie docieramy pod Bratysławę, gdzie zaplanowaliśmy nocleg, bo wtedy mieliśmy takie przekonanie, że w Austrii nocą, to jakoś tak niepewnie. Stereotyp Austriaka jako Niemca, a Niemca jako tego co się może czepiać - pokutuje, a w drodze lepiej wystrzegać się kłopotów. Ale to dawne dzieje - dziś już tak nie myślimy.
Kolejny dzień w podróży - niedziela, znów bardziej przespacerowany niż przejechany. Powoli, z wieloma przerwami przemierzamy Austrię. Na każdym postoju zachwycamy się przyrodą, widokami i ogólnie wszystkim - podoba nam się Austria, choć oglądamy ją tylko z autostrady. Wieczorem docieramy do Villach, które dla nas - małyszomaniaków - jest jakby sanktuarium - miejscem swojskim i bezpiecznym. Postanawiamy doczekać tu do rana. Wjazd do mojej wymarzonej Italii, nie może odbywać się w nocy. Spodziewam się, że wszystko będzie tam wyjątkowe i niczego nie mogę przegapić.
Noc na stacji benzynowej, w naszej przytulnej przyczepce, to najlepszy wypoczynek, jaki można sobie wyobrazić w podróży. Potem kawka, śniadanko, światła długie, krótkie, kierunkowskazy (prawy, lewy), stopu... - wszystko gra, można jechać
Za chwilę, tuż, tuż - i jest - pierwsza tablica z napisem "Italia" - w aureoli unijnych gwiazdek. Oczywiście robię fotki, bo to obiekt bezcenny. Okazuje się, że warto było poczekać do rana z wjazdem do Italii. Widoki przepiękne, wspaniałe, boskie, aż szkoda jechać - chciałoby się tylko patrzeć, podziwiać, chłonąć, zachwycać się ... Ale my na początek zaplanowaliśmy Wenecję. Widoków będziemy mieli jeszcze pod dostatkiem...
Autostrada włoska, co prawda bardzo dobra, ale w górzystym terenie czasem zdarzają się takie odcinki, na których czuje się różnicę wysokości. Mamy wrażenie, że ciągle jest z górki. Jedziemy pierwszy raz świeżo zakupionym autem i ciągniemy przyczepę (ona też w pierwszej podróży z nami). Romek czujnie nasłuchuje, czy wszystko idzie jak należy (on ciągle czegoś słucha w tych samochodach. Ja tam nigdy niczego nie słyszę, chyba, żeby tłumik odpadł albo coś w tym stylu, to może wtedy...
W pewnym momencie mój mąż, nieco zmartwionym głosem mówi, że jednak to auto nie jest tak mocne, jak miało być - i że jak będziemy wracać, obładowani zakupami (jak zwykle) i będzie pod górkę, to może być problem. Ale mój mąż tak ma, on woli wszystko przewidzieć, a ja się martwię dopiero wtedy, jak mam powód .
Ta sytuacja - taka banalna - weszła na zawsze do naszego rodzinnego zasobu powiedzonek. Przypominam ją, gdy chcę dosadnie powiedzieć, że nie warto martwić się na zapas Ale nie uprzedzajmy faktów... przyjdzie czas, wyjaśnię.
Dojeżdżamy do Wenecji. Kto jechał ten wie, jakie to jest za pierwszym razem przeżycie, gdy wyobraźnia konfrontuje się z rzeczywistością. Dech zapiera... Nie wiadomo czy podziwiać, czy uwieczniać to na zdjęciach. I tylko świadomość, że trzeba zaraz znaleźć parking, odrywa od aparatu.
Zawracanie z przyczepką - to czasem bywa trudny manewr, a na takim nieznanym, ruchliwym i ograniczonym terenie, lepiej nie ryzykować. Ale z parkingiem nie ma problemu. Edukowałam się u kamperowców, to wiedziałam, że trzeba kierować się na Tronchetto, tam gdzie autokary. Znaki same prowadzą. Za kilka minut jesteśmy na miejscu. Lokujemy się pod rozłożystym karminowym oleandrem, otoczeni samymi wypasionymi kamperami
Ale na mnie to nie robi żadnego wrażenia - i tak nikt tu nie jest szczęśliwszy ode mnie...
