Twój sprzęt: Rimor Katamarano 1
Nazwa załogi: elwood'ki Pomógł: 1 raz Dołączył: 18 Mar 2008 Piwa: 84/50 Skąd: Dąbrowa Górnicza
Wysłany: 2012-04-17, 22:00
Santo - piękne są Twoje opowieści i mam nadzieję, że nie poprzestaniesz na nich. Dzięki za już. Z nadzieją i wielką ciekawością czekam na kolejne. Pozdrawiam Ciebie i całą Rodzinkę.
Jestem pełen uznania i dziękuję Ci SANTA za wzruszającą relację,szczególnie z Monte Cassino, Duże piwko nie odzwierciedla Twojej pięknej opowieści ,ale do tego bardzo proszę o złożenie ukłonów szanownej mamusi i ucałowanie rączek,bo to ona była postacią nr.jeden.
Na ten dzień czekał cały świat
Ale najbardziej, to chyba jednak ja
Gdy w końcu nadszedł , wiadomość gdzieś w przelocie odczytałam z nagłówka "Wirtualnej". Ale żeby być do końca pewną, chciałam usłyszeć to z bardziej wiarygodnego źródła - na przykład od Macieja Orłosia
Po pracy szybko wpadłam do domu i po błyskawicznym obiedzie zasiedliśmy z Romkiem przed telewizorem, żeby obejrzeć Teleexpress...
W trzy sekundy po uwiarygodnieniu informacji o ogłoszeniu decyzji papieża Benedykta XVI dotyczącej faktu i terminu beatyfikacji Jana Pawła II - wiedziałam, że muszę tam być
I alternatywa jest tylko jedna - albo tam pojadę albo umrę
Nie byłam w Rzymie nigdy za jego życia, nie byłam na pogrzebie..., teraz będę - żeby się miało walić i palić
Zanim Romek skończył oglądać Teleexpress, ja - której już nic dziś nie mogło zianteresować, błyskawicznie obmyśliłam plan...
Po następnych trzech minutach, wciągnęłam w niego Romka, który jak już widzi moje podróżnicze "poloty", to nawet nie próbuje się "przebić "...
O 18.00 byliśmy już po wstępnej rozmowie z moim bratem - tym samym, który nam organizował akcję, po tym jak zostaliśmy nad Tybem bez przyczepy
Zdecydowaliśmy się zapropownować wyjazd bratu i bratowej, bo w trakcie roku akademickiego dzieci z nami nie pojadą, a nie będziemy przecież wozić w kamperze powietrza...
Mój brat z bratową bywają od czasu do czasu u Dżordżiów - mają z nimi bliskie relacje, więc umożliwienie im takiego ponadplanowego spotkania, wydaje mi się dla nich dobrą propozycją. A ich udział w beatyfikacji, pozostawiamy do ich decyzji.
Romek - jak zwykle - zwarty i gotowy Zawodowe układy ma takie, że nikt mu kłód pod nogi nie rzuca. W razie potrzeby to go namierzą telefonicznie ... "Panie Romanie, a gdzie pan jest W Sparcie - pani Irenko
Najgorzej będzie z moją pracą, bo ja - niestety należę do tych, bez których firma się zawali (w mojej wyobraźni, oczywiście) i idę na urlop dopiero wtedy, gdy już wszystkie ważne sprawy są zamknięte i odłożone do archiwum...
Ale w obliczu aktualnej tworzącej się na naszych oczach historii - przestaje mnie to wszystko obchodzić - może nikt nie umrze
Następnego dnia idę do szefowej i oznajmiam, że na przełomie kwietnia i maja nie będzie mnie przez dwa tygodnie w pracy, więc jak ma coś do mnie, to już... - bo sprawa nie jest do dyskusji
Moja szefowa, która ma doskonałe wyczucie sytuacji, od razu wyczuwa powagę sprawy i mówi, że skoro ja tak postanowiłam, to na pewno nie bez powodu i ona z tym nie dyskutuje.
No to jeden szef z głowy Ale mam jeszcze kilku innych (nie powiem ilu, bo się wstydzę)
Ale gdy rozmawiając z każdym po kolei, przedstawiam im swoją sprawę, to w każdym przypadku spotykam się nie tylko ze zrozumieniem, ale wręcz z entuzajzmem - nikt o nic nie pyta, nie dyskutuje, niektórzy nawet głośno się cieszą, że będą mieli w Rzymie swojego delegata
Muszę tylko obiecać, że pomacham im do telewizora
Sami porządni ludzie Jednak ma się to wyczucie - wiem z kim się zadawać
Dnia wyjazdu nie mogę się doczekać. Z entuzjazmem i zapałem - we wszystkich swoich firmach wyprowadzam sprawy - i do tyłu i do przodu... Co się tylko da przewidzieć i ogarnąć, wszystko robię... Właściwie, to jakoś tak samo się wszystko robi ...
Od razu rezerwuję miejsce w Ill Sassone, a w międzyczasie zakładam wątek na CT, dzięki któremu dostaję od Faro namiar na kamperpark w Rzymie http://www.lgproma.it/ITA/IMain.html - którego nie muszę reklamować, bo było już o tym...
Brat z bratową do końca nie dają nam stuprocentowej deklaracji wyjazdu, ale ich sprawa..., Romek i tak wykupuje dla nich podróżne ubezpieczenia
Przygotowanie poprzedzających wyjazd Świąt Wielkanocnych - idzie mi błyskawicznie. Ze świątecznego przyjęcia u mamy, urywam się do garażu, żeby zadbać o odpowiednie przygotowanie kampera (w zakresie należącym do mnie). No cóż - nie było innej możliwości... A z resztą i tak nie mogłam się skupić na niczym innym
W poświąteczny wtorek odsyłamy dzieci do Lublina. W środę zabezpieczamy dom na czas naszej nieobecności, czynimy ostatnie przygotowania i wieczorem jedziemy do kamperka.
Brat z bratową dopiero w ostatni wieczór, potwierdzają swój wyjazd i przyjeżdżają do mamy, przywożąc swój ważący chyba tonę bagaż, którego ze względu na ogromne gabaryty, nie było możliwości nigdzie upchać i przez całą drogę zagradzał nam wejście do łazienki
Ale dzięki temu, już nigdy nie będę narzekać, że w kamperze jest mało miejsca. Po jego wypakowaniu poczuliśmy się tak, jak po wyprowadzeniu tej przysłowiowej kozy...
Nasi goście próbują utargować z nami późniejszą godzinę wyjazdu, ale w tej sytuacji nie ma zmiłuj się - o 7.00 macie być gotowi i stać pod bramą
Specjalnie wzięłam poprawkę na przewidywany półgodzinny poślizg, ale widać moją zdecydowaną postawę potraktowli poważnie, bo następnego ranka karnie stawili się wyznaczonym miejscu i czasie.
Nie wiem na czym dokładnie polegały ostatnie nocne manewry Romka przy przygotowaniu kamperka, który tak nawiasem mówiąc, już dawno był przygotowany. No ale nie muszę wszystkiego wiedzieć ...- ja mam wszystko dopięte na ostatni guzik.
Mogę spokojnie porozmawiać z mamą, która gdyby nie przewidywane trudności z fizycznym podołaniem wyzwaniu, z całą pewnością pojechałaby z nami
Radosna pobudka, ostatnie punkty wykreślone z wyjazdowej listy (przygotowanej, jak zwykle przez Romka) i można jechać...
Mama, która zawsze gdy wyjeżdżamy powtarza. "wolałabym, żebyście już byli z powrotem" - tym razem nie ma żadnych złowieszczych przeczuć. Już wie, do czego tak nas ciągnie...
Miło być rozumianym przez własnych rodziców
Taki mały drobiazg jak ten, że podstawiony pod próg domu kamperek, zastrajkował i właśnie nie chciało mu się odpalić, to już pomijam, bo takimi rzeczami to ja się w ogóle nie martwię - od tego mam swoich ludzi
Coś tam się działo ze świecami żarowymi, no ale nie będę się tu szczegółami kompromitować... bo to nie moja działka
Jakieś Romkowe czary-mary i za chwilę pali...
W tej podróży takich numerów kamperek zrobił nam potem jeszcze kilka - i to w najmniej oczekiwanych momentach Widać, że kamperki też miewają swoje humory
Udało się ... Wyjeżdżamy... Czuję się tak szczęśliwa, że najchętniej poleciałabym tam na skrzydłach...
Podczas tej podróży - miałam wrażenie że, wszyscy podążali w jednym kierunku - do Rzymu. I oczywiście wszyscy nas mijali - setki osbówek, dziesiątki autokarów... Jak nigdy wcześniej ani potem, europejskie drogi zdominowane były przez polskie rejestracje
Nasi goście swoje podróże do Włoch zawsze uskuteczniają autobusami kursowymi. Tym razem każdy dostaje swoje rozkładane łóżeczko - i przez całą drogę nie życzą sobie ich składania. Prawie cały czas podróżują w pozycji horyzontalnej. Bratowa z nogami uniesionymi do góry, chroniąc je przed obrzękiem, bo zawsze po podróży ma problem z włożeniem butów Tym razem do Rzymu dotarła bez żadnych zdrowotnych problemów i stwierdziła, że trzeba sprzedać wszystkie domowe auta i kupić kampera
Pomimo, że wyjechaliśmy dużo wcześniej, żeby nie łamać swoich podróżnych zasad i nie wprowadzać pośpiechu, to droga uciekała jakoś tak wyjątkowo szybko: Barwinek, Preszów, Poprad, Żylina, Bratysława, nocny wjazd do Austrii, nocleg nie pamiętam już gdzie... Następny dzień - piątek - przejazd przez Austrię i spory kawałek Italii. Kolejna noc złapała nas gdzieś przy naszej "czterdziestce piątce" - całkiem już niedaleko do celu, ale przecież nie spieszymy się... A poza tym trzeba być w dobrej formie, bo następna noc i następny sen jest jedną wielką niewiadomą
Tymczasem z Rzymu zaczęły przychodzić niepokojące smsy. Okazało się, że nasi znajomi - zamiast czekać na gości w domu, niespodziewanie znaleźli się w szpitalu i czuwają przy swojej córce, której nasiliły się jakieś ataki silnego bólu. Sytuacja wygląda tak, że oczekują na diagnozę i decyzję lekarza prowadzącego. Po kilku godzinach niepewności i koczowania pod szpitalem, dowiadują się, że jest potrzeba przeprowadzenia operacji, której zasadności nie są w stanie do końca zrozumieć, bo włoski specjalistyczny język medyczny jest dla nich nie w pełni zrozumiały.
W tej sytuacji narasta dużo niekontrolowanych emocji, które nam również się udzielają
Choć o organizacji uroczystości beatyfikacyjnej wiem wszystko, co tylko można było znaleźć w internecie, choć mam konkretne plany jak zagospodarować i wykorzystać czas, to zaczynam zdawać sobie sprawę, że w tej sytuacji przebieg wypadków może być różny i że moje precyzyjne plany, być może trzeba będzie na bieżąco modyfikować. No ale cóż - nie pierwszy raz... i pewnie nie ostatni.
Gdy jesteśmy już gdzieś w połowie Austrii - dostaję wiadomość od znajomych dziewczyn z Bielska, które do końca nie były pewne, czy uda im się pojechać, że właśnie wyruszają jakimś firmowym autokarem - w hardkorową podróż obejmującą dwie noce jazdy (bez noclegu) i udział w uroczystości beatyfikacyjnej.
Nie wiem jak oni to zrobili, ale wyprzedzili nas na obwodnicy Rzymu i byli przed nami
Zgodnie z wcześniejszą umową z naszymi gośćmi, omijając Rzym obwodnicą, najpierw jedziemy do Dżordżiów. Ten bagaż co zagradza drogę do łazienki jest właśnie dla nich - jedziemy przecież do takiego biednego kraju
Dom zastajemy pusty, ale wiemy gdzie jest klucz i gospodarze telefonicznie polacają nam, żeby się rozgościć.
Pomimo, że naszych gospodarzy nie ma, bratowa która czuje się tam jak u siebie - przejmuje rolę pani domu i błyskawicznie przyrządza nam powitalne dymiące spagetti, na które niebawem załapują się również gospodarze - nieprzytomni ze zmęczenia i niewyspania.
Ale najważniejsze, że ich dziecko jest już po zabiegu, wybudzone i wygląda na to, że wszystko jest w porządku.
Gdy Dżordżio słyszy, że my mamy w planie jakieś opcje kamperowania w Rzymie, to od razu protestuje. Ma pięć innych pomysłów na to, żebyśmy jutro mogli się znaleźć na Placu Świętego Piotra - łącznie z tym, że zna do Watykanu boczne wejścia, bo pracował tam kiedyś w ekipie remontowej
Ale Dżordżio też już nas zna i wie, że lubimy chodzić swoimi ścieżkami, więc odpuszcza i tylko wyraża nadzieję, że jakoś w tych niezwyczajnych okolicznościach, w końcu się spotkamy i spędzimy razem trochę czasu.
Z trudem udaje nam się zebrać z powrotem całą ekipę i kierując się nawigacją jedziemy do kamperparku na Cassilinie, na który docieramy po zapadnięciu już po zmroku.
Już w drodze do Rzymu wiedziałam, że organizacyjnie nie uda się zrealizować mojego misternie budowanego planu, który na sobotni wieczór przewidywał udział w czuwaniu modlitewnym na Circo Massimo.
Gdybyśmy byli sami to dałoby się to przeprowadzić, ale nasi goście nie mają aż tak dużej motywacji i mobilizacji, żeby wykorzystywać czas do maksimum. Żyją trochę w innym tempie i są bardziej od nas wygodni. Szybko załapuję, że trzeba to uwzględnić i tak działać, żeby wszystkie strony były zadowolone.
Z bólem serca, do którego się nikomu nie przyznaję, godzę się z tym, że w Circo Massimo mnie nie będzie, ale jednego im, ani sobie nie odpuszczam. Wszystkim nakazuję wyjęcie słuchawek, które poleciłam zabrać w ramach przedwyjazdowych przygotowań i włączenie w telefonikach radia watykańskiego. Dzięki temu mamy bezpośrednią transmisję w języku polskim - tego co dzieje się na Circo Massimo.
No trochę to głupio - być w takim czasie w Rzymie i nie uczestniczyć..., ale siła wyższa..., widać nie było nam dane
Gdy na początku spotkania rozlegają się znane i wzruszające dźwięki, od tego momentu - choć mnie tam jeszcze nie ma - czuję, że właśnie się zaczęło...
Skupiam się na słuchowym odbiorze przebiegu uroczystości, podczas której Joaquino Navarro -Valls, kard. Stanisław Dziwisz i siostra Marie Simon-Pierre, której uzdrowienie zostało uznane za cud w procesie beatyfikacyjnym, przedstawiają zebranym świadectwa o Janie Pawle II.
Psychicznie odcięta od rzeczywistości, mechanicznie wykonuję czynności związane z przygotowaniem nas do wyjścia na Plac Świętego Piotra.
Jednak kątem oka dostrzegam, że w ekipie zaczynają się zarysowywać podziały ujawniające się w pomysłach, jak to przeprowadzić logistycznie . W obliczu przewidywanych niedogodności niektórzy zaczynają się "łamać"
Aż się prosi, żeby ktoś tu przejął dowodzenie
Mamy, co prawda w ekipie zawodowca, który na co dzień organizuje akcje o takim zasięgu, o których mi się nawet nie śniło (oficer dyżurny, komisarz, ekspert od czegoś tam... i coś tam coś jeszcze..., takie rzeczy nie trzymają mi się głowy... ), ale czuję, że tutaj to trzeba kogoś bardziej zdecydowanego...
Wiadomo kogo..., tego co ma w ręku mapy, namiary i zna drogę ... Również takiego, co ma największą motywację i najwięcej do stracenia ...
No dobra..., poświęcę się ...
Wszystkim pozwalam się "wygadać", podkreślam zalety wszystkich pomysłów, aby na koniec pod natchnieniem wyższej dyplomacji, przeprowadzić swoją opcję, która zakłada, że jedziemy tam jak najszybciej i w zależności od okoliczności czekamy do rana, starając się zająć jak najkorzystniejszą pozycję umożliwiającą przeżywanie uroczystości beatyfikacyjnej.
O dziwo, udało się uzyskać akceptację nawet tych, którzy mieli pomysł, żeby kilka godzin się przespać, a potem dopiero jechać. Przeczuwam, że jeśli się na to zgodzę, to tak będę na beatyfikacji, jak na tym czuwaniu co właśnie się kończy...
Z resztą mam swoją zasadę - do Rzymu nie przyjeżdża się spać... A tolerancja i wyrozumiałość też muszą mieć jakieś swoje granice...
W końcu... udaje się - po północy wychodzimy z kamperka Zaraz po wyjściu zostajemy zagadnięci przez stacjonujących w pobliżu przyjaznych rodaków z Krakowa, których ekipa wygląda podobnie jak nasza - "ja i szwagier"
Próbuję się dyskretnie dowiedzieć, czy rodacy są "kamperteamowi", ale jakoś nie do końca chcą się ujawnić twierdząc, że czasem na forum zaglądają... Ostatecznie nie dowiedziałam się z kim mamy zaszczyt; pomyślałam, że może jutro jakoś ich lepiej podejdę... ale więcej ich nie spotkaliśmy. Przy okazji pozdrawiam ...
Z przystanku na Cassilinie znajdującym się naprzeciwko naszego kamperparku, w dość szybkim tempie przemieszczamy się autobusem do dworca Termini. Tam schodzimy do metra, które po brzegi wypełnione oflagowanymi rodakami, dowozi nas tam gdzie dzisiaj prawie wszystkich, czyli na Ottaviano/San Pietro.
Tutaj bez konieczności wyjmowania mapki, z tłumem jak woda przelewającym się ulicami Rzymu, kierujemy się w stronę Watykanu.
Pomimo, że poruszanie się ulicami miasta staje się coraz bardziej utrudnione, nie zwracając uwagi na przeszkody staram się, żebyśmy doszli jak najbliżej Placu Świętego Piotra. Miałam nadzieję, że może jeszcze o tej porze uda się wejść jakąś boczną uliczką na Via Conzillazione, ale okazuje się, że boczne wejścia są już zamknięte i obstawione odpowiednimi służbami mundurowymi.
W końcu znajdujemy miejsce, które wydaje się dość przyjazne do przetrwania kilku godzin - murek, na którym można przysiąść albo nawet - korzystając z oparcia - przespać się bez narażania się na stratowanie - przynajmniej z jednej strony
Każdy dzisiaj radzi sobie jak potrafi. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że tu może być kemping
W międzyczasie dostaję smsa od moich bielszczanek, które informują nas o swoim położeniu, przy barierkach oddzielających wejście na Via Concillazione. To my jesteśmy trochę dalej i będąc w bocznej uliczce, praktycznie nie mamy możliwości kontrolowania tego, co dzieje się w centrum wydarzeń.
Po jakichś dwóch godzinkach dostaję od nich wiadomość, żeby przygotować się do zmiany miejsca, ponieważ tam gdzie one teraz są, właśnie poszła wieść, że będą odgradzać drogę na Plac Świętego Piotra.
Brat z bratową nie za bardzo mają ochotę na opuszczenie przyjaznego murku, ale w końcu ulegają sile mojej perswazji i udają się za nami - w kierunku "do przodu"
Tłum wypełniający naszą ulicę też widać dostał jakiś "cynk", bo niektórzy zebrawszy swoje akcesoria, usiłują przemieszczać się, ku niezadowoleniu innych - nastawionych już na spędzenie w tym miejscu nocy.
W końcu - chcąc nie chcąc - wszyscy - korzystając z możliwości a bardziej z konieczności, przemieszczają się w kierunku Via Conzillazione, którą nam udaje się pokonać - mniej więcej do połowy ulicy.
Gdy już prawie miałm pewność, że zaraz dotrzemy na Plac Świętego Piotra, to nagle tłum zafalował i pochód został zatrzymany. Już nie da się zrobić ani kroku do przodu a mimo to parcie od tyłu nie ustaje Po pewnym czasie sytuacja się stabilizuje i wygląda na to, że już tutaj zostaniemy.
Ja jak zwykle - wymagania mam skromne, dużo do szczęścia nie potrzebuję i jestem usatysfakcjonowana tym co mam. A mam pod nogami pół chodnikowej płytki na wyłączność, oddycham watykańskim rześkim powietrzem, otaczają mnie sami sympatyczni ludzie. A do pełni szczęścia mam silne oparcie w nogach mojego męża - mogę odpływać, mdleć, spać, niczego się nie muszę obawiać, wszystko jest w porządku...
No niestety nie jest w porządku... Od samego początku bardziej wygodna część naszej ekipy, wykazuje symptomy niepokoju związanego z niekomfortową sytuacją, w której się znajduje. W końcu mój brat proponuje, żeby się wycofać z tego tłumu, bo tłum dla niego to jest nieprzewidywalna masa, której się obawia i wolałby nie narażać się na doświadczenie jego niszczącej siły
Niepotrzebnie dałam mu kiedyś do przeczytania Le Bona...
...bo może dziś używać fachowych argumentów przekonywujących mnie do odwrotu...
No ale - za późno - tłum już mnie pochłonął i mimo to, wciąż czuję się jednostką, która ma swój osobisty cel i nie widzę takiej możliwości, żeby ten tłum miał mi w tym przeszkodzić
W wyniku przeprowadzonych negocjacji, połowa naszej ekipy decyduje się na odwrót, a my z Romkiem zostajemy. Nie pamiętam dokładnie, bo trochę przysypiałam wtulona w buty mojego męża, ale gdzieś około drugiej czy trzeciej w nocy, tłum nagle znów rusza i gdy już się wydaje, że tym razem "wniesie" nas na Plac Świętego Piotra, znów niespodziewanie się zatrzymuje - tym razem już bardzo blisko, bo koło szóstej ulicznej latarni licząc od placu.
Moje koleżanki bielszczanki też są koło szóstej - tyko, że po przeciwnej stronie ulicy Wymieniamy trochę smsów, bo na "face to face" szans raczej nie ma - zwłaszcza, że one zaraz po uroczystościach wsiadają w autokar i wracają.
Do świtu coraz bliżej. W pobliżu mamy wielu rodaków, na ogół pesymistów i czarnowidzów przewidujących, że oto właśnie Plac Świętego Piotra jest już szczelnie wypełniony i wątpiących w to, czy uda się przesunąć jeszcze choćby o metr . Byli tu na pogrzebie, to lepiej wiedzą...
Ja mam tak, że im więcej pesymizmu w narodzie, tym więcej nadziei we mnie...
Szukam wzmocnienia w dyskretnym przyglądaniu się innym optymistom. W pobliżu jacyś młodzi, z dwójką maluchów - przez całą noc zupełnie nieźle sobie radzą. Dzieci grzecznie przysypiają na ich ramionach, a rodzice najspokojniej w świecie uczestniczą w czymś, co innym na ich miejscu nawet nie przyszłoby do głowy
Mam w tym tłumie duże pole do obserwacji przedstawicieli różnych nacji. I muszę przyznać, że patrząc na nasz twardy i zahartowany naród - pesymistów i czarnowidzów - dostrzegam jego przewagę nad innymi, w okolicznościch wymagających wytrzymałości i determinacji. Pamiętam w jaką furię wpadła pewna francuzka, mająca trudność w przemieszczeniu się w kierunku toalety. Treści werbalnych nie byłam w stanie zrozumieć, ale mowa jej ciała - gesty, ton i gama wydawanych przez nią dźwięków wzbudzały poważne obawy o jej kondycję psychiczną i dalszy udział w zgromadzeniu
I tym razem znów wbrew pesymistom i czarnowidzom - gdzieś tak miedzy piątą a szóstą - nagle tłum znów rusza, tym razem z prawdziwym impetem. Pod nogami plączą się zgubione buty i różne inne akcesoria. Z mojej podręcznej chorągiewki (pożyczonej od kamperka) też zostaje tylko uchwyt Dobrze, że mama nie zdecydowała się na wyjazd, bo to okoliczności zdecydowanie nie dla niej...
Gdy kończą się budynki Via Conzillazione i wyłania się przestrzeń Placu Świętego Piotra czuję, że cel osiągnęłam. Nie będę tylko oglądać uroczystości, ale będę w niej uczestniczyć - a to było moje główne założenie
Tymczasem brat z bratową wycofawszy się z Conzillazione, zainstalowali się przy najbliższym telebimie - zajęli miejsce na wygodnej ławce i zaopiekowani przez służby porządkowe serwujące żywnościowo-elektorolitowe "wyprawki", dotrwali sobie do rana, a następnie całą uroczytość beatyfikacyjną spędzili siedząc na wygodnej ławce z oparciem.
Szczegółowa kontrola, taka sama jak przed wejściem do bazyliki, w końcu przepuszcza nas na Plac, ale rekwiruje nam drążek od flagi, przez co jesteśmy pozbawieni możliwości okazywania pełnego entuzjazmu i afiszowania się swoim - jak na dzisiejszy dzień - wyjątkowym pochodzeniem
Gdy wchodzimy na Plac, wszyscy w pośpiechu starają się zająć jak najlepszą pozycję, choć teraz już pośpiechu być nie powinno, bo miejsca jest jeszcze wiele...
Instalujemy się na bardzo dobrej pozycji w centrum Placu - jakieś 50 metrów przed egipskim obeliskiem, naprzeciwko przygotowanego głównego ołtarza. Można było jeszcze bliżej, ale wystarczy..., o takiej dobrej lokalizacji jak mamy teraz, nawet nie marzyłam.
Jakieś 2-3 godzinki, które zostały nam do rozpoczęcia uroczystości wykorzytujemy na szybki sen. Po nocy - prawie całej spędzonej na nogach - sen zbawienny. Bardzo mi zależy, żeby uzyskać stan ciała i ducha umożliwiający przytomne uczestniczenie w uroczystości. Moja kondycja fizyczna zwykle starcza mi na osiągnięcie celu, którego późniejszą treść zdarza mi się przespać
Tym razem tak być nie może...
Plac Świętego Piotra wygląda jak jeden wielki piknik, wyłożony gazetami, które świetnie izolują od chłodnego podłoża płytek. Przysypiamy, starając się zajmować jak najmniej miejsca, bo służby porządkowe od czasu do czasu usiłują zapanować nad ekspansywnymi zapędami niektórych pielgrzymów - a samoświadomość przypomina, że pewnie wielu jest takich, którzy chcieliby się tu jeszcze zmieścić...
Wtedy - w ciągu tych dwóch porannych godzin - po raz pierwszy doświadczyłam, że w Rzymie można zmarznąć Takiego Rzymu jeszcze nie znałam...
Mszę beatyfiakcyjną która miała rozpocząć się o 10.00, poprzedziło modlitewne przygotowanie do liturgii...
Jest to czas, w którym organizm najmocniej upomina się o prawo do snu i zarwana noc wciąż nie pozwala o sobie zapomnieć. Ale oczekiwanie "godziny zero", mobilizuje do walki ze swoimi słabościami...
Przestrzeń wypełnia natchniona atmosfera oczekiwania, będąca zapowiedzią niezwykłego wydarzenia, które niedługo tutaj nastąpi i które zgromadziło tutaj te niesamowite tłumy ludzi z całego świata...
Poranny chłód odchodzi w zapomnienie, dzisiejsze słońce umiarkowanie przygrzewa otwierając umysły i rozluźniając ciała, które uwalnia od troski o zachowanie życia.
Przechodzi mi przez myśl, że to wychylające się zza chmur słońce jest zapowiedzią otwarcia się nieba, na które tu dziś wszyscy czekają
Wielkie poruszenie w tłumie oznacza, że pojawia się papież. Owacyjnie witany, jako zwiastun i wykonawca tego co ma nastąpić.
Być może to standard, ale ja uczestniczę w powitaniu papieża na Placu Świętego Piotra po raz pierwszy i dla mnie to jest absolutnie nowe doświadczenie spontanicznego, bezinteresownego ludzkiego zrywu.
Niespieszny przejazd papieża przed szczęśliwcami, którzy są najbliżej, jego spokojny i pogodny uśmiech, błogosławieństwo dzieci - to wszystko widzę na telebimie, ale w przeżyciu jest tak, jakbym była obok...
Moment skupienia i rozpoczyna się msza beatyfikacyjna. Wraz z papieżem koncelebrują ją liczni kardynałowie i jeden arcybiskup - osobisty sekretarz Jana Pawła II - Mieczysław Mokrzycki, który przybył tu dziś ze Lwowa.Ten arcybiskup spośród wszystkich purpuratów jest dla mnie najważniejszy, bo to jest mój ziomal, łączy nas ten sam ogólniak i ta sama Alma Mater. Człowiek naturalny, skromny i z subtelnym poczuciem humoru wypływającym z nieprzeciętnego umysłu - rzadkie połączenie, które zawsze mnie zwala nóg. Nigdy go osobiście nie poznałam, ale nic nie szkodzi... i tak jestem dumna
Podłączając słuchawki do telefonów, mamy dokładne tłumaczenie i komentarz - przygotowane dla polskich pielgrzymów przez radio watykańskie. Obraz z telebimu dopełnia całości, co daje wrażenie bycia zupełnie na swoim miejscu. Wszystko dokładnie staram się zapisać na dysku swojej pamięci.
Po obrzędach wstępnych - w uroczystym marszu - przystępuje do papieża wikariusz generalny dla diecezji rzymskiej kardynał Agostino Vallini wraz z postulatorem procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II - księdzem Sławomirem Oderem. Kardynał Vallini zwraca się do papieża wygłaszając następującą stosowną na tę okoliczność formułę:
"Ojcze Święty, wikariusz generalny Waszej Świątobliwości dla diecezji Rzymu prosi uniżenie Waszą Świątobliwość, by zechciał wpisać w poczet błogosławionych Czcigodnego Sługę Bożego Jana Pawła II, papieża".
Prośbę uzasadnia odczytując szczegółowy życiorys Jana Pawła II..........................
Papież Benedykt XVI wysłuchawszy w skupieniu słów kardynała, podniośle i uroczyście wygłasza formułę beatyfikacji:
"Spełniając pragnienie naszego brata kardynała Agostino Valliniego, naszego wikariusza generalnego dla diecezji Rzymu, wielu innych braci w episkopacie oraz licznych wiernych, po zasięgnięciu opinii Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych naszą władzą apostolską zgadzamy się, aby Czcigodny Sługa Boży Jan Paweł II, papież, od tej chwili nazywany był błogosławionym, a jego święto obchodzone mogło być w miejscach i zgodnie z regułami ustalonymi przez prawo 22 października każdego roku. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego."
Po wygłoszeniu przez papieża formuły beatyfikacyjnej, następuje odsłonięcie obrazu nowego błogosławionego Jana Pawła II, znajdującego się na fasadzie bazyliki.
Tego co działo się na placu po słowach papieża, opisać się nie da - a na pewno nie przekaże tego taki szary amator jak ja
Ludzie wiwatowali, machali flagami (co bardziej pomysłowi - zawiesili je na wędkach), wypuszczali w niebo baloniki, wrzeszczeli, śpiewali, płakali, skakali, tańczyli trzymając się za ręce... Przestrzeń wypełniły nie mające końca oklaski...
Euforia... To chyba za małe słowo. Myślę, że takiego słowa, którym możnaby to nazwać, jeszcze nie wymyślono
Tej chwili nie zapomnę nigdy... Choć kilka razy uczestniczyłam w papieskich pielgrzymkach i miałam możliwość doświadczyć atmosfery takich zgromadzeń, to tamta była absolutnie wyjątkowa i nieporównywalna do żadnej innej...
Może stanowiło o tym bogactwo przeżyć wyrażanych przez mozaikę osobowości praktycznie z całego świata... Uczucia wyrażane na milion różnych sposobów - śmiechem, tańcem, gestykulacją, mimiką, radością wydobywającą się z oczu, ust, całego ciała ... białego czy kolorowego...
Jak to możliwe, żeby tak różni, praktycznie zupełnie niezwiązani z sobą ludzie, nagle w tym samym miejscu i czasie połączyli się w jedność - w przeżywaniu wspólnej radości...
Dla mnie - doświadczenie fascynujące, nieznane - pomimo moich stu lat wypełnionych ciekawością i poznawaniem drugiego człowieka...
Po powrocie do naszej polskiej rzeczywistości, miałam takie przekonanie, że siła którą wtedy zaczerpnęłam, nie wyczerpie się nigdy...
Do dziś mam takie pokłady pozytywnej energii, którą wykorzystuję dla zrównoważenia wszechobecnego i wszechogarniającego niezadowolenia i beznadziei tak często manifestowanej przez ludzi, którzy przeważnie - tak nawiasem mówiąc - są zupełnie szczęśliwi - tylko sami o tym nie wiedzą
W atmosferze tego szalonego szczęścia, które myślę, że nie ominęło nikogo z obecnych w tym dniu na Placu Świętego Piotra, wikariusz generalny podziękował papieżowi za ogłoszenie błogosławionym Jana Pawła II.
Zaraz po nim do papieża przytąpił też postulator - ksiądz Sławomir Oder - ten, który tak skrzętnie gromadził materiały wymagane do tego co się tu właśnie wyprawia
Po nich - wzruszona siostra (która przez wiele lat posługiwała w apartamentach papieskich) i towarzysząca jej siostra Marie Simone Piere przyniosły Ojcu Świętemu relikwiarz w kształcie splecionych gałązek oliwnych.
Trudno przewidzieć jak długo trwałaby jeszcze ta chwila (najdłuższa i najwspanialsza w przeżywaniu dla zgromadzonych tu dzisiaj ludzi), gdyby nie fakt, że z megafonów popłynęły odczytywane w kilku językach komunikaty zawierające prośbę o nieklaskanie, pochowanie flag i transparentów. Zdecydowany ton spikera, prawie natychmiast przywrócił równowagę w tej masie rozentuzjazmowanych narodów i nastąpił dalszy ciąg liturgii...
Byli tacy, którzy potem twierdzili, że więcej nas tego dnia było w Rzymie niż w Warszawie W każdym bądź razie - nie dało się nas nie zauważyć
Twój sprzęt: Rimor Katamarano 1
Nazwa załogi: elwood'ki Pomógł: 1 raz Dołączył: 18 Mar 2008 Piwa: 84/50 Skąd: Dąbrowa Górnicza
Wysłany: 2012-04-25, 22:54
Santa
Cytat:
. . .pomimo moich stu lat wypełnionych ciekawością i poznawaniem drugiego człowieka...
Wiedziałem, że lata przepracowane w warunkach szkodliwych mają przelicznik większy od jedności, ale żeby lata wypełnione ciekawością miały mnożnik powyżej czterech to dla mnie nowość - no cóż jak widać czytając Twoje opowieści można się wiele nauczyć. Pozdrawiam
A tak bardzo chcieliśmy tam być...
Dziękujemy, że dzięki Wam możemy pobyć tam choć troszkę.
Pamiętaliśmy o nieobecnych - tych, którzy chcieli tam być
Elwood napisał/a:
Santa
Cytat:
. . .pomimo moich stu lat ...
... przelicznik większy od jedności..., mnożnik powyżej czterech...
... można się wiele nauczyć...
To nie jest aż tak bardzo skomplikowane W rzeczywistości wcale nie chodzi o matematykę ...
To mój osobisty sposób na wieczną młodość Nastawieni na spotkanie ze stulatką, zawsze mi powiedzą "Santa jak ty młodo wyglądasz"
Nic nie kosztuje, a efekt murowany
Miałam to opatentować, ale Elwood mnie zdemaskował
Z dalszego przebiegu uroczystości przebiegającej w skupieniu i nastroju dziękczynienia, zapamiętałam kilka fragmentów, w których poczułam się wyróżniona, jako przedstawicielka narodu nowego błogosławionego. Kilka elementów w języku polskim, homilia ze zręcznym i subtelnym odniesieniem do wartości, których zwieńczeniem jest dzisiejsze święto.
Fragment homilii wygłoszony przez papieża po polsku - nagrodzony radosnym entuzjazmem rodaków i gromkimi brawami...
Przeżycie osobiste, u każdego z całą pewnością inne, dlatego na tym zakończę...
W moim odbiorze - będąc tego dnia polakiem w Rzymie - można było się poczuć zarówno wyeksponowanym jak i zintegrowanym z całym światem - czyli zupełnie normalnie, tak jak w moim przekonaniu i oczekiwaniu być powinno.
Tego dnia nie zaobserwowałam tam żadnych podziałów na my i oni, czego niestety nie można już powiedzieć o uroczystościach, które odbyły się w dniu 3 maja w Santa Maria Maggiore - tam to już wyraźnie się czuło, że jest prawica, lewica i centrum
No ale nie wyprzedzajmy faktów
Po uroczystości - postanawiamy odszukać naszych zagubionych towarzyszy podróży. Wymiana smsów pozwala ich namierzyć przy ulicy wiodącej nas do metra. Kierujemy się tam - znów na fali płynącej masy ludzkiej...
Służby porządkowe - kordonem z nadstawieniem własnych piersi, ukierunkowują wylewające się z Watykanu tłumy w stronę najbliższej stacji metra - Ottaviano - jakby za wszelką cenę chcieli już mieć nas z głowy - bezpiecznych i rozdysponowanych gdzie należy
Na każdym kroku otwartość i możliwość uzyskania rzetelnej informacji - po zdecydowaniu służb - widać, że są nieźle wyszkoleni, bo nie ma miejsca na żaden chaos (czego wielu obawiało się przed wyjazdem na beatyfikację).
Bramki do metra otwarte, kolejka odjeżdża praktycznie jedna za drugą. Co za cudowny wynalazek - w mieście nie ma gdzie szpilki wetknąć, a tu chwila i już jesteśmy na dworcu Termini.
Przechodzimy na plac przed dworcem, gdzie kilka autobusów z naszym numerem, jeden za drugim stoją otworem i co chwilę odjeżdżają w kierunku kamperparku.
Nawet nie ma tłoku, co umożliwia nam szybką wymianę wrażeń z bratem i bratową.
Oni oczywiście - w pełni zadowoleni ze sposobu w jaki udało im się przetrwać tę noc, ale żyją już czymś innym. Mówią nam, że jesteśmy po uroczystości zaproszeni do domu Dżordżiów - bo tamci, jako że mieli za daleko, uroczystość przeżywali przed telewizorem
Biorąc na logikę - propozycja nie do odrzucenia... Ale niestety organizm ma swoje skończone możliwości i o ile w autobusie jeszcze jestem jako tako przytomna, o tyle po wejściu do kampera i skierowaniu oczu w kierunku poduszek w alkowie, moja słaba płeć przypomniała sobie o zarwanej nocy i upomniała się o swoje prawa - właściwie to o natychmiastowe zaspokojenie jednej z podstawowych potrzeb - potrzeby snu...
Ostatkiem świadomości, bez żadnych ceregieli informuję ekipę, że ja nigdzie nie jadę, bo muszę się położyć i żeby mnie pod żadnym pozorem nie budzić, póki sama nie wstanę
Nie mam już ani odrobiny siły, żeby coś tłumaczyć czy uzasadniać, po prostu wskakuję do alkowy i odpływam...
Z drugiego świata dociera do mnie, jak Romek im tłumaczy, że ze mną już dzisiaj nie pogada i że nie ma na to żadnej rady. Wspólnie obmyślają, żeby dać Dżordżiowi namiar pod bramę kamperparku - bo to może z 20 minut drogi, więc jak tak bardzo chce tych gości, to niech ich sobie przywiezie
Po jakimś czasie słyszę jeszcze, że drzwi kamperka zamykają się od środka, a mój mąż wkakuje do mnie na górę.
Gdy otwieram oko, mam wrażenie, że dopiero zasnęłam, a okazuje się, że jest pół godziny przed północą
No niemożliwe...przespałam 9 godzin, czyli dokładnie tyle ile potrzebuję dla zwykłej regeneracji...
No ale przespać niedzielne popołudnie i wieczór w Rzymie - to niedopuszczalne..., to powinno być karalne... trzeba na to wymyślić jakiś paragraf...
Niestety znów nie pozostaje mi nic innego, tylko wybaczyć sobie takie marnotrastwo życia ale pocieszam się, że na pewno tak było potrzeba, żeby przez kolejne dni być w dobrej formie i w pełni cieszyć się naszym niespodziewanym, nieplanowanym, zupełnie nieprzewidywanym pobytem w Rzymie - który - i dosłownie i w przenośni - spadł nam z nieba
Romek też zdziwiony, że to już ta godzina. Wstajemy, dokonujemy wszystkich niezbędnych do dobrego odpoczynku manewrów toaletowo-kulinarnych i zupełnie jak nowi, znów wskakujemy do alkowy...
Nie wiem dlaczego, ale spodziewałam się, że rano zastanę w kamperku naszych imprezowiczów - gospodarze jadąc do pracy do Rzymu mogli nam ich zwrócić..., ale nie zwrócili...
Telefonów nie odbierają, Romek mnie uświadamia, że oni przecież też muszą spać... Odpuszczam im i po porannych czynnościach niezbędnych do pokazania się światu na oczy, udajemy się znów na przystanek - żeby dotrzeć na Plac Świętego Piotra, gdzie dziś przed południem ma się odbyć msza dziękczynna.
Po drodze na przystanek pstrykamy kilka fotek - oczywiście po to, żeby zawiesić je na forum, ale już wcześniej zrobił to Eler, więc moje to tylko tak dla przypomnienia.
Na terenie kamperparku - mały komis, można zobaczyć co oferują Włosi. Pamiętam, że jakoś tak dziwnie drogo tam było...
Przystanek naprzeciw kamperparku. Wszystkie słupy i latarnie były w tych dniach oplakatowane zgodnie z tematem przewodnim.
Widok na kamperpark z przystanku
Tym razem na Termini wskakujemy do autobusu - numeru nie pamiętam i nie chce mi się teraz szukać, ale jakby było trzeba, to nie ma sprawy Kiedyś przeczytałam, że jedzie piękną trasą, więc dziś przedkładamy ją nad metro - bo Rzymu zza szyb autobusu jeszcze nie widzieliśmy
Na Plac Świętego Piotra docieramy nieco spóźnieni...
Dziś już na Plac Świętego Piotra można wejść bez problemu. Tłum, co prawda ogromny, ale miejsca jeszcze jest sporo.
Wszystkich gromadzi uroczysta msza dziękczynna za beatyfikację Jana Pawła II, której przewodniczy i homilię wygłosi watykański sekretarz stanu, kardynał Tarcisio Bertone
Ze słowa wstępnego wygłoszonego przez kardynała Dziwisza najbardziej wymowne było przypomnienie momentu, w którym na pogrzebie Jana Pawła II wiatr zamknął księgę leżącą na jego trumnie. Nawiązując do tego faktu, kardynał Dziwisz ogłosił, że właśnie nadszedł czas, aby ponownie tę księgę otworzyć, by sięgać do niej - jako źródła mądrości i wiary...
Zaś spośród wielu wzniosłych myśli i opinii wygłoszonych przez sekretarza stanu, Tarcisio Bertone, najwymowniejszymi wydały mi się słowa stwierdzające, że nowy błogosławiony Jan Paweł II, umiał nadać kościołowi katolickiemu powszechny autorytet moralny i wizję duchową na całym świecie.
Wsłuchując się w treści przeplatane (ku radości zgromadzonych rodaków) fragmentami w języku polskim, cieszę się, że jestem tutaj i mogę dopełnić tej radości wczorajszego dnia... Ale dziś największym wydarzeniem będzie to, co nastąpi po mszy...
Wiedzieliśmy o tym, ale właśnie z megafonów płyną komunikaty, że przy ołtarzu konfesji można dziś zobaczyć wystawioną trumnę błogosławionego Jana Pawła II... I choć te tysiące zgromadzonych tutaj chętnych, zamierzają zapewne wejść do bazyliki, to mnie to jakoś nie zniechęca...
Próbujemy z Romkiem wyczuć, skąd będzie nam najbliżej do wejścia i zająć odpowiednią pozycję.
Wizja stania kolejnych kilku godzin w kolejce, trochę mnie osłabia, już wystarczy, że tyle "Rzymu" przespałam... , ale nie złamię się, z takiej możliwości się nie rezygnuje...
Po około półgodzinnym oczekiwaniu okazuje się, że mieliśmy farta, bo właśnie stąd gdzie jesteśmy, najszybciej można wejść w kierunku służb porządkowych, które jak zwykle nas szczegółowo lustrują i przepuszczają do kolejki, która tym razem prowadzi prosto do głównych drzwi wejściowych....
Nasi też tutaj są ... Nie wiedzieliśmy, że się wybierają...
O ile w kolejce odczuwało się pośpiech i zniecierpliwienie, o tyle w bazylice panuje zupełny spokój. Praktycznie można zostać ile się chce..., służby porządkowe w to nie ingerują...
Już od wejścia widać - otoczoną białożółtymi kwiatami i dumnymi gwardzistami - najbardziej znaną na świecie - trumnę nowego błogosławionego - Jana Pawła II.
Już z daleka zauważamy, że nie jest taka jak ją zapamiętaliśmy z medialnych przekazów z pogrzebu czy ilustracji w różnych wydawnictwach - czyli lśniąca i uderzająca blaskiem świeżego drzewa, tylko taka poszarzała, przymglona upływem sześciu lat, podczas których spoczywała w podziemiach Watykanu...
Święty Piotr, który zawsze wita turystów, dziś z posągu przygląda się, jak jest uhonorowany jest jego wielki następca
Akurat trafiliśmy na zmianę warty - gwardziści demonstrują swoje umiejętności
Romek robi niezliczone ilości zdjęć..., ja również, bo jakoś mnie dzisiaj nic innego w bazylice nie interesuje, jakbym zapomniała w jakim miejscu jestem...
Dziś liczy się tylko to jedno - że możemy stanąć przed Jego doczesnymi szczątkami - ten jeden raz w życiu - choć tyle lat tu żył i tyle było możliwości..., a my - mocno opóźnieni, ale nie straceni..., choć 6 lat po jego śmierci ale tu, w tym miejscu..., dziś..., wreszcie jesteśmy... i to jakby dopełnia moich odwiecznych tęsknot do Rzymu, do którego tak bardzo chciałam jechać - chyba przede wszystkim ...dla Niego.
Od zawsze wiedziałam, że postać Jana Pawła II jest niezwykła, może bardziej w to wierzyłam niż zdawałam sobie z tego sprawę z tego - tak na rozum.
Ale teraz, po tym wszystkim co się tu wydarzyło wczoraj i dzisiaj, po tym co widzę na ulicach Rzymu - tego miasta uważanego za centrum świata, gdzie każdy metr kwadratowy jest wypełniony Nim - to wszystko sprawia, że nabieram przekonania, że uczestniczę w wydarzeniu niezwykłym na przestrzni dziejów, zarówno naszego państwa, jak i świata.
Zdaję sobie sprawę, że w moim dotychczasowym życiu, nie znajduję przykładu tak wielkiej osobowości i ludzkiego autorytetu i już raczej nie spodziewam się, żeby ktoś taki mógł się jeszcze pojawić...
W bazylice pozostajemy długo, nie pamiętam ile, bo to były takie chwiele, w których chciałoby się czas zatrzymać - i o dziwo, to się udaje...
Gdy w końcu opuszczamy bazylikę, czuję taką lekkość na sercu, jakbym wypełniła jakąś powinność, która mi od dawna zalegała i nie pozwalała się do końca wyluzować.
My już wychodzimy, a inni wciąż napływają...
A nieprzebrane ilości - w dalszym ciągu czekają w kolejce, która nie ma końca...
Gdzieś koło szesnastej, a może dalej - nie pamiętam, opuszczamy Watykan...
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum