Klub miłośników turystyki kamperowej - CamperTeam
FAQFAQ  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  AlbumAlbum  Chat  DownloadDownload

Poprzedni temat «» Następny temat
Chalkidiki 2012, czyli nasz drugi debiut :)
Autor Wiadomość
gazebo 
początkujący forumowicz

Dołączył: 03 Kwi 2012
Otrzymał 5 piw(a)
Wysłany: 2012-06-24, 19:06   Chalkidiki 2012, czyli nasz drugi debiut :)

Wstęp (krótki)

Ta wyprawa jest w zasadzie naszym debiutem. Co prawda pierwszy debiut :) miał już miejsce (wyprawa na południowe wybrzeże Francji), ale w skladzie obecnym nasza ekipa podróżowała po raz pierwszy. Jako mało doświadczeni kamperowcy jesteśmy raczej ostrożni, czyli: raczej camping niż na dziko, raczej prysznic niż zimna woda w strumieniu, raczej asfaltowa droga niż bezdroża, itd. Jeśli nas zakwalifikować do szerokiego spektrum camperteamu, to zdecydowanie jesteśmy po stronie tych mniej odważnych i spontanicznych, ale chyba i dla takich jest miejsce w rodzinie... :)

Ekipa

Ponieważ to nasza pierwsza relacja, to postanowiłem krótko przedstawić naszą ekipę. Przedstawiałem się już na odpowiednim miejscu forum, ale dla przypomnienia dodam, że od 10 lat mieszkamy w Pradze, więc logicznie rzecz biorąc, nasza ekipa jest polsko-czeska:
- Magda – moja żona – polski element ekipy :) Zdecydowanie niezarażona jeszcze kamperowaniem i raczej nie sprawia jej to wielkiej przyjemności, albo tylko tak mówi... :) W każdym razie spełnia w ekipie role kogoś o zdrowym rozsądku.
- Lenka – nasza przyjaciółka – czeski element ekipy :) Lenka pełni role optymisty, katalizatora złych nastrojów i kogoś kto (poza rannym wstawaniem) nie ma w czasie podróży większych problemów. Jej optymizm jest czasem na wagę złota...
- Figa – nasz jamnik – polski elment z czeskim paszportem :) cztery lapy + ogon + pół metra psa = potrafi poprawić humor jak nikt! :)
- Maciej, czyli ja – nieuleczalnie chory na kamperowanie. I mam nadzieję, że już mi nie przejdzie :) Jedyny kierowca w ekipie (co ma swoje plusy i minusy).

Trasa

Początkowo planowaliśmy wypad do Włoch – Toscania i Umbria, ale w ostatniej chwili nam się odwidziało i stwierdziliśmy, że wybierzemy inny kierunek. Po krótkim zastanowieniu odrzuciliśmy Hiszpanię, we Francji byliśmy całkiem niedawno, więc logicznie, z kierunków południowych pozostały Bałkany i Grecja. Niestety, mieliśmy tylko 12 dni na podróż – ale i to nie jest najkrócej. Oczywiście nie ma czasu na wszystko, ale z drugiej strony, to czasu zawsze jest za malo – szczególnie na urlopie. Tak czy inaczej postanowiliśmy zaplanować wszystko tak, żebyśmy byli zadowoleni. Po burzliwych obradach, doszliśmy do następującego kompromisu: Czechy – Austria – Słowenia - Chorwacja – Czarnogóra – Albania – Grecja. Powrót: Grecja –Macedonia – Serbia – Węgry – Słowacja – Czechy. Z powodów czasowych od razu ustaliliśmy, że przez Austrię, Słowenię i Chorwację przelatujemy po autostradach zostawiając sobie więcej czasu na południową część wyprawy, zwłaszcza Grecję. To również dlatego, że do Austrii mamy rzut beretem (suchym :) ) i np. do Wiednia czy nawet Grazu możemy wyskoczyć właściwie w każdy weekend.

Sprzęt

Niestety stale jeszcze wypożyczalnia. Baaaardzo chcialbym mieć coś własnego, ale póki co nasz domowy budżet nie przewiduje zakupu kampera. Nawet takiego malutkiego, tyci, tyci.... :)
Na ostanich targach FOR CARAVAN w Pradze znaleźliśmy wypożyczalnię AutoPartner z Liberca i zarezerwowaliśmy sobie u nich na nasza podróż nowiutkiego Burstnera Ixeo Time 670G, oczywiście na podwoziu Fiata Ducato. Fajne autko, chociaż trochę nam się rozchorowało (o tym będzie później), ale jakby dawali za darmo, to biore w ciemno.... :)

Przygotowania

Najgorszy etap całej imprezy – pominę milczeniem :)

No to w drogę....

Dzień pierwszy, czyli ciągle pada...

Trasa: Praga – Brno – Wiedeń – Graz – Maribor – Zagrzeb – parking na autostradzie miedzy Zagrzebiem a Splitem.

Wstaję wcześnie rano, bo muszę jechać do Liberca (100 km z Pragi), żeby odebrać z wypożyczalni „naszego” kampera. Niebo zachmurzone – bedzie padać jak nic... W Libercu szybkie i bezproblemowe formalności, podpisuje co mam podpisać, krótkie „obwąchanie” kampera i w drogę do Pragi po resztę załogi. No i już pada... Jak widzę to niebo zaciągnięte stalowymi chmurami, to juz myślę o ciepłej słonecznej pogodzie Grecji – to poprawia mi humor. Szybciutko docieram do Pragi, dziewczyny gotowe do przerzucenia zapakowanych juz rzeczy do kampera. Pakujemy (to też??? Poważnie to tez bierzemy???? :) ) i okolo południa wreszcie odbijamy od naszego portu w Pradze! Super uczucie – zostawiasz wszystko za sobą, włączasz silnik, wrzucasz bieg i nic, NIC więcej Cię nie obchodzi – praca, stres, codzienna gonitwa.... wszystko zostało za drzwiami kampera na chodniku przed domem. Przynajmniej na 2 tygodnie...
Przejeżdżamy przez zatłoczoną Pragę (dokąd ci ludzie się tak spieszą? :) ) i wyskakujemy na najdłuższą tarkę w Europie, czyli autostradę D1 z Pragi do Brna. Jak ktoś jechał, to wie czemu tarka... :) A jak ktoś nie jechał, to pewnie się domyśli, że autostrada zbudowana jest z niecałkiem równo dopasowanych płyt betonowych :) Podskakując po D1 nabijamy kolejne kilometry – nastrój super, pogoda gorzej, ale da sie przeżyć. W Brnie skręcamy na Mikulov, czyli kierunek Wiedeń. Przestało padać....zaczęło lać! Przed granicą z Austrią zaczyna się jednak przejaśniać i Lenka może nam przez okna samochodu opowiedzieć trochę o pięknej okolicy Mikulova, którą przeszła na własnych nogach... Tam faktycznie jest pięknie, a uroku dopełniają liczne piwnice z winem – tam niemal każdy ma swoją produkcję szlachetnego trunku. Warto odwiedzić – polecam!
W Austrii pierwszy, krótki postój i lecimy dalej po autostradzie. Wiedeń dzisiaj mijamy bez problemów – jest święto w Austrii i ruch zdecydowanie mniejszy niż w dzień powszedni. Dalej autostrada w kierunku Grazu, mijamy Hartberg (w którym byłem 20 lat temu o czym ekipa została poinformowana kilkukrotnie – dla pewności, żeby zapamiętały... :) ). Szkoda, że musimy się spieszyć i jechać autostradą przez Austrię – widoki za oknem pięknę i aż chce się zjechać z nudnej autostrady. Ale nie ma co marudzić – do Austrii mamy blisko i możemy podjechać kiedykolwiek. Notuję w pamięci kilka miejsc, które bedę chciał odwiedzić – może już niedługo. Graz mijamy praktycznie niezauważony – kierunek Maribor. Zaraz za granicą Słowenii kupujemy winietę na autostradę – 15 Euro. Co za zdzierstwo! Dodam tylko, że do tej pory mieliśmy autostradę za darmo, bo nasz kamperek był już wyposażony w roczną winietkę czeską i austriacką. No coż, life is brutal, a za luksus trzeba płacić. Kierunek granica z Chorwacją. Na przejście docieramy już po zmroku, szybkie formalności – właściwie, to nasze dokumenty nikogo za bardzo nie interesują. No i dobrze  Wskakujemy na autostradę w Chrowacji i lecimy dalej na południe. Ciemno, deszcz i ja coraz bardziej zmęczony. Dzięki nawigacji (TomTom) zjeżdżamy z autostrady w miejscu gdzie nie powinniśmy tego robić, trochę bądzimy, ale generalnie bez większych przeszkód docieramy wreszcie w okolice miasta Gospić i tam na parkingu przy stacji benzynowej zatrzymujemy się na nocleg. Obok stoi kamperek na niemieckich numerach i czujemy się dzieki temu raźniej :) Parking nieco oddalony od autostrady – nie jest tak glośno jak czasami bywa na tego typu prakingach. Zresztą, po przejechaniu ponad 1000 km jestem na tyle zmęczony, że zasypiam niemal od razu....

Dzień drugi, czyli zmiana planów po raz pierwszy...

Budzimy się w sposób naturalny (nie dotyczy Lenki – Lenka nigdy nie budzi się w sposób naturalny i zawsze trzeba ją budzić narażając się przy tym na jej zaspane marudzenie :D ). Za oknem wszystko inaczej: zamiast deszczu mamy piękne słońce, zamiast nocnego krajobrazu piękna zieleń i góry na horyzoncie... Żyć nie umierać!!! :) Kamperek na niemieckich numerach, który nocował obok nas już odjechał, a my po porannej toalecie i nakarmieniu Figi idziemy na stację benzynową upolować coś na śniadanko. Polowanie owocne (to stacja OMV ze świeżym pieczywem), ale przy płaceniu stwierdzamy, że polski i czeski mimo wszystko są zbyt daleko od chorwackiego i w komunikacji z miejscowymi musimy zdać się na angielski. Szkoda, bo zawsze wydawalo mi się, że właśnie z Chorwatami najłatwiej dogadać się „po naszemu” :) . W czasie śniadania podejmujemy decyzję o zmianie planów: okazało się bowiem, że w umowie wypożyczenia kampera mamy termin oddania pojazdu nie 08.06 jak cały czas myśleliśmy, ale 09.06 :) Jesteśmy sieroty i nie umiemy czytać, a w dodatku sklerotycy niepamiętający dosyć jednak istotnych szczegółów naszej umowy wynajmu kampera.... :) W każdym razie mamy jeden dzień „do przodu” w stosunku do planów jakie robiliśmy wcześniej. W związku z tym zapada decyzja, że ponieważ pogoda wyraźnie się poprawiła, to spędzimy ten jeden „dodatkowy” :) dzień w Chorwacji. Wybór pada na Split.
Wyspani, nakarmieni i szczęśliwi ruszamy dalej. Pogoda rewelacyjna – po wczorajszych deszczowych chmurach ani śladu na niebie. Po dłuższej chwili zjeżdżamy autostradą z góry, mijamy 2-3 tunele i przed nami pierwszy (póki co tylko wizualny) kontakt z morzem. Autostrada łagodnie prowadzi nas z gór na wybrzeże i wspólnie stwierdzamy, że wybudowanie takiej trasy zajęłoby w Polsce przynajmniej 100 lat :) . Na wysokości Sibeniku zatrzymujemy się na austostradowym „odpoczywadle”, aby przynajmniej na chwilke rozkoszować się widokiem rzeki Krka. Pięknie...
Za chwile zjeżdżamy z autostrady – przed nami Split. Tutaj (jak wspomniałem wcześniej) mamy zamiar spędzić nasz „dodatkowy” dzień. Dojeżdżając do Splitu można zaobserwować piękny widok miasta w dole. Niestety, jako kierowca wyprawy nie bardzo mogę sobie pozwolić na obserwację okolicy na dosyć krętym zjeździe. W dodatku muszę uważać bardziej niż bym chciał, bo jakiś palant w ciężarówce leci dosłownie 0,5 metra za mną nie bardzo mając zamiar zwiększyć odległość. Co za matoł! Pewnie go wkurza, że jadę (nieco) wolniej niż on, ale co ja na to poradzę!? Nie lubię takich sytuacji. Szczególnie kiedy jadę w zupełnie mi obcym miejscu i muszę skoncentrować się nie tylko na samym prowadzeniu pojazdu, ale jeszcze na tym dokąd jadę! W każdym razie bezpiecznie docieramy na przedmieścia Splitu, na z góry upatrzony przez Magdę kamping Stobrec (www.campingsplit.com). Camping jest chyba 4-gwazdkowy i na taki zresztą wygląda. Pełna kultura, parkujemy sobie zupełnie nad samym morzem. Koszt (camper+3 osoby+jamnik) 211 Kun (przelicznik ustalony przez nas w czasie podróży do Splitu: 1 Kuna=1/2 Lisa. OK, wiem, że to bez sensu.. :) ), ale tak jak pisałem wcześniej, dla nas nie bardzo liczą się koszty – może być drożej, ale niech będzie bezpiecznie i z kibelkiem, prysznicem, prądem... Tak już mamy i nie zamierzamy tego zmieniać :) . Z drugiej jednak strony, to kamping pomimo, że przed sezonem, to był już solidnie zapełniony: Niemcy, Holendrzy, Francuzi. Przed nami dwa campery ze Szwajcarii. Poważnie było całkiem tłoczno. No i niestety, jak tylko wjechaliśmy i zaciągnąłem hamulec ręczny, to zaczęło kropić.... Uhhhh....Dwa kroki do morza, ale nikt się nie kąpie. Powód jest jeden – pogoda. A było już tak ładnie. W takim razie zostawiamy Figę w kamperze (niech się psisko prześpi :) ), wsiadamy w autobus miejski i jedziemy do centrum. W planie poszwędanie się po centrum, zwiedzenie pałacu Dioklecjana, itd. Wysiadamy z autobusu o jeden przestanek za daleko, ale i tak na tyle blisko centrum, że za 10 minut spacerkiem jesteśmy na lokalnym targu koło pałacu. Miejsce znajome dla Magdy i dla mnie – 9 lat temu byliśmy w Chorwacji w podróży poślubnej i też między innymi wpadliśmy na chwilę do centrum Splitu. Oprócz pałacu i targu zapamiętałem też doskonałe lody. Ciekawe czy lodziarnia jeszcze jest w tym samym miejscu... Na targu kupujemy świeżutkie czereśnie oraz równie świeży ser (krowi i owczy). Przechodzimy pod pałac Diokleciana, ale niestety – pogoda nie pozwala nam dzisiaj zobaczyć nic więcej. Chronimy się w pobliskiej restauracji (jedna z wielu przy Obala kneza Domagoja), zamawiamy pyszne muszle z frytkami + piwo (lub wino dla bardziej wybrednych) i czekamy, „aż przejdzie”. Nie przechodzi, a wprost przeciwnie – leje coraz bardziej. W końcu na chwilę przestało, idziemy do lodziarni (JEST W TYM SAMYM MIEJSCU CO 9 LAT TEMU!!! NIE WIERZĘ!!!! :) ), jest niemal dokładnie na przeciwko restauracji. No i ledwo zdążyliśmy wyjść z lodziarni (lody melonowe są fantastyczne – polecam!) zaczęło znowu lać. Autobus i wracamy na camping. Szkoda, że ta ulewa przepędziła nas z centrum, bo Split wart jest zatrzymania się w centrum przynajmniej na jeden cały dzień. Wieczorkiem program kulturalno-rozrywkowy, browarek i spać. Jutro ruszamy dalej.

IMG_0252.JPG
nasz pierwszy nocleg - poranek
Plik ściągnięto 9659 raz(y) 54,47 KB

IMG_0254.JPG
nasz pierwszy nocleg - prawie caly parking dla nas :)
Plik ściągnięto 9659 raz(y) 57,69 KB

IMG_0255.JPG
niektorych nie interesuja widoki za oknem...
Plik ściągnięto 9659 raz(y) 54,03 KB

IMG_0258.JPG
dolina rzeki Krka
Plik ściągnięto 9659 raz(y) 80,15 KB

IMG_0259.JPG
dolina rzeki Krka
Plik ściągnięto 9659 raz(y) 71,01 KB

IMG_0260.JPG
dolina rzeki Krka
Plik ściągnięto 9659 raz(y) 77,22 KB

IMG_0266.JPG
Figa pozuje - dwie dorosle osoby musza trzymac malego jamniczka, zeby nie ruszal sie przez 5 sekund... :)
Plik ściągnięto 9659 raz(y) 73 KB

IMG_0269.JPG
nocleg na kampingu kolo Spiltu
Plik ściągnięto 9659 raz(y) 65,53 KB

IMG_0270.JPG
nocleg z dostepem do morza :)
Plik ściągnięto 9659 raz(y) 61,74 KB

IMG_0271.JPG
zasluzony odpoczynek
Plik ściągnięto 9659 raz(y) 75,83 KB

Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Wyświetl szczegóły
miciurin 
weteran


Twój sprzęt: Fiat Ducato S.E.A A640
Pomógł: 2 razy
Dołączył: 20 Sie 2011
Piwa: 17/83
Skąd: ja to wiem?
Wysłany: 2012-06-24, 20:42   

Zapowiada się ciekawie, czekam na dalszą relację. Chorwacja jest pikna, byłem trzy razy :mrgreen:
_________________
Fiat Ducato 1,9 TD, 1989r, zabudowa Fendt 560 SK - był
Fiat Ducato 2,2 MultiJet, 2007r, zabudowa S.E.A A640 - był
Na pewno będzie kolejny kamper :)
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Camper Diem 
Kombatant


Twój sprzęt: Eura Mobil
Nazwa załogi: Camper Diem!
Pomógł: 6 razy
Dołączył: 01 Wrz 2007
Piwa: 49/68
Skąd: Gdańsk-Wrzeszcz
Wysłany: 2012-06-24, 22:29   

czekam na Chalkidiki :spoko
_________________
Camper Diem!
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
slajd 
stary wyga


Twój sprzęt: Fiat Ducato-Eriba 2,8l i P.L.A. Citroen 2017
Pomógł: 1 raz
Dołączył: 03 Gru 2008
Piwa: 105/80
Skąd: Bolesławiec Śl.
Wysłany: 2012-06-25, 00:05   

Zaczyna się całkiem ciekawie a na początek stawiam na razie wirtualnie :pifko
_________________
Łatwe do przeprowadzenia są tylko zmiany na gorsze - Prawo Philipa
Pozdrowienia
Lucyna i Jerzy
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
 
Agostini 
weteran


Twój sprzęt: Hymer ML-T 580
Pomógł: 4 razy
Dołączył: 19 Sty 2011
Piwa: 245/114
Skąd: Łódź
Wysłany: 2012-06-25, 12:28   

My też mamy w planach w tym roku Grecję,
więc z ciekawością będziemy przyglądać się waszej podróży. :spoko
_________________
Basia i Andrzej
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
gazebo 
początkujący forumowicz

Dołączył: 03 Kwi 2012
Otrzymał 5 piw(a)
Wysłany: 2012-06-25, 19:42   

Dzień trzeci, czyli jesteśmy na południu...

Wstajemy, śniadankujemy i zbieramy się do wyjazdu. Pogoda lepsza, ale do ideału jaki sobie wszyscy wymarzyliśmy jeszcze jej baaaardzo daleko. Tylko Lenka przypomina, że przecież jedziemy do Grecji i tam pogoda będzie! Na 100%.... Hmmmm. Mam nadzieję...

Po wyjeździe ze Splitu kierujemy się w stronę Dubrovnika. Znowu autostrada, która jednak nie jest wcale nudna – krajobrazy za oknem są kapitalne: piękne, wręcz dziewicze góry. Ściany zieleni na zboczach i surowe, skaliste szczyty. W dolinach owce i kozy, czyli jesteśmy na południu. Zatrzymujemy się na chwilę na jednej ze stacji benzynowych. Musze przyznać, że jestem mile zaskoczony: stacja czyściutka, super czysty parking z placem zabaw dla dzieci! Nie podaje namiaru, bo po pierwsze, nie zapisałem :/ a po drugie, to za Splitem mniej więcej co 20-30 km są takie stacje – idealne miejsce na nocny postój. Zresztą wzdłuż całej autostrady w Chorwacji stacje są raczej czyste, bezpieczne i przyjazne dla kamperowców. Polecam!

Po przejechaniu około 100 km autostrada się kończy. Widać, że będzie ciąg dalszy, ale kiedy dobudują nie napisali :) Mój TomTom z uporem maniaka kieruje mnie w lewo, ale ja po zjeździe z autostrady kieruje się – jak nakazują drogowskazy – w prawo i to chyba była dobra decyzja. Trochę jazdy w dół kilkoma serpentynkami i jesteśmy w malowniczej dolinie, która ciągnie się kilkanaście kilometrów. Piękne widoki, przepiękna przyroda, a w mijanych wioskach czas płynie zdecydowanie wolniej niż u nas. Często w takich miejscach zastanawiam się czy chciałbym tam mieszkać. Cisza, spokój zupełnie inny rytm życia... Ale z drugiej strony, to chyba jednak za daleko od tego wszystkiego do czego zdążyłem się przyzwyczaić... Filozoficzno-egzystencjalne rozmyślania ucinam krótką myślą, że przecież z południa Chorwacji byłoby za daleko dojeżdżać do Pragi na mecze mojej kochanej Sparty, no i mam po problemie – zdecydowanie zostaje w Pradze :D Za urokliwą dolinką wskakujemy na starą trasę, która przed wybudowaniem nowej autostrady pełniła rolę głównego traktu komunikacyjnego z północy Chorwacji do Dubrownika. Trzy kamperki (Niemcy i Francuzi) jadą przed nami i jest nam raźniej :) Po lewej i prawej stronie drogi gęsto rozstawieni handlarze owoców, ale chyba jeszcze nie ta pora – na stoiskach widać głównie butelki z oliwą oraz... pomarańcze. To chyba raczej wyprzedaż z jakiejś miejscowej hurtowni owoców niż lokalna produkcja. Zwłaszcza na początku czerwca. Nie skuszeni ofertą lecimy dalej... Krótko przed Dubrovnikiem pojawia się kontrola paszportowa – przejeżdżamy kawałkiem „wykrojonym” z chorwackiego wybrzeża dla Bośni i Hercegowiny. Mogli by sobie darować tę kontrolę w tym miejscu – generalnie mam alergię na wszelkie kontrole, ale ta jest wyjątkowo absurdalna i tylko blokuje ruch na i tak dosyć ruchliwej trasie. Wybrzeże w BiH niczym nie różni się od tego w Chorwacji, tym bardziej, że dosłownie za kilkadziesiąt minut, kolejna „kontrola” dokumentów i znowu jesteśmy na terytorium Chorwacji. W tym momencie mała uwaga odnośnie dokumentów: w czasie całej podróży Magda i ja korzystaliśmy tylko z polskich dowodów osobistych. Nie było problemu. Lenka korzystała ze swojego paszportu i przyznam, że ten paszport kilka razy nam pomógł. Chodzi nie o kontrolę, ale o zostawienie dokumentów „w zastaw” np. na kempingach. W Czarnogórze czy w Chorwacji nikt nie chciał od nas dowodów – tylko paszport. Pewnie wyjściem z sytuacji byłoby natychmiastowe uregulowanie należności, ale jeśli chcemy zapłacić przy wyjeździe (np. z powodu braku gotówki i konieczności skorzystania z bankomatu), to dokumentem branym jako forma zastawu jest tylko paszport. Oczywiści Figa też ma swój psi paszport (potwierdzający aktualność szczepień czworonoga), ale to już w ogóle dokument nie nadajacy się do potwierdzania ani zastawiania czegokolwiek :)

Dojeżdżamy do Dubrovnika. Zgodnie z wcześniejszym postanowieniem podjętym przez Radę Starszych naszej ekipy, zwiedzanie Dubrovnika zostawiamy sobie na „następny raz”. Po prostu stwierdziliśmy, że zatrzymać się tam tylko na chwilę, albo nawet na kilka godzin, to turystyczne bluźnierstwo, a więcej czasu tym razem po prostu nie mamy. No, ale nawet z perspektywy drogi mijany Dubrovnik wygląda na tyle imponująco i kusząco, że zaczynam się zastanawiać czy nie zmienić na szybko planów. Ostatecznie wszystko zostaje tak jak zaplanowaliśmy wcześniej i z bólem serca mijamy to piękne miasto i lecimy dalej. Jednak w tym miejscu Rada Starszych naszej wyprawy podejmuje jednogłośnie uchwałę następującej treści: Jeszcze tu wrócimy!!! Za Dubrovnikiem tankowanie i mała sikpauza, a kawałek dalej, w przydrożnej zatoczce za miasteczkiem Plat zatrzymujemy się na obiadek. Dzisiaj niestety z własnych zapasów, czyli zupki w proszku + to co zostało ze śniadanka. Za to widok wspaniały – jesteśmy na dość sporej wysokości nad morzem, a pod nami piękna zatoka z morską wodą koloru ciemnego malachitu. Cudo. Do tego samolot podchodzący do lądowania na pobliskim lotnisku i ja mam pełnię szczęścia! :)

Po obiadku ruszamy dalej w kierunku granicy z Czarnogórą. Za lotniskiem jednak czeka nas niemiła niespodzianka. Na wysokości miejscowości Cilipi asfalt po prostu się....skończył! :/ To remont drogi, ale jest on w ogóle nie oznaczony! Droga szutrowa, czasami z takimi dziurami, że kamperem trudno przejechać. Co jakiś czas ruch wahadłowy, albo koparka stojącą na środku w takiej dziwnej pozycji, że nie do końca wiadomo czy lepiej ominąć ją z prawej czy lewej strony, żeby w ogóle się zmieścić! Tempo i technologia prac typowo polskie, czyli dosyć dużo sprzętu na poboczach, ale niemal żadnej pracy. Ten odcinek to około 20 km do miejscowości Gruda (Lenka stwierdziła, że jak się jedzie przez Grudę, to trudno wymagać lepszej drogi – coś w tym jest! :) ), ale straciliśmy na tym około 40 minut + kamperek wyglądał jakby wrócił z wyprawy po bezdrożach Afryki... Nie studiowałem szczegółowo mapy i nie wiem jakie są możliwości objazdu tego odcinka, ale jeśli jedziecie w tym kierunku, to myślę, że warto pomyśleć o objeździe. Te roboty na drodze szybko się nie skończą....

I tym optymistycznym akcentem remontowo-drogowym kończymy naszą podróż przez Chorwację. Przed nami granica z Czarnogórą. Przyznam, że trochę się niepokoiłem, czy nasze dowody osobiste będą tutaj akceptowane (mój paszport jest już nieważny i został w domu), ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie: kontrola dokumentów to tylko formalność, sprawdzenie dokumentów pojazdu i miły, młody pan w mundurze życzy nam miłego pobytu w Czarnogórze :)

Jest już dosyć późne popołudnie więc dociskam trochę gazu i szybciutko znikamy z granicy w kierunku Kotoru. Widziałem piękne zdjęcia w czyjejś relacji właśnie na camperteam.pl i od tej pory marzę o zobaczeniu tego miejsca. Lenka wygrzebała gdzieś informację, że zatoka kotorska to najbardziej deszczowe miejsce na świecie, ale na szczęście dzisiaj się to nie sprawdza – pogoda cały dzień piękna i zapowiada się, że również wieczór będzie słoneczny i przyjemny. Jedziemy malowniczą drogą wzdłuż zatoki kotorskiej. Po drodze mijamy przystań promową – prom pewnie znacznie skróciłby podróż do Kotoru, ale ja decyduję, że jedziemy dalej dookoła – zatoka jest tak piękna, że moim zdaniem jest warta objechania jej w całości :) Przed miastem mijam 3 osobową grupkę cyklistów z polską flagą na sakwach – powodzenia chłopaki! :)

Kotor – miasto jest przepiękne. Starówka przypomina wąskie uliczki Wenecji. Całe szczęście, że docieramy tam późnym popołudniem – miasteczko jest już lekko opustoszałe i bez tłumu turystów... Słodkie lenistwo w kawiarenkach i lekko senna atmosfera tych wąskich uliczek jest cudowna. Dla mnie to miejsce było absolutnie wyjątkowe – oprócz tego co widziałem było jeszcze dużo tego co czułem. Tutaj czytelnikowi należy się małe wyjaśnienie: jestem zapachowcem i przyznaje się do tego bez bicia! :) Dla mnie zapach ma kolosalne znaczenie! Nie będę się o tym rozpisywał szczegółowo, ale w każdym razie w tych wąskich uliczkach, wszystkie zapachy potęgują się i działają z niesamowitą siłą, np. idąc i czując zapach świeżo parzonej kawy bez problemu można odgadnąć, że w następnej wąskiej uliczce jest kawiarenka :) itd... Niby logiczne, ale na większej przestrzeni raczej się tego nie spotyka, a w dużych zanieczyszczonych miastach, to już w ogóle nie do pomyślenia... Kotor ma również swoją część warowną na skałach, ale tam już się nie dostaliśmy. W każdym razie Kotor to wspaniała miejska perełka, którą trzeba zobaczyć. I powąchać :)
Parkowaliśmy tutaj: 42.426826, 18.769938. Parking jest dosłownie trzy kroki od bramy głównej do miasta, strzeżony. My płaciliśmy za kampera 3 Euro/godzina, co w sumie za bezpieczne miejsce dla naszego pojazdu nie wydawało się nam wygórowaną ceną. Ok, zawsze może być taniej.... :)

Kiedy wróciliśmy do auta, było już bardzo późne popołudnie. Podjęliśmy decyzję, że wyjeżdżamy z Kotoru i znajdujemy jakieś miejsce do spania nad morzem. Z centrum mój TomTom usilnie prowadzi mnie w lewo – ja jednak ponownie wybieram kierunek pokazywany przez miejscowe drogowskazy i dobrze robię. Okazuje się bowiem, że TomTom nie ma jeszcze uaktualnionej mapy o przejazd tunelem, który znacznie skrócił nasz wyjazd z miasta. No cóż – po raz kolejny potwierdziło się, że warto gps traktować jako podpowiedź, a nie jako wyrocznię :)

Jedziemy dalej wybrzeżem na południe. Słońce zachodzi, a my rozglądamy się za noclegiem. Za Budvą i miejscowością Sveti Stefan widzimy przy drodze wielka tablicę CAMP CRVENA GLAVICA i strzałkę w prawo. Posłusznie zjeżdżamy we wskazanym kierunku i....tutaj dosyć siarczyście dałem (głośno) wyraz mojemu zaskoczeniu! Cholernie ostry zjazd, na końcu ostry zakręt 180 stopni i....jeszcze stromiej z mocnym przechyłem w prawo. Ten przechył był spowodowany bardzo nierówna nawierzchnią drogi i faktycznie miałem przez chwilę wrażenie, że lecimy na bok!!! Jednak udało się – cali i zdrowi docieramy do bramy kempu. Samo miejsce jest ładne – stary gaj oliwny nad brzegiem morza – ale STRASZNIE zaniedbane! Co prawda widzimy tam kampera ze Szwajcarii, są Austriacy, Niemcy, ale nie wygląda, żeby byli tutaj dłużej (no może z wyjątkiem Szwajcara). Decydujemy jednak przenocować tutaj – słońce już dawno zaszło, a nam nie chciało się zostawać gdzieś na skraju szosy. Szefem tego interesu jest starszy pan – bardzo przyjazny i pomocny – ale komunikacja z nim jest jednak utrudniona. Pierwsza (i jedyna) próba dogadania się po angielsku była raczej niepowodzeniem: gość tłumaczy mi coś intensywnie, jednak robi to w języku, którego za cholerę nie pojmuję. Chyba już nawet widzi moją konsternację, więc przerywam mu i pytam nieśmiało:

- Do you speak English?
-yes, yes. English – odpowiada sympatyczny pan i ..... dalej ciągnie po swojemu :/ no to się dogadalim :D

Po załatwieniu formalności i ustaleniu ceny (18 Euro za kampera z prądem + 3 ludzie + 1 jamnik, to moim zdaniem na tym campingu zdecydowanie za dużo, ale nie mam już siły się targować) idziemy coś przekąsić. W między czasie rozmawiamy jeszcze z parkującym obok nas Chorwatem, który mówi, że tutaj nic niema i wszystko daleko i w ogóle to lipa :/ Ok, nie poddajemy się. Idziemy do naszego gospodarza i pytamy o essen/meal/mangiare, czyli żarcie po prostu. Gość zajażył i tłumaczy, że mamy wejśc z powrotem jak przyjechaliśmy (innej drogi tutaj nie ma, więc akurat tutaj się z nim zgadzam), nie wychodzić na główną szosę, tylko między domami, schodami na dół i tam będzie restaurant! No to idziemy. Ze zgrozą oglądam ten cholernie stromy i nierówny podjazd, na który jutro będę się musiał kamperkiem wdrapać. No dobra, to będzie jutro – dzisiaj jestem głodny. Kierujemy się za wskazówkami sympatycznego pana, wchodzimy w wąski labirynt przejść i schodów między budynkami i – o dziwno – docieramy do cywilizacji! Najpierw mały sklepik, a później RESTAURACJA!!!! Ale jeśli mnie zapytacie jak tam trafić, to poważnie nie wiem!!! Doszliśmy tam po prostu na klasycznego „czuja” :) W każdym razie instynkt przetrwania nie zawiódł i jesteśmy w lokalnej jadłodajni, w której nakarmili nas wyśmienicie (miałem coś miejscowego, co było chyba jagnięciną z grilla + lokalny browarek do tego. Mniam, mniam :) ). Nawtrynialiśmy się po uszy, a za żarełko dla 3 osób zapłaciliśmy coś około 40 Euro, czyli naprawdę niewiele. Wracamy do kampera, prysznic w kamperku (miejscowe sanitariaty nie nadają się do tego), krótki program artystyczno-rozrywkowy (3 odcinki Shaun the Sheep :) ) i idziemy spać. Nakarmiony, wykąpany, przytulony i pogłaskany zasypiam jak niemowlę :) .

IMG_0304.JPG
poludnie Chorwacji - minimalny ruch, czyli moge sobie popatrzec :)
Plik ściągnięto 9526 raz(y) 52,84 KB

IMG_0349.JPG
malownicze wybrzeze poludniowej Chorwacji
Plik ściągnięto 9526 raz(y) 66,05 KB

IMG_0367.JPG
tak wyglada remontowana droga z Dubrovnika w kierunku granicy z Czarnogora. nie polecam...
Plik ściągnięto 9526 raz(y) 76,94 KB

IMG_0373.JPG
zatoka kotorska
Plik ściągnięto 9526 raz(y) 72,33 KB

IMG_0378.JPG
zatoka kotorska
Plik ściągnięto 9526 raz(y) 68,39 KB

IMG_0393.JPG
Kotor
Plik ściągnięto 9526 raz(y) 72,86 KB

IMG_1908.JPG
Kotor
Plik ściągnięto 9526 raz(y) 62,69 KB

IMG_1921.JPG
Kotor
Plik ściągnięto 9526 raz(y) 65,05 KB

IMG_1917.JPG
"weneckie" uliczki Kotoru
Plik ściągnięto 264 raz(y) 101,48 KB

IMG_1924.JPG
Kotor
Plik ściągnięto 262 raz(y) 156,39 KB

Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
gazebo 
początkujący forumowicz

Dołączył: 03 Kwi 2012
Otrzymał 5 piw(a)
Wysłany: 2012-06-25, 20:34   

Dzień czwarty. Witamy w Albanii, czyli drogowa apokalipsa all inclusive

Budzimy się w sposób naturalny (nie dotyczy Lenki.... ale o tym już było :) ). W świetle dnia kemping wygląda trochę lepiej. Podobno jego mocną stroną jest prywatny dostęp do morza z kameralną plażą. Tego jednak nie mamy okazji sprawdzić. Za to sprawdzam funkcjonalność sanitariatów i ze zgrozą stwierdzam, że zamiast klasycznych kibelków są już mniej dla nas klasyczne „dziury w podłodze”, czyli coś co Bracia Czesi nazywają tureckimi kibelkami. O matko, no..... Ale i to przeżyłem, chociaż, to był pierwszy (mały) minus tego dnia. Po prysznicu i śniadanku pakujemy manele i ruszamy. No, ale nie tak szybko – najpierw ten cholerny podjazd. Podjeżdżam pod recepcję, dziewczyny idą zapłacić, a ja zastanawiam się jak to ugryźć – jak stąd wyjechać nie paląc sprzęgła i nie lądując na lewym boku i..... A zresztą co ja się martwię – jakoś dam radę! Dziewczyny wracają, zapinają pasy i ruszamy. Wziąłem to na ostro, tzn. po prostu rura i jedziemy! Pierwsza część podjazdu za nami – kamper mocno się przechylił na lewą stronę, ale stoi dalej na czterech łapach więc jest ok! Za zakrętem (tym 180 stopni) robię to samo, czyli ostro w górę (ale z wyczuciem – nic na chama) i tylko patrzę czy nic z tej góry na mnie nie jedzie. Uffff – udało się. Jesteśmy z powrotem na głównej szosie! Pomyślałem w tym momencie, że najgorsze mam już dzisiaj za sobą. O SŁODKA NAIWNOŚCI!!!!

Na wysokości miejscowości Petrovac odbijamy w górę, w kierunku Podgoricy. Z relacji camperteamowców wynikało, że w drodze do Albanii jezioro Scutari jest lepiej minąć z lewej niż z prawej – lepsza droga. Tak też robimy. Droga pusta, niemal nikogo i piękne góry. Podjazd trochę ostry, ale da się przeżyć. Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy na przedmieściach Podgoricy i od razu kierujemy się w stronę granicy z Albanią. Zaczyna też do nas jakoś mocniej docierać, że tutaj chyba kończy się taka cywilizacja jaką my znamy. Z każdym kilometrem jakość asfaltu coraz gorsza, kultura jazdy zerowa, a krajobraz za oknami często „udekorowany” niemiłosiernym syfem, szczególnie przydrożne rowy. Mijamy jakąś wioskę cygańską, która wygląda jak wysypisko śmieci w dodatku po wybuchu solidnej bomby i to tylko potwierdza nasze obserwacje. W między czasie mamy też mały akcent humorystyczny: przejeżdżając przez miejscowość Tuzi dostajemy się za traktor, który jedzie przed nami chyba 10 km na godzinę. Droga wąska i pozastawiana na poboczach szczelnie samochodami nie pozwala na wyprzedzenie traktora. Na nasze nieszczęście traktorzysta jest wyjątkowo popularną osobą w wiosce i przyjaźnie pozdrawia niemal każdego kogo widzi na chodniku co jeszcze spowalnia jego „szybkość”. W pewnym momencie gość się zorientował, że coś za nim się wlecze – obejrzał się czujnie i .....jedzie dalej tak jak jechał! Wyobrażałem sobie przez moment, że może jak zobaczy, że blokuje całą drogę, to chociaż nieznacznie przesunie się w prawo, żebym go wyprzedził, ale nie! Jedyna różnica była taka, że od tej pory co 100-200 metrów oglądał się za siebie, jakby chciał się upewnić, że stale jeszcze za nim jedziemy! Ta sytuacja – paradoksalnie – zamiast wkurzyć mnie do białości, rozbawiła nas tak, że ryczeliśmy ze śmiechu! Chyba udzieliła nam się atmosfera południa – leniwa i bezproblemowa...

Docieramy do granicy Albanii. Przejście graniczne jest załadowane TIRami i tylko pozostawiona przez ich kierowców wąska dróżka pozwala nam przecisnąć kamperka do punktów kontrolnych na granicy. Urzędas albański coś tam wklepuje do komputera nie spiesząc się przy tym (a jakże), zadaje mi inteligentne pytanie: Albania? Na które mam ochotę odpowiedzieć: No, Las Vegas! :) ale grzecznie przytakuję głową, że jadę do Albanii (a jakże :) ). W tym czasie też obserwujemy życie na posterunku granicznym po albańskiej stronie (czyli przed nami) maszeruje stado kóz, kierowcy TIRów siedzą w cieniu, urzędnicy w mundurach snują się bez celu... Upał i sielanka :)

Po 15 minutach wjeżdżamy do Albanii. Asfalt na jednym pasie szosy nagle się kończy a zaczyna droga szutrowa z dosyć sporymi dziurami. Przez następnych 10-20 km sytuacja się powtarza: trochę asfaltu – szutr – asfalt – szutr z dziurami – asfalt – dziury (bez szutru :) ), itd. Jednak po około 20 kilometrach zaczynam się do tego przyzwyczajać – po prostu należy w odpowiednim momencie wyhamować, żeby nie wpaść z całą prędkością w te dziury, a później trzeba trzymać 10-20 km/h i omijać co większe dziury. Chociaż przyzwyczaiłem się, to nie bardzo mi sie podoba taka jazda. Kamperowi też nie. Krajobraz raczej średnio ciekawy – wioski (o dziwo większość domów zadbanych, odmalowanych...), płasko i tylko na horyzoncie góry. Co chwila patrol policji – łapią miejscowych. Masochista w kamperze nie jest dla nich interesujący. W tych okolicznościach przyrody zbliżamy się do punktu głównego dzisiejszego dnia, który nazywa się Shkoder, czyli po naszemu Szkodra. Jest to miasto około 20 km od granicy – pierwsze albańskie miasto na naszej drodze. W dodatku nie ma tutaj obwodnicy i trzeba je przejechać przez samo centrum na drugą stronę, w kierunku Tirany. W swojej naiwności i zupełnie nie przygotowany na to co stanie się za chwilę wjeżdżam w przedmieścia tego piekła. Najpierw mała próbka tego jak się tutaj jeździ, czyli rondo: wszyscy co jechali za mną i przede mną mijają rondo z lewej, bo krócej, tylko ja pedałuję z prawej jak Pan Bóg przykazał... Za rondem już jest znacznie gorzej. Po prawej i lewej stronie drogi sklepiki, tłum ludzi przechodzący przez jezdnię jak się komu podoba, rowerzyści z prawej i lewej, samochody osobowe z prawej i lewej.... Na poboczu widzę kontem oka owce leżące w cieniu, gościa, który w tym upale niemal na środku drogi patroszy świeżo złowione ryby i dziki tłum ludzi! Po lewej jacyś kolesie naprawiają na środku drogi zepsuty samochód. No, a sama droga, to już nawet nie szutr, tylko zaschnięte błoto z potężną dziurą na środku, którą wszyscy uczestnicy tego armagedonu próbują ominąć! Jedna ciężarówka jedzie z przeciwka, omija dziurę ładując się centralnie na nas – nie bardzo mogę uciekać w prawo, bo rowerzyści i ściana sklepiku + tłum ludzi, w lusterku widzę, że jednak się mylę bo z prawej wciska się i wyprzedza mnie auto dostawcze, czyli jednak było miejsce! Nagle słyszę sygnał karetki ! Nie – myślę – w to wszystko jeszcze brakuje karetki na sygnale! Mam nadzieję, że to tylko mi się wydaje, albo karetka jedzie gdzieś indziej np. ulicę dalej. Niestety, karetka leci z naprzeciwka bezpośrednio na nas!!! Hamuję metr przed karetką, jednak kierowca z karetki wcale nie ma zamiaru zatrzymać zupełnie pojazdu i przesuwa się w moim kierunku pokazując....żebym się zatrzymał!!! O matko co za matoł! Chłopie, przecież ja stoję w miejscu od minuty, a to ty jedziesz na mnie! W końcu tak około 5 cm przed maską kampera gość się zorientował i zahamował. Uffff.... było blisko! W tym czasie z karetki wyskakuje ekipa w fartuchach i idą na drugą stronę. My w końcu jakimś sposobem wygrzebujemy się z tego piekła i wyjeżdżamy kawałek dalej już na drogę asfaltową. Jedziemy dalej do centrum. Piesi, rowerzyści, skutery – wszystko chodzi i jeździ jak chce. O migaczach nie ma nawet mowy. O przepisach ruchu drogowego nikt tutaj nigdy nie słyszał. Kolejne rondo tym razem w samym centrum miasta. Jadę już jak mi się podoba, tzn. nie ustępuję nikomu pierwszeństwa, mrugam światłami i mam wszystko w ...... (wszyscy wiedzą gdzie). O dziwo, to działa – pokonuje rondo w miarę płynnie, mniejsi uczestnicy ruchu ustępują mi pierwszeństwa (nawet jeśli wcale nie powinni), więksi – większych udaję, że nie widzę więc też mi ustępują :) Na kolejnym rondzie stoi policjant – nie wiem po co, bo nic nie robi! Tylko stoi! Kociokwik jak diabli – samochody, skutery, piesi: a gość spokojnie stoi! :) Na to wszystko jeszcze grupa dzieciaczków z przedszkola, prowadzona PO ULICY, NA RONDZIE, POD PRĄD przez panie opiekunki! Zero reakcji policjanta. Przypuszczam, że jakby tam nagle wylądowało ufo, to gość też by się nie ruszył. Ok – jedziemy dalej.
TomTom prowadzi mnie przez centrum miasta na Tiranę. Zresztą mapa Albanii nie jest dokładna (tylko główne drogi), więc TomTom nawet nie może mnie prowadzić inaczej. Skręcam w prawo i jestem na szerokiej, dwupasmowej jezdni. Nagle jakiś koleś wesoło i radośnie leci na mnie z przeciwka starym Mercedesem pod prąd – ominąłem. Ufff.... Jakiś debil, pomyślałem i nagle wszystko się wyjaśniło – koleś ciął pod prąd, bo dalej....droga jest zamknięta!!!! O jasna cholera! No to jsme v prdeli (cze: jesteśmy w dupie!). Co ja mam teraz zrobić? Droga zagrodzona betonowymi płytami, których zresztą nie ma co nawet omijać, bo dalej stoją jakieś koparki czyli i tak nie przejedziemy! Zero objazdu, zero informacji – Albania! Tego mi tylko brakowało. Ok zawrócić i tak muszę, więc zawracam i pedałuje pod prąd jak ten gość co go przed chwilą wyzwałem od debili. Tylko dokąd mam teraz jechać???? Z naprzeciwka jedzie jakiś dostawczy Mercedes – straszny rupieć, ale to mnie w tym momencie nie interesuje. W przypływie desperacji zatrzymuję go, opuszczam szybę i próbuje nawiązać komunikację. W Mercedesie siedzi dwóch młodych chłopaków. Pytam po angielsku, czy tutaj jest jakiś objazd, bo droga zamknięta... Nic nie rozumieją. W takim razie mówię tylko TIRANA! Goście wymienili ze sobą dwa zdania, pokiwali głową potwierdzająco powtarzając TIRANE, czyli wygląda na to, że zatrybili. Gość na migi pokazuje mi, żebym poczekał, a on zawróci. Czekam – on zawraca, wyprzeda mnie, włącza światła awaryjne i pokazuje, że mam jechać za nim. Jedziemy przez jakieś podwórka, zakamarki, ale wreszcie wyjeżdżamy na jakąś bardziej ludzką drogę. W końcu docieramy do takiej drogi, którą już nawet TomTom rozpoznaje! Hura! Udało się. Nasi wybawcy jeszcze wyprowadzają nas na zupełny wylot w kierunku Tirany, upewniając się, że już wiemy co i jak. Lenka chce im dać kilka euro na piwo w podziękowaniu za uratowanie nam życia, ale chłopcy tylko uśmiechają się przyjaźnie i dziękują – żadnych pieniędzy od nas nie wezmą. Totalnie bezinteresownie zjechali ze swojej drogi i wyprowadzili nas całkiem za miasto! Wiem, że tego nie czytają, ale chcę im za to jeszcze raz podziękować – chłopaki, nawet nie wiecie jak bardzo nam pomogliście! Dziękujemy!

Po wyjeździe ze Szkodry nastroje nam się powoli poprawiają, ale szczerze przyznam, że w tym mieście miałem wszystkiego dosyć! Akcja na wjeździe (z karetką), a później błądzenie po centrum uzmysłowiły nam, że podróż przez Albanię, to nie jest prosta sprawa. Moim zdaniem, ktoś, kto nie czuje się zbyt pewnie na drodze - zwłaszcza prowadząc kampera – nie powinien się tutaj ładować. Trzeba brać też po uwagę to, że większość (zdecydowana) użytkowników dróg w takich krajach jak Albania nie jest ubezpieczona. Nie mam pojęcia jakie mają procedury likwidacji szkód w przypadku jakiejś kolizji, ale nie liczyłbym na wypłatę odszkodowania. A to już może być problem...

Doświadczeni pierwszą poważną akcją bojową lecimy dalej w kierunku Tirany. Przez moment mamy nawet fragment jakiejś autostrady. 110 km/h i nagle....koniec autostrady!!!! Hebluje jak mogę, kamper jednak trochę waży – ufff....udało się wyhamować. Autostrada skończyła się tak nagle jak się zaczęła (dalej szutr z dziurami), ale ktoś zapomniał o tym poinformować. W nocy sprawa jest moim zdaniem nie do wyhamowania. Tym bardziej zaczynamy się uwijać, żeby dotrzeć do celu przed zmrokiem. Mijamy Tiranę i kierujemy się na wybrzeże do miasta portowego Durres. Od Tirany jest tam droga dwupasmowa (coś na kształt autostrady), ale jakość asfaltu nie pozwala dobrze się rozpędzić. Ruch spory – w końcu jesteśmy w okolicach stolicy... Przed Durres skręcamy na polno-szutrową w kierunku Fier. Za Durres już trochę lepsza droga i coraz więcej przydrożnych sprzedawców oferujących arbuzy. Jestem tym dzisiejszym odcinkiem totalnie wymęczony, a jednak stale mam wrażenie, że to jeszcze nie koniec na dzisiaj. W końcu do naszego dzisiejszego celu pozostało nam przynajmniej 120 km.

Mijamy Fier – tak samo brudny i nieciekawy jak inne albańskie miasta, z tym, że pojawiła się tutaj nowa rozrywka dostarczana nam przez albańskie ministerstwo transportu. Jest to specyficzna gra zręcznościowa znana jako „Omiń studzienkę”. Zasady są proste: jest sobie studzienka na środku ulicy w mieście, ale ponieważ ktoś jej ukradł berecik (czyli to cholernie ciężkie żelazne wieko), to sobie jest otwarta i niezabezpieczona w ŻADEN sposób. Bystry kierowca musi ominąć studzienkę, bo jak nie to wpada kołem do środka, a jego pojazd urywa sobie tam wszystko co ma do urwania. GAME OVER. Jesli kierowca jest bystry, to omija i jedzie dalej. W końcu trochę adrenalinki jeszcze nikomu nie zaszkodziło... Ja miałem od razu wyższy poziom tej gry, bo jechałem bezpośrednio za TIRem i za cholerę nic nie widziałem. Otwartą studzienkę zauważyłem dosłownie w ostatniej chwili. Zaraz za nią była druga, a później jeszcze jedna. LEVEL COMPLETED. Jedziemy dalej.

Z Fieru kierujemy się na Vlore. Krótko przed miastem widzę przed sobą kampera na niemieckich blachach. Super – będzie raźniej. Gość pewnie pedałuje do Sarande tak jak my. Jedzie jednak jakoś powoli i całkowicie zgodnie z przepisami – chyba jedyny w całej Albanii. Celowo go jednak nie wyprzedzam – odpocznę sobie chwile za nim :) Wjeżdżamy do Vlore. Miasto brudne i zakurzone, ale jakieś bardziej przyjazne. Jest po południu więc i ruch na ulicach znacznie, znacznie mniejszy niż to bywa rano. Ciągnę się przez miasto za Niemcem i tylko mam nadzieję, że jedzie do Sarande, bo miasto jest totalnie nieoznaczone i jak bym nie miał Niemca przed sobą, to albo bym błądził, albo zupełnie na czuja. Co w sumie zawsze i tak kończy się błądzeniem :) Dojeżdżamy zupełnie nad morze i jedziemy dalej po nadmorskim bulwarze. Nagle tablica na drodze, z której tylko w wnioskuję (jest po albańsku), że tunel zamknięty. Chyba trzeba objechać. Ale jak? Gdzie? Niemiec przytomnie skręca w lewo (jedyna możliwość w tym miejscu), ja za nim. Ale to jakaś osiedlowa ścieżka i w dodatku cholernie stromo w górę. Niemiec jedzie 10 km/h i mam wrażenie, że za chwilę się zatrzyma na środku. Ale ciągniemy dalej. W pewnym momencie jest tak wąsko, że zaraz zacznę ocierać lusterkami o mury domów stojących przy ulicy. W tym momencie zdążyłem tylko pomyśleć, że to pewnie jednokierunkowa i....zobaczyłem przed Niemcem, z przeciwka autobus!!! No to zmieniono automatycznie na - bardzo interesujący! Teraz to chyba wezmę kampera, podniosę do góry i jakoś przeniosę nad tym autobusem! Na szczęście gość z autobusu był dosyć trybiący i maksymalnie wkomponował się w lukę miedzy domami dając nam możliwość przejechania obok siebie dosłownie na milimetry! Po tej akcji Niemiec zjechał przy pierwszej okazji na pobocze (nie zupełnie pobocze – to był jakiś wjazd na posesję, kawałek przestrzeni przed bramą) i stanął. Podjechałem do niego, zrównałem się kabinami i pokazuję, żeby opuścił szybę. Pytam czy wszystko ok – Ok. Jedzie do Sarande? Jedzie. Pytam czy ma mapę albo lepszy niż mój gps, bo chcę się upewnić, że nie zabłądziliśmy na tym cholernym objeździe. Odpowiada: Ok. Powtarzam pytanie. Odpowiedź: Ok, ok.... No tak, chyba się zawiesił – trzeba go zresetować czy coś.... :) Ruszam dalej, a on niech chwilę odpocznie – chyba tego potrzebuje....

Objazd okazał się ok (Niemiec miał jednak rację :) ) i zresztą za 200 – 300 metrów skończył się ostrym zjazdem i połączeniem z drogą główną. Kawałek za miastem zatrzymujemy się na poboczu nad brzegiem morza. Sikpause. Figa jest tak zainteresowana stadem kóz pasących się na drugiej stronie ulicy, że zablokowało jej się sikanie! :) Magda idzie z nią dalej, bo inaczej się jamniczysko nie wysika. Ale z drugiej strony, to ją rozumiem – jakby się na mnie gapiło stado kóz, to też bym się nie wysikał :) Ja w tym czasie rzucam okiem na mapę. Zostało nam do Sarande około 70 - 80 km. Ok. Ale jednak coś mi mówi, że nie będzie ok. Jeszcze raz mapa – no tak! Przecież tutaj są góry jak cholera! Na mapie oznaczenie przełęczy i 1062 m n.p.m. Owszem, widzę jakieś góry przed sobą (morze jest z boku), ale nie przypuszczałem, że droga poprowadzi nas przez ich środek! No ładnie. Miłe zakończenie dnia. Zbieramy się i ruszamy. Nie mamy zbyt dokładnej mapy (zwykła, klasyczna z księgarni) jednak na jej podstawie wnioskuję, że do miejscowości Dukat powinniśmy się wspinać, a za Dukatem już z górki. Faktycznie, podjazd zaczął się dosłownie za 2 kilometry. Ostro w górę! Na znakach ostrzegawczych 10%. Moim zdaniem jest więcej. Wspinamy się, wspinamy i końca nie widać.... Wreszcie są drogowskazy na Dukat, a kawałek dalej, po lewej w dolince widać miasteczko. Ok – myslę sobie – zaraz będzie zjazd i po krzyku. O słodka naiwności (to już dzisiaj było :) ) – za Dukatem podjazd jeszcze ostrzejszy i intensywniejsze serpentyny. Ciągle w górę! Jakieś oznaczenia parku narodowego – to Park Narodowy Llogara. Przepiękna górska okolica i ciągle w górę. Wreszcie jesteśmy na przełęczy. Widok absolutnie zjawiskowy! Przed nami błękit: morze i niebo! Widok jak z samolotu.... No to teraz zabieramy się za lądowanie, czyli zjazd na poziom morza :) . Serpentyny ostre, staram się maksymalnie hamować silnikiem i szeroko brać zakręty. Ok – jakoś idzie. Zabezpieczenia tej drogi nie są imponujące – zwykłe barierki, albo ich brak :) Czasem widać, że ktoś miał pecha i hamulce puściły. Lenka obserwuje pobocze i mówi, że po bokach sporo krzyży i tablic upamiętniających tych co nie wyhamowali.... Magda siedzi z tyłu z Figą. Nic nie mówi. Figa też! :)

Jesteśmy już za połową zjazdu. Hamulce w kamperze zaczynają popiskiwać. Jak będzie gorzej, to dam im odpocząć. Na szczęście nie muszę – za dłuższą chwilę jesteśmy niemal na poziomie morza. Ufff (to już dzisiaj też było :) ). W między czasie zrobiło się już późne popołudnie: to oznacza, że na drodze zaczynają pojawiać się stada różnych zwierzaków, które same (!) lub ze swoim ludzkim opiekunem wędrują na nocleg do zagrody. Trzeba trochę uważać, bo kozy zrzucają kamienie schodząc z góry, krowy totalnie się nie przejmują tym, że coś jedzie, a wszystkie zwierzaki gremialnie kasztanią (czyli załatwiają swoje „grubsze” potrzeby fizjologiczne) na środku drogi i czasami (szczególnie jeśli to krowie) warto to ominąć, żeby sobie kamperka nie zachlapać.... :) Przyzwyczaiłem się już jednak do widoku wszelkiego możliwego zwierza domowego na ulicy, dlatego z dużą cierpliwością, powoli mijam te stada. Jednak w pewnym momencie jestem trochę zdezorientowany, bo zamiast stada na środku ulicy.... chłopcy grają sobie w piłkę! Ale i to już nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi i tylko stwierdzam głośno, że niech sobie chłopaki pograją - ja poczekam :) Lenka rzuca, że ciekawe co lub kogo jeszcze zobaczymy na drodze.... O tym będzie już wkrótce! :)

W końcu, niemal wraz z zachodem słońca docieramy do Sarande. Wjeżdżamy najpierw do miasta, ale szybko uciekamy – nie wygląda interesująco. A my szukamy teraz głównie spokojnego miejsca na nocleg. Magda ma informacje z forum camperteam (dzięki Jurek), które kierują nas w stronę Ksamil – wioska położona 7 km na południe od Sarande. Tam ma być prywatny camping. Faktycznie – po drodze drogowskazy na kemping i w końcu docieramy. To mały, kameralny kemping przydomowy. Wejdzie tam może 8 lub max 10 kamperów – nie wiem, czy mają jeszcze jakieś miejsce obok tego co widzieliśmy. W każdym razie mamy szczęście, bo nasz kamper wejdzie na pewno. Na miejscu stoją już kamperki z Anglii, Niemiec, Austrii.... Gospodarze to rodzina – przemili, przegościnni Albańczycy! Mówią po angielsku. Alexander (ojciec rodziny) mówi też chyba po niemiecku. Na budynku nalepka camperteamu – poczuliśmy się swojsko :) . Zaparkowaliśmy kamperka i ruszyliśmy na kolację. Knajpka położona nad samym brzegiem morza – rewelacja! Komary gryzą, ale mam je gdzieś! Po dzisiejszym dniu jestem niezniszczalny!!! Jest cieplutka przyjemna noc (właściwie późny wieczór, ale już całkiem ciemno), szum morza, browarek w kufelku in front of me.... Czy potrzeba jeszcze czegoś do szczęścia??? Tak! Jestem głodny :) Zamawiamy przepyszne żarełko (muszle, ośmiornice grillowaną, itd.) wszystko dostajemy w ilościach znacznie przewyższających nasze potrzeby i możliwości konsumpcyjne :) Wszystko świeżutkie, mniam, mniam.... Na koniec Lenka stawia kolejkę rakiji w nagrodę, że udało nam się dzisiaj przeżyć i prosimy o rachunek. Sympatyczna pani przynosi rachunek i..... chyba się pomyliła! 22 Euro za tą górę żarcia, napoje, rakije.... Nie. Nie pomyliła się – tutaj jest po prostu tanio! Wracamy do kamperka.

Na koniec funduję sobie jeszcze jedną, fenomenalną przyjemność – otóż gospodarze wymyślili prysznic i kibelek na zewnątrz. Cały bajer jednak polega na tym, że obie „instytucje” nie mają....dachu :) Kibelek jest przykryty od góry w sposób naturalny gałęziami rosnącego obok drzewa (oliwka?), ale prysznic już nie! :) Oczywiście zarówno kibelek jak i prysznic są dokładnie takie jak w super przyzwoitej łazience tj. kafelki na podłodze, muszla w kibelku (żadna dziura w podłodze) – wszystko perfekcyjnie czyste i pachnące. Cały bajer właśnie w tym, że nie ma dachu, czyli kąpiel odbywa się pod gołym niebem. W tą ciepłą, gwiaździstą noc było to dla mnie coś niesamowitego i w pełni wynagrodziło mi trudy tego okrutnie ciężkiego dnia...

IMG_0402.JPG
wybrzeze Czarnogory
Plik ściągnięto 9494 raz(y) 57,68 KB

IMG_0406.JPG
dla odmiany: gory Czarnogory :) tys pikne....
Plik ściągnięto 9494 raz(y) 69,94 KB

IMG_0415.JPG
witamy w Albanii...
Plik ściągnięto 9494 raz(y) 72,91 KB

IMG_0418.JPG
czasami wiecej dziur niz drogi, ale jakos jedziemy...
Plik ściągnięto 9494 raz(y) 80,77 KB

IMG_1934.JPG
piekne gory w Albanii, a na pierwszym planie kamieniami oddzielone dwa pasy albanskiej drogi... :)
Plik ściągnięto 9494 raz(y) 44,96 KB

IMG_1976.JPG
owce pasace sie na cmentarzu...czepiam sie? :)
Plik ściągnięto 9494 raz(y) 66,63 KB

IMG_1981.JPG
przedmiescia Szkodry - poczatek apokalipsy...
Plik ściągnięto 9494 raz(y) 48,63 KB

IMG_1982.JPG
Szkodra - dowolnosc interpretacji przepisow o ruchu drogowym...
Plik ściągnięto 9494 raz(y) 61,56 KB

IMG_1987.JPG
nadmorski bulwar w Vlore - jade za kolega Niemcem
Plik ściągnięto 9494 raz(y) 48,37 KB

IMG_1992.JPG
objazd (dwukierunkowy!) tunelu we Vlore - nikt mi nie uwierzy, ze mijalem sie tutaj z autobusem...
Plik ściągnięto 9494 raz(y) 68,7 KB

Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
gazebo 
początkujący forumowicz

Dołączył: 03 Kwi 2012
Otrzymał 5 piw(a)
Wysłany: 2012-06-25, 20:43   

Jeszcze kilka fotek z pamietnego, "albanskiego" dnia....

IMG_1994.JPG
wybrzeze Albanii kawalek za Vlore
Plik ściągnięto 9472 raz(y) 77,98 KB

IMG_2011.JPG
przedostajemy sie przez gory...wysoko...
Plik ściągnięto 9472 raz(y) 50,1 KB

IMG_2014.JPG
blekit i zielen...
Plik ściągnięto 9472 raz(y) 60,86 KB

IMG_2016.JPG
stale wysoko...
Plik ściągnięto 9472 raz(y) 95,13 KB

IMG_2020.JPG
jeszcze troszke krecenia przed nami :)
Plik ściągnięto 9472 raz(y) 70,39 KB

IMG_2031.JPG
nie trab na mnie, bo sie stresuje.... :)
Plik ściągnięto 9472 raz(y) 61,15 KB

IMG_2039.JPG
Tour de Albania - peleton... :)
Plik ściągnięto 9472 raz(y) 50,88 KB

IMG_2046.JPG
zasluzony odpoczynek na przydomowym kampingu w Kasmil
Plik ściągnięto 9472 raz(y) 68,47 KB

IMG_10449.JPG
trzy kroki od kampingu...
Plik ściągnięto 9472 raz(y) 59,81 KB

Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
artanek
weteran


Pomógł: 2 razy
Dołączył: 28 Mar 2009
Piwa: 23/1
Wysłany: 2012-06-25, 21:34   

Ciesze sie że skorzystaliscie z mojej propozycji i zatrzymaliscie sie w Ksamil u Aleksandra.Mili gospodarze Ja tam byłem u nich 5 dni i miałem okazje z nimi pare godzin spędzic na pogaduszkach.Oni dopiero tworza ten rodzinny autokamping na ile im srodki pozwalają.Cięzko pracowali na emigracji aby to stworzyc co dotychczas stworzyli .Uczą sie a musze przyznac że idzie im dobrze .Nawet potrafią dużo słów po polsku .Ja tam byłem na początku sezonu jako jeden z pierwszych w tym roku ale spotkałem tam towarzystwo z polski w sile 8 osób którzy przyjechali tam na spływy kajakowe i spali pod namiotami.Jak widze to i nasza naklejka wpadła wam oko.To dobre miejsce na zatrzymanie sie w podróży na Grecje albo w drodze powrotnej z Grecji przez Albanie .Cieszymy sie z Marią że sie nie zawiedliscie.Innym również w przyszłosci polecam to miejsce bo nie drogo a dobrze.Ja mysle nawet że wiele osób w przyszłosći ze względu na ceny przerzuci sie na wczasy do Albani bo warto .Mysmy zwiedzili całą Albanie i wszędzie czulismy sie bezpieczniea w więkrzosci zatrzymywalismy sie na dziko czasami w bardzo ustronnych miejscach.Jak widze to również my jechalismy tą tasą co wy Nasze zdjęcia to te same fotki co wasze.
_________________

Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
gazebo 
początkujący forumowicz

Dołączył: 03 Kwi 2012
Otrzymał 5 piw(a)
Wysłany: 2012-06-28, 22:04   

Dzień piąty. Wreszcie w Grecji, czyli „ty vole, želva”!

Budzi nas wysoka temperatura w kamperze – lato!!! :) Czyste niebo – pięknie! Z powodu ładnej pogody :) funduję sobie poranny prysznic pod gołym niebem i robimy śniadanko. Później idziemy jeszcze na krótki spacer nad morze – kameralna, czysta plaża z łagodnym zejściem do krystalicznie czystej morskiej wody. Obok knajpka, w której wczoraj zjedliśmy pyszną kolację. Całkiem blisko widać wyspę Korfu. Mówię dziewczynom, że gdybyśmy mieli jeszcze jeden dzień w zapasie w naszym grafiku podróży, to na pewno dzisiaj byśmy go wykorzystali – to miejsce wręcz zaprasza, żeby zostać tutaj dłużej. Niestety, decydujemy jednak, że trzymamy się planów i wracamy do kamperka.

Przed wyjazdem ucinamy sobie jeszcze miłą pogawędkę z Alexandrem, no i oczywiście chcemy uregulować nasz rachunek. Wczoraj ustaliliśmy z Alexem, że płacimy 15 Euro za noc (wliczony w cenę prąd + serwis dla kamperka :) ). Dzisiaj okazuje się, że cena się zmieniła i 10 Euro w zupełności wystarczy, bo to przecież okres przed sezonem :) W ramach wymiany uprzejmości pozostawiamy po sobie mały ślad w postaci kilku (pełnych :) ) butelek naszego złocistego dobra narodowego :) (Budvar) i ruszamy dalej. Wyjeżdżając autentycznie żałuję, że nie zostaniemy tutaj dłużej – z taką szczerą gościnnością na kempingu jeszcze się nie spotkaliśmy i na pewno zapamiętamy tych ludzi i to miejsce na długo!

Przed Sarande skręcamy w prawo i kierujemy się na Gjirokaster. Po wyjeździe z miasta nie jesteśmy pewni czy dobrze skręciliśmy na rondzie, więc zatrzymujemy się przy patrolu policji, który akurat spełnia swoje policyjne powinności w terenie zabudowanym :) i pytam po angielsku pana policjanta, czy jesteśmy na właściwiej drodze. Pan policjant PO ANGIELSKU odpowiada potwierdzając, że jedziemy we właściwym kierunku i że za około 40 minut powinniśmy dotrzeć do miasta! Exciting! :) Wjeżdżamy znowu w górki. Alex przed wyjazdem uprzedzał nas, że tutaj górki też są całkiem niezłe i asfalt nie najlepszej jakości, ale nie jest tak ciężko jak wczoraj. Właściwie do wczorajszych podjazdów i zjazdów nie możemy nawet dzisiejszej trasy porównywać. Bułka z masłem :)
Po zjechaniu z góry, w miejscowości Jergucat skręcamy w prawo w stronę przejścia granicznego z Grecją. Na stacji benzynowej, która znajduje się niemal na przejściu granicznym, dajemy kamperkowi pić :) . Jest to stacja EKO po lewej stronie przy wjeździe na przejście graniczne. Piszę o tym szczegółowo, bo jeśli ktoś będzie tam jechał i po tankowaniu będzie chciał zapłacić kartą, to będzie mieć takiego samego pecha jak my – cards are no accepted here, sir! No to super! :/ Albańskiej waluty nie mamy wcale, a Euro tylko 40 czy 50. Rachunek za paliwo, to 80 Euro, bo zatankowałem do pełna. Gość ze stacji mówi, że na przejściu jest bankomat, więc dzielimy się rolami: Magda wraca do kampera do Figi (upał jak diabli – niech nam się jamnik nie zrobi na twardo w zamkniętym kamperze :) ), Lenka drepcze do bankomatu, a ja zostaje jako zakładnik na stacji. No ładnie – jak nie będzie kasy, to mnie Albańcy sprzedadzą na narządy... :) Na szczęście kasa jest. Ufff :) Płacimy, spadamy, a wyjeżdżając ze stacji pozwalam sobie jeszcze na mały albański akcent, czyli jadę kawałek pod prąd przed nosem policji :) Szybko się uczę! :)

Na przejściu warto odnotować ciekawy dialog z albańską panią pogranicznik. Dałem do okienka wszystkie niezbędne dokumenty jak każe świecki obyczaj :) Pani zaczyna studiować. Coś tam sobie kobiecina wklepała do kompa i obserwuje... Po chwili patrzy na mnie z takim wyrazem twarzy, że bez wątpliwości widzę, że chce ze mną nawiązać kontakt werbalny :) Ok – utrzymuję z nią kontakt wzrokowy, co daje jej szansę na rozpoczęcie naszego dialogu:

- Do you speak English? – zapytała pani pogranicznik po dłuższej chwili wpatrywania sie w moje piękne oczy :)
- I do – odpowiadam grzecznie, zadowolony, bo nie spodziewałem się, że konwersacja będzie przebiegać w jakimś znanym mi języku. A jednak! :)

W tym momencie pani zasępiła się (nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że nie takiej odpowiedzi oczekiwała co w sumie nie jest logiczne...) i po chwili zadała pytanie „po angielsku”:

- Montenegro – Albania?
- Montenegro – Albania – odpowiedziałem grzecznie, komunikując tym samym, że przyjechaliśmy do Albani z Czarnogóry.

W tym momencie pani pogranicznik się uśmiechnęła z widocznym wyrazem ulgi, klepnęła dwa razy w klawiaturę komputera, oddała mi dokumenty i powiedziała: Goodbye :)
To była najbardziej skomplikowana dyskusja w języku angielskim jaką kiedykolwiek przeprowadziłem. Ever! :D

Młody pan urzędnik po greckiej stronie przejścia sprawdza dokumenty od niechcenia, pan celnik zadaje rutynowe pytanie: Alkohol, cigaretten? Odpowiadam zgodnie z prawdą, że mamy na pokładzie tylko kilka piw, dostaje z powrotem dokumenty i .... jesteśmy w Grecji!!! Jeszcze tylko przestawiam zegarek (godzina do przodu), żeby mi się nie chrzaniło i jedziemy. Nastroje wyśmienite, pogoda kapitalna, Grecja przed nami! Hura!

Dosłownie kilka kilometrów za granicą następuje coś czego totalnie się nie spodziewałem i co wywołało moją bardzo spontaniczną reakcję. Otóż, prowadząc spokojnie kamperka, na pustej drodze nagle zobaczyłem....żółwia! Normalnie żywy, dorosły żółw całkiem „dorosłych” rozmiarów! Sam, na wolości przechodzi sobie grzecznie na drugą stronę ulicy! Ponieważ było to coś czego totalnie się nie spodziewałem na środku drogi (rozumiem: stado kóz, stado owiec, krowy, byki, nawet mecz piłkarski chłopców z miejscowej wioski, ale żółw????) moja reakcja była spontaniczna – zacząłem się drzeć po czesku: TY VOLE, ŽELVA!!! ŽELVA!!! (cze: o cholera, żółw!!! żółw!!!), co niesamowicie rozbawiło resztę ekipy, a szczególnie Lenkę. Tak na marginesie, to chyba raczej spontaniczność mojej reakcji była tutaj najbardziej zabawna! Ale cała ta historia miała jeszcze jeden wymiar: po wczorajszym dniu Lenka zastanawiała się co jeszcze spotkamy na drodze, nie przypuszczając, że faktycznie możemy zobaczyć na asfalcie przed sobą jeszcze jakieś inne zwierze. A jednak :)

Krótki postój na pierwszej za grecką granicą stacji benzynowej (Shell po lewej stronie, około 20 km od przejścia) odnotowuję ze względu na przemiłą obsługę i świeże kanapki :)

Kierujemy się na Ioanninę. Tam mamy zamiar wskoczyć na autostradę w kierunku północnym, żeby dojechać do naszego dzisiejszego celu, czyli wioski Kastraki obok Meteorów. Tutaj mała dygresja językowa: kiedy Magda, która planowała trasę, powiedziała Lence, że jedziemy do Kastraki (brzmi znajomo zarówno dla Polaka jak i dla Czecha :) ), to Lenka zaczęła się śmiać. Kiedy dodała, że w Kastraki zatrzymamy się na kempingu Vrachos, Lenka dostała ataku śmiechu: vrah (przez samo h, ale to bez znaczenia – wymawia się niemal tak samo jak ch) w języku czeskim znaczy: morderca! :) Oczywiście zaraz powstała historyjka, że pewnie Vrachos, to imię właściciela, który ma brata Uchylosa (uchyl – cze: zboczeniec), itd... W każdym razie nocleg zapowiadał się ciekawie :)

Im bliżej jesteśmy Ioanniny, tym większy ruch. Niestety, kultura jazdy w Grecji jest jeszcze gorsza niż we Francji... I nie chodzi tutaj wcale o nie używanie migaczy, czy nieprawidłowe wyprzedzanie. Tutaj nie ma niemal wcale zwyczaju dziękowania sobie np. za zjechanie przy wyprzedzaniu, czy wpuszczenie przy włączaniu się do ruchu. Takich – w sumie – normalnych reakcji na drodze widziałem bardzo, bardzo mało... Dziwne to trochę dla mnie, bo przecież miejscowi, to w zdecydowanej większości przemili i gościnni ludzie, o czym już wkrótce sami sie przekonamy.

Autostrada z Ioanniny na północ prowadzi nas przez malowniczy górski krajobraz. Umilam ekipie nudną podróż swoim anielskim śpiewem wykonując brawurowo mój popisowy numer „I will always love you”, czym nieco zaskakuję ekipę oraz zdecydowanie poprawiam im nastrój. Niestety, muszę jednak odnotować fakt, że spotykam się przy tej okazji z pewną nieczułością na mój niebywały talent wokalny (nieboszczka Whitney podobno przekręca się w grobie...), ale nie zamierzam się tym zrażać. W końcu, śpiewać każdy może (chociaż podobno nie każdy powinien.... :) ). Atmosferę powszechnej wesołości mąci nam nieco pani w budce domagając się od nas zapłaty 5 Euro za przejazd autostradą. Za chwilę, to samo chce od nas pan w następnej budce (cholera, jakoś drogo...) co powoduje, że bez większego żalu opuszczamy wygodną drogę, kierując się za drogowskazami na Meteory (Kalampaka). Zjeżdżamy z góry kilkoma serpentynami, ale nie są zbyt ostre (chyba się uodporniłem po tej Albanii.... :) ) co potwierdza obecność kilku TIRów ślamazarnie pakujących się do góry. Przed samą Kalampaką skręcamy w lewo i jesteśmy w Kastraki :) Bez trudu znajdujemy camping Vrachos gdzie miły pan (Lenka od razu zauważyła, że wytatuowany... :) ) wita nas niemal w bramie i informuje, że możemy sobie wybrać miejsce, które nam będzie najbardziej odpowiadać. Super. Parkujemy pod drzewami. Sam kemping jest bardzo sympatyczny, w sezonie ma czynny basen. Sanitariaty bardzo czyste, prąd, serwis dla kampera – wszystko gra! :) Cena za 3 osoby + jamnik + prąd 24 Euro. Niestety, płatność tylko w gotówce, a najbliższy bankomat jest około 2 km od campingu w Kalampace. W całym Kastraki nie można podobno nigdzie zapłacić kartą. Kemping leży bezpośrednio u najbardziej wysuniętej na południe grupy skał Meteory. Po zaparkowaniu kampera, decydujemy, że pójdziemy na mały spacer, aby możliwie z bliska zobaczyć chociaż kilka klasztorów zbudowanych na szczytach skał. Po cichu liczę, że może uda się dotrzeć do największego – Metamorfosis, ale to chyba za daleko...

Przechodzimy najpierw pod Agios Nikolaos – imponujący. Widać też Roussanou i Varlaam. No to naciągam ekipę, że może podejdziemy chociaż kawałek pod Varlaam. Idziemy. Ścieżka wąska, prowadzi przez mocno zarośniętą dolinkę. Stopniowo zaczyna piąć się w górę. Magda zaczyna się dopytywać dokąd idziemy. Żartuję, ze wejdziemy na szczyt Varlaam. Odpowiedzi na moje żarty nie będę tutaj cytować... :) Później okazało się, że byliśmy znacznie wyżej :D ale nie uprzedzajmy faktów. Idzie się dobrze, chociaż jest trochę duszno – w oddali burzowe chmury i nawet całkiem dobrze tą burzę słychać. Eeeee tam – przejdzie bokiem :) Teraz już wspinamy się w górę całkiem stromo. Mamy tylko małą mapkę na ulotce, którą dostaliśmy na kempingu, więc nawet do końca nie jesteśmy pewni gdzie ta ścieżka w tej gęstwinie nas wyprowadzi. W górę, w górę.... Dyszymy i sapiemy, bo jest faktycznie dosyć ostro. Spociłem się jak koń! Wreszcie po całkiem długiej i wyczerpującej wspinaczce gąszcz zaczyna się trochę przerzedzać i stajemy przed wejściem do.... Metamorfosis!!! Hura! Gratulujemy sobie tego wejścia, bo było dosyć ciężko. Jesteśmy właściwie trochę zaskoczeni, że – trochę przez przypadek – weszliśmy, aż tak wysoko. Varlaam stojący nieco dalej jest znacznie niżej.... Staram sie unikać wzroku mojej żony.... :D W każdym razie warto było!!! Co prawda jest już dosyć późno i o jakimkolwiek zwiedzaniu nie ma już mowy (zresztą dziewczyny i tak nie były właściwie ubrane na wizytę w klasztorze ortodoksyjnym), ale chmury burzowe gdzieś odpłynęły (mówiłem, że przejdzie bokiem :) ) i możemy w spokoju i ciszy (już nie ma turystów) kontemplować to wspaniałe miejsce... Warto! Lenka nawiązuje rozmowę z ekipą z Niemiec i Holandii – pozdrawiamy :) ! Po kilkudziesięciu minutach musimy się zwijać – późne popołudnie zaczyna przechodzić w wieczór. No tak, ale którędy teraz wracamy? Jest jakiś autobus? Podobno jest, ale już nie o tej porze. Niemiecko-holenderska ekipa przyjechała tutaj autkiem, ale nie zabierzemy się z nimi, bo nie mają tyle miejsca. Pan na straganie z pamiątkami mówi, że najlepiej zejść tą drogą, która przyszliśmy. Nie podoba nam się to, bo jest tam dosyć stromo i w górę da się wejść, ale w dół, w sandałkach na tej stromiźnie może być ciężko. Po analizie możliwości wygląda jednak, że.... żadnych innych możliwości nie mamy :) Ładujemy się w krzaki :) znajdujemy naszą ścieżkę i w dół. Zejście nie jest tak straszne jak sobie wyobrażaliśmy – powoli człapiemy w dół i po około 40 minutach jesteśmy na asfaltowej ulicy na dole. Udało się! :)
Trochę zdziwiła nas jedna Niemka, którą spotkaliśmy już prawie w Kastraki, a która pytała nas o drogę do Metamorfosis – chyba już było trochę za późno na ten spacer. Jednak gdy jej o tym powiedzieliśmy, to niewzruszenie pomaszerowała dalej... Powadzenia!

Po powrocie na kemping, kąpieli pod prysznicem (tutaj już mają dach – szkoda :) ) zasłużyliśmy na solidną kolację. Grecka klasyka (restauracja na kempingu), czyli tzatziki, suwlaki i grecki browarek/wino (Mythos – Lence nie smakuje, dla mnie do przeżycia...). Pycha – wszystko pyszniutkie i świeże, przygotowywane niemal na naszych oczach. Po kolacji deser na koszt firmy: jogurt z miodem. Mniam!!! (a ja podobno nie lubię miodu :) ) Pierwszy dzień w Grecji za nami – jesteśmy szczęśliwi! :)

IMG_0457.JPG
gory Albanii - dziwnie "poukladane" :)
Plik ściągnięto 9319 raz(y) 95,36 KB

IMG_0469.JPG
gory Grecji - tez ladne :)
Plik ściągnięto 9319 raz(y) 55,23 KB

IMG_0478.JPG
Kastraki - u podnoza Meteorow
Plik ściągnięto 9319 raz(y) 71,23 KB

IMG_0491.JPG
klasztory pieknie wbudowane w skaly
Plik ściągnięto 9319 raz(y) 62,09 KB

IMG_0496.JPG
Meteory
Plik ściągnięto 9319 raz(y) 59,94 KB

IMG_0505.JPG
najwiekszy z klasztorow - Metamorphosis
Plik ściągnięto 9319 raz(y) 64,85 KB

IMG_2067.JPG
widok z campingu Vrachos
Plik ściągnięto 9319 raz(y) 64,62 KB

IMG_2094.JPG
ta dolinka wspinalismy sie na szczyt. W tle Vaarlam
Plik ściągnięto 9319 raz(y) 71,57 KB

IMG_2105.JPG
widok ze szczytu
Plik ściągnięto 9319 raz(y) 74,4 KB

IMG_2112.JPG
Kastraki - u bram Meteorow
Plik ściągnięto 9319 raz(y) 62,39 KB

Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Wyświetl szczegóły
Barbara i Zbigniew Muzyk 
Kombatant


Twój sprzęt: fiat ducato2001-Bassa748
Pomogła: 7 razy
Dołączyła: 23 Lip 2010
Piwa: 358/407
Skąd: krakow
Wysłany: 2012-06-29, 14:49   

Wszystko super ale juz jedziemy na Halkidiki i nie doczekalismy sie relacji,ale moze tam uda sie ja przeczytac,pozdrawiam,juz poakujemy laptopa
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Camper Diem 
Kombatant


Twój sprzęt: Eura Mobil
Nazwa załogi: Camper Diem!
Pomógł: 6 razy
Dołączył: 01 Wrz 2007
Piwa: 49/68
Skąd: Gdańsk-Wrzeszcz
Wysłany: 2012-06-29, 16:16   

wyjeżdżamy :ok kontynuuj relację- będziemy szukać wifi w drodze i czytać :spoko
_________________
Camper Diem!
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Kocer 
doświadczony pisarz

Twój sprzęt: Lunar Premiere
Dołączył: 26 Lip 2011
Piwa: 2/3
Skąd: Szydłów koło Opola
Wysłany: 2012-06-29, 16:35   

Piękna relacja. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy...
_________________
Marcin
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
szymek1967 
Kombatant


Twój sprzęt: VW colorado KARMANN
Nazwa załogi: rodzinka
Pomógł: 1 raz
Dołączył: 08 Lis 2011
Otrzymał 36 piw(a)
Skąd: zielona gora
Wysłany: 2012-06-29, 17:13   

fajnie się to czyta :mrgreen:
ps. odczucia w albanii mam te same , przejechałem ,przezyłem i wiem że nigdy tam nie wrócę :-P

choć są i tacy którym się podoba,są zachwyceni wręcz wniebowzięci 8-)

również czekam na dalszą cz.relacji :spoko
_________________
szymek1967
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
pabloarmando 
doświadczony pisarz

Twój sprzęt: Jeep
Pomógł: 1 raz
Dołączył: 10 Lut 2011
Piwa: 6/6
Skąd: Zielona Góra
Wysłany: 2012-06-29, 17:53   

szymek1967 napisał/a:
...choć są i tacy którym się podoba,są zachwyceni wręcz wniebowzięci...

Oj tam zaraz wniebowzięci.... :)
Ale nie powiem, 3 tygodnie w ubiegłym roku wystarczyły mi... w tym roku ciut dalej czyli Grecja... ale w okolice Butrinti chętnie bym się wybrał, a skok do Syri-i-Kalter... bezcenny. Czy Acheron w Grecji jest też tak zimny?
Postaw piwo autorowi tego posta
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum

Dodaj temat do ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group
*** Facebook/CamperTeam ***