Wysłany: 2012-01-05, 21:55 "Jeśli w prawdziwym niebie nie ma Wenecji, to ..."
Zanim wkleję nasze kolejne włoskie godziny, muszę napisać, że czytelnicy są najlepszą motywcją dla "twórcy" Gdybym o tym wiedziała, może zabrałabym się szybciej za pisanie. Dziękuję za dobre słowa
Na Tronchetto korzystając z dostatku wody i prądu robimy się "na bóstwo". Stroimy się w odprasowane w domu na sztywno kreacje z białego lnu Staramy się połączyć styl turystyczny ze światową elegancją. Nasza nastolatka jest trochę nietypowa - nie trzyma się standardów mody młodzieżowej, lubi prezentować się jak kobieta. Była już w Wenecji (na objazdówce zorganizowanej przez gimnazjalnego wychowawcę) i mówi, że Wenecja, to nie szlak w Bieszczadach; trzeba wyglądać Można tu spotkać wszystkich wielkich tego świata W końcu - wystrojone, dopięte... wychodzimy z naszej przyczepki.
Akurat z polskiego autokaru wysypuje się tłum turystów i szybko kieruje się w stronę przystani, z której odpływają słynne weneckie Vaporetto. Przyśpieszamy kroku - przy nich będzie szybciej i sprawniej, wiedzą dokąd idą. Krótka wymiana zdań i okazuje się, że mają zarezerwowany kurs do Piazza San Marco. Pytamy przewodnika, czy mogą nas przygarnąć - ale zdecydować może capitano, który ich właśnie zaprasza na pokład. Capitano nie ma nic przeciwko temu - po 5 euro od łepka do rączki i odpływamy. Ale naprawdę warto było się do nich "przypiąć". Przewodnik - wprowadza nas w wenecki nastrój, ma niesamowity dar słowa. W kilku zgrabnie sformułowanych zdaniach łączy historię ze współczesnością, rzeczywistość z bajką Słuchając go nabiera się przekonania, że dotyka się czegoś absolutnie wyjątkowego.
Płyniemy trasą dłuższą niż kursowe tramwaje i dzięki temu widzimy o wiele więcej, niż zwykły turysta. Zuzia przejmuje mój aparat i skupia się na uwiecznianiu swoich oszołomionych rodziców - mówi, że to dla naszych wnuków...
Niestety wnuki tego nie zobaczą, nam też nie było dane, ale nic to..., nie uprzedzajmy faktów
Dopływamy; szkoda że tak szybko. Canalle Grande, to najpiękniejsza ulica, jaką w życiu widziałam. Stawiamy stopy na suchym lądzie. Próbuję kojarzyć obiekty: Most Westchnień, Campanilla, Palazzo Ducale, Bazylika San Marco, kolumny egipskie, naprzeciwko San Giorgio - reszty nie mogę sobie przypomnieć. Dochodzimy do Piazza San Marco, robimy rundkę po podcieniach i prawdę mówiąc, nie mam ochoty już stąd się ruszać. Napoleon miał rację; to musi być najpiękniejszy salon Europy (choć muszę mu uwierzyć na słowo, bo niestety rzadko bywam na salonach i nie mam takiego obycia, żeby polemizować
Piazza San Marco jest otoczony wychodzącymi do klienta eleganckimi restauracjami - a przed kilkoma z nich orkiestry w pełnej gali, wykonujące największe światowe hity muzyki -różnych gatunków. Nie sposób się oprzeć. Chciałoby się tu zostać i słuchać, słuchać, słuchać...
Już wiem, że dzisiejsze plany muszą być zmodyfikowane. Nie będzie żadnego biegania po Wenecji i odszukiwania punktów zaznaczonych na mapie. Dziś będziemy tylko oddychać weneckim powietrzem, ogrzewać weneckim słońcem, cieszyć oczy i uszy, tym co samo w nie wejdzie...
Ale do Bazyliki San Marco nie wypada nie zajrzeć - przynajmniej dla pierwszego wrażenia. Kolejka gruba i baaardzo długa, ale nasze dziecko uświadamia nas, że kolejka jest dla tych co mają czas i zdrowie w niej stać. Kto ją wychowywał bo ja zawsze stoję
Dokładnie wyczytałam w przewodnikach, jakie cuda kryją się w bazylice, ale pierwsze wrażenie jakoś zupełnie mnie ogłupia. Nie mogę sobie przypomnieć co należu tu zobaczyć - przede wszystkim. Na szczęście przypomniałam sobie, że jestem u Św. Marka i właściwie powinnam zacząć od tego, żeby wykorzystać tę bliskość.
Długa chwila modlitwy - za wszystkich Marków, których znam i znałam kiedykolwiek i wszystkich, którzy mi się z Markami kojarzą (i za nocnych marków też ). Potem próba zlokalizowania tego, co trzeba bezwzględnie zobaczyć - ale jakoś nie mogę się skupić. Zamiast szukać tych bezcennych skarbów z różnych epok, zaczynam oglądać mozaiki na posadzce Kto widział, ten wie, że są niepowtarzalne
Romek fotografuje - bez końca; a ja zupełnie nic - wolę się gapić, przeżywać... Świadomie oddaję się "pierwszemu wrażeniu" - bo wiem, że będą tu jeszcze wracać, kiedy tylko życie pozwoli.
Po wyjściu z Bazyliki, kierujemy się gdzie oczy poniosą; chowam mapkę i przewodnik - przełączam się na bierny odbiór. Nie obchodzi mnie co to za obiekt, jak się nazywa. Kręcimy się po uliczkach, placykach, mostkach. Smakujemy słynne weneckie lody - wielkie jak czapki dożów i tanie jak polski barszcz W międzyczasie - margarita, ale okazuje się przereklamowana. A może źle trafiliśmy.
Nogi odmawiają już posłuszeństwa, ale dusze chcą jeszcze i jeszcze więcej. Coraz częściej przysiadamy, żeby popatrzeć na bujających się w gondolach zakochanych (obowiązkowo wyposażonych w butelkę włoskiego wina i eleganckie lampki). Trochę mnie to śmieszy, ale gdybym tu przyjechała 25 lat temu, to pewnie też bym tak chciała.
Nie wiem ile godzin upłynęło, nie wiem kiedy się ściemniło, wokół cudownie pochłodniało, a atmosfera coraz gęściejsza. Wenecja nocą - niektórzy twierdzą, że tylko wtedy można ją naprawdę poczuć, ale my już nie mamy siły. Trzeba wracać. Trzeba, ale gdzie my właściwie jesteśmy? Przypominam sobie o mapce. Romek wyjmuje latarkę i próbujemy zlokalizować i siebie i nasz parking. Niby niedaleko, ale jesteśmy w labiryncie. Wydaje nam się, że idziemy dobrze ale po raz trzeci wracamy do tego samego placyku. Przypomina mi się, że będąc w Wenecji należy się tu zgubić, inaczej wyjazd jest nieważny Trochę tym pokrzepiam moją ekipę i w końcu udaje nam się odnaleźć drogę. Zapamiętuję, że trzeba kierować się na Piazzale Roma i Ferovia (czyli dworzec). Kiedyś tu przecież wrócimy. Resztkami sił w dolnych kończynach docieramy wreszcie do naszej przyczepki.
Boże, jak dobrze mieć ze sobą własny domek ...
Wenecja. Pl. Św. Marka.jpg
Plik ściągnięto 12362 raz(y) 184,05 KB
Wenecja 2.jpg
Plik ściągnięto 12361 raz(y) 184,92 KB
Wenecja 3.jpg
Plik ściągnięto 12361 raz(y) 181,28 KB
Wenecja 4.jpg
Plik ściągnięto 12361 raz(y) 200,97 KB
Wenecja 5.jpg
Plik ściągnięto 12361 raz(y) 185,45 KB
Wenecja 6.jpg
Plik ściągnięto 12361 raz(y) 188,35 KB
Wenecja 7.jpg
Plik ściągnięto 12361 raz(y) 158,81 KB
Wenecja 8.jpg
Plik ściągnięto 12361 raz(y) 224,29 KB
Wenecja 9.jpg
Plik ściągnięto 12361 raz(y) 178,42 KB
Wenecja 10.jpg
Plik ściągnięto 12361 raz(y) 217,77 KB
Ostatnio zmieniony przez Tadeusz 2012-01-09, 23:21, w całości zmieniany 1 raz
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum