Wysłany: 2016-01-02, 21:37 Kanonizacja... i kolejne opowieści o Italii ;)
Tę kolejną, ósmą już podróż do Italii, zaplanowaliśmy dawno temu... Było to w dniu 1 maja 2011 roku, czyli w dzień beatyfikacji Jana Pawła II, w której mieliśmy szczęście uczestniczyć i która zapadła w nasze serca i umysły do tego stopnia, że wizja powtórzenia takiego doświadczenia i przeżycia, była wydarzeniem przez nas bardzo oczekiwanym
Gdyby ktoś zapragnął odświeżyć wspomnienia tamtych rzymskich dni, to opis tej podróży można znaleźć na ostatnich stronach mojej pierwszej na forum relacji "Romulusów wyprawy do Italii". Jej tytuł to: "Wyjazd do Italii, który spadł nam z nieba"
Śledzenie procesu kanonizacyjnego i oczekiwanie na datę ogłoszenia dnia uroczystości było jednym z nielicznych powodów, dla których jeszcze od czasu do czasu zaglądałam do publicznych mediów. Był to bowiem szczególnie obrzydliwy okres w polskim życiu publicznym...
Żeby to jakoś przetrwać, pozostawało odciąć się od propagandy, robić swoje... i marzyć... o dalekich podróżach
Ogłoszona data kanonizacji znów była bardzo trafiona, bo "majówka" stwarzała możliwość odbycia tej podróży bez zbytniego pośpiechu i "zażycia" kolejnej dawki naszej ukochanej, nie widzianej od kilku miesięcy, Italii
Teraz tylko pozostało czekać i mieć nadzieję, że żadna życiowa przeszkoda nie pokrzyżuje naszych planów. Na szczęście nic nie pokrzyżowało - choć do końca próbowało...
Kanonizacja była zaplanowana na niedzielę 27 kwietnia 2014 roku. Z domu wyjechaliśmy w środę 23 kwietnia, około godziny 20.00.
Byliśmy już w trasie, gdy przez telefon zajrzałam na forum i znalazłam wiadomość od nieznanej nam jeszcze wtedy Załogi - chrisa_vojagera (Hani i Krzysztofa), którzy jako pierwsi zdeklarowali na forum plan wyjazdu do Rzymu na uroczystość kanonizacji.
Wymieniliśmy się numerami telefonów i umówiliśmy się na kontakt smsowy, wyrażając nadzieję na spotkanie, które po doświadczeniach z beatyfikacji, w tym milionowym tłumie wydawało mi się wtedy trochę mało prawdopodobne...
Tym razem pojechaliśmy inaczej niż zwykle, kierując się na przejście w Chyżnem. Przed północą dojechaliśmy do Nowego Sącza. Rano wstąpiliśmy do serwisu, ponieważ na kilka dni przed wyjazdem Romek odkrył, że po ostatniej podróży skróconej z powodu wyczerpania gazu, kamperkowa lodówka nie chce działać na gaz
Ponieważ czas naglił, a żadne Romkowe sklęcia, zaklęcia i inne "czary mary" nie pomagały, więc postanowiliśmy po drodze udać się po pomoc do mistrza kamperowej magii - Włodzimierza Dunina
Maestro słysząc, że nasza droga - jak wszystkie, prowadzi do Rzymu, pochwalił się, że kamperek z jego firmy towarzyszy grupie pedałujących na kanonizację rowerzystów i co dzień odmeldowuje się z trasy...
Potem niezwłocznie osobiście przystąpił do czynności diagnostycznych. Metodą prób i błędów ustalił, że w lodówce należy wymienić elektrozawór i centralkę, których obecnie na stanie nie posiada, no ale w takich zbożnych okolicznościach, jakimś cudem je dla nas wyczarował (pewnie przełożył ze swojego kamperka)
Po południu około 14 wjechaliśmy do Słowacji, zakupiliśmy miesięczną winietkę i pomknęliśmy w kierunku Bratysławy, nie zważając na deszcz, który tradycyjnie znów złapał nas w słowackich górach.
Jednak gdzieś przed Żyliną dopadł nas głód i zmęczenie i zrobiliśmy sobie dłuuugą przerwę, podczas której dopiero do nas dotarło, że właśnie jesteśmy w kolejnej podróży i że już ujechaliśmy tak daleko, że żadne przeciwności losu nie mogą nas z niej zawrócić Po odpoczynku radośnie potoczyliśmy się dalej, gubiąc kolejne kilometry dzielące nas od Italii
Im dalej na południe, tym świat piękniejszy, cieplejszy, bardziej kolorowy a wiosna szaleje świeżością kolorów i zapachów...
Horyzont, jak okiem sięgnąć, poprzeplatany połaciami barwnych łąk, świeżo zielonych lasów i wściekle żółtych pól rzepaku.
Wzdłuż słowackich autostrad - migające żółto-różowo-białe szpalery przydrożnych krzewów w pełnym rozkwicie...
Żyć, nie umierać..., po prostu raj na ziemi... I kto to wymyślił, żeby na urlop jeździć w lecie
Gdyby nie niedzielna uroczystość, to pewnie zwolnilibyśmy tempa podróży, ale w tych okolicznościach trzeba trzymać się planu. Szczególnie, że nie wiemy, czy znajdzie się dla nas miejsce na naszym kamperparku w Rzymie, bo mimo monitów, nie dostałam potwierdzenia rezerwacji
Około 20.00 wjechaliśmy do Austrii, by znów w rzęsistym deszczu pokonywać kolejne kilometry dzielące nas od celu. Sen zmorzył nas gdzieś pod Grazem ale całą noc lało i nie dało pospać, więc rano, bez śniadania i kawy postanowiliśmy uciec pod jakąś inną szerokość geograficzną...
Około dziewiątej zaczęło się przejaśniać, wyszło słońce i oświetliło ośnieżone szczyty wyłaniających się zza horyzontu gór...
Dla przybliżenia klimatu tej podróży dodam jeszcze, że na całej długości trasy, przed nami Polacy, za nami Polacy, na parkingu Polacy, na stacji paliw też, a wszyscy sympatyczni jak nigdy, jakby nagle odkryli w sobie jakąś jasną stronę mocy
Przed opuszczeniem Austrii, w Griffen, zjechaliśmy z autostrady, żeby zatankować do pełna. Wiosna wiosną, a ekonomia ekonomią
Na odpoczynek zatrzymaliśmy się dopiero po ominięciu ogwiazdkowanej tablicy informującej, że przekraczamy granicę Italii... Był piątek, dziesiąta rano. Od tego momentu przestajemy się śpieszyć...
Stanęliśmy na poboczu dla jakichś technicznych pojazdów...
Zanim zdążyliśmy zasiąść do śniadania, zaczęły zastawiać nas tiry i zachodziła obawa, że nie będziemy mogli odjechać. Ale po odpaleniu naszego silnika, ten co nas zastawił, natychmiast wskoczył za kierownicę i się usunął.
Tym razem, korzystając z ubiegłorocznego doświadczenia, nie pojechaliśmy autostradą, tylko skierowaliśmy się na Tarvisio - lokalną SS 13.
Italia autostradowa to tylko pozorny zysk, w rzeczywistości to strata czasu. Jazda górami stwarza możliwości zanurzenia się w przecudnej urody okolicę, tak piękną, że nawet żal tracić czasu na pstrykanie
Ale nie mogłam sobie odmówić uwiecznienia moich wychuchanych, rosnących na parapecie skrzydłokwiatów, które tutaj kwitną w ogrodach i po rowach
Potem wzdłuż Adriatyku porośniętego kilometrami świeżo rozkwitniętych akacji, dotarliśmy w okolice Rosoliny, gdzie zrobiliśmy sobie 4 godzinny odpoczynek... Romek - bierny - w kamperku, a ja - wiadomo - na zakupach, w Iperlando i Bernardim
Po zakupach ruszyliśmy w dalszą podróż, naszą sprawdzoną trasą nr "45". Po północy zatrzymaliśmy się na jakimś przydrożnym placu w okolicach Perugii (około 200 km przed Rzymem).
Rano wskoczyliśmy w Orte na autostradę, którą błyskawicznie dojechaliśmy do obwodnicy Rzymu. Z GRA - zjazd nr 18 na Cassilinę i o 11.00 zameldowaliśmy się na kamperparku.
Kamperpark wypełniony po brzegi, ale mój niepokój o rezerwację okazał się niepotrzebny. Dostaliśmy miejsce na samym początku...
Kamień spada mi z serca a jego miejsce wypełniła ulga i wielka radość, że szczęśliwie i na czas udało nam się dojechać do Rzymu i że przed nami szansa udziału w uroczystości, o której zapewne właśnie marzą miliony obywateli tego świata...
Z przyjemnością poczytam o klimacie i Waszych wrażeniach tej podróży. No i z ciekawością pośledzę dalsze poczynania, bo Italia to zawsze interesujący kierunek.
Znając Twoje, Lucynko, piękne relacje, czuję... Eeetam, w i e m, że to będzie terapia na moje ostatnio szargane nerwy.
Twój sprzęt: Złomek
Nazwa załogi: nayerbani Pomogła: 1 raz Dołączyła: 04 Lis 2013 Piwa: 27/10 Skąd: Szkocja/Bieszczady
Wysłany: 2016-01-03, 23:29
Santa, ja również czekam na ciąg dalszy.
Szczególnie, że planowałaś włóczęgę po moim ukochanym mieście - Napoli.. Mam nadzieję że nie zmieniłaś planów i zobaczyliście miasto, które nigdy nie śpi
_________________ Zdrowy rozsądek to rzecz, której każdy potrzebuje, mało kto posiada, a nikt nie wie, że mu brakuje.
Przepraszam, że tak długo kazałam czekać na kolejny odcinek. Choć bardzo bym chciała, to nie mogę obiecać, że będzie lepiej
Gdybym była rozsądna, to przy tempie mojego życia, nie powinnam wcale zaczynać żadnego pisania, ale rozsądna nie jestem i gdzieś tam w trakcie świętowania, w ramach relaksu, skrobnęłam coś na dobry początek, z nadzieją, że jak się zacznie, to się i skończy
Po cichu liczę, że przy okazji opisywania naszych doświadczeń z kanonizacji, dowiemy się jak ją przeżyli inni forumowicze, którzy też wtedy tam byli...
Maga, liczę na Ciebie...
Kropko - Neapol był dopiero podczas następnej podróży i kiedyś mam nadzieję to opisać
Dziękuję za życzenia i wszystkie formy zachęty - zarówno te z forum, jak i ze spotkań w realu.
Pozdrawiam serdecznie i zapraszam na kolejny odcinek
Jesteśmy kilka godzin do przodu ale szkoda ich marnować na kamperpaku. Z resztą jestem już tak spragniona Rzymu, że najchętniej od razu rzuciłabym się w wir miasta. Ale Romek jest realistą. Ostudza moje zapędy, podkreślając, że musimy dobrze rozłożyć siły, wszak przed nami nieprzespana noc, do kamperka wrócimy dopiero jutro i to pewnie po południu, no a młodość przecież już nie ta pierwsza, więc lepiej za szybko nie wychodzić.
Starannie planuje co ze sobą zabrać, w co się ubrać i pakuje swój bagaż tak, aby zawierał wszystko, co nam i ewentualnie innym, mogłoby się przydać.
Do mnie należy zadbanie o zapas kalorii i elektrolitów. Po najmniejszej linii oporu robię kanapki z czarnego chleba, który zawsze jeździ z nami w kamperowe podróże, bo jest bardzo smaczny a świeżość zachowuje tak długo, że można go zabrać nawet na wojnę.
W Przemyślu mówimy na niego "razowa piątka" - bo jest wypiekany w piekarni nr 5, która mimo upływu lat i zmiany właściciela, wciąż lokalnie ma najwyższe notowania, bo wypieka "pieczywo na piątkę"
Przygotowani na każdą ewentualność: zimno i ciepło, słońce i deszcz, zdrowie i chorobę, wychodzimy z kamperka na autobus nr 105, który zawiezie nas do centrum Rzymu.
Mamy wydrukowany plan imprez związanych z uroczystością kanonizacyjną i zamierzamy we wszystkim uczestniczyć. Ale na tych kilka godzin przed pierwszym punktem programu, nie zaplanowałam niczego konkretnego, oprócz powitania z Rzymem.
Zanim autobus dojechał do swojego końcowego przystanku na Dworcu Termini, w jednej z bocznych uliczek mignęła nam Bazylika Santa Maria Maggiore.
Wysiedliśmy wcześniej i po pięciu minutach byliśmy już w środku. Tak wyszło, spontanicznie. Bazylikę mieliśmy w planie dopiero na kolejny wieczór.
Specjalnie ubrałam się na czerwono, żeby mnie Romek łatwo mógł wypatrzeć w tłumie
Dziś tłum w bazylice jest w większości polskojęzyczny i zorganizowany w grupy. Romek poszedł focić, a ja szybko rozglądam się za jakimś bystrym przewodnikiem i dołączam do grona jego słuchaczy.
Jednak poziom jego przekazu niewiele wybiega ponad treści, które już znam po kilku wcześniejszych odwiedzinach tego miejsca i po napisanych relacjach, które najlepiej utrwalają doświadczenia i wspomnienia
Lubię posłuchać przewodników, bo jako profesjonaliści znają zwykle takie ciekawostki, o których mało kto wie. Od tego dowiedziałam się, że w Bazylice Santa Maria Maggiore można znaleźć kilka wątków polskich np. fresk przedstawiający zamek w Malborku, Świętą Kingę, kanonizację Świętego Jacka Odrowąża...
Fotek nie pokażę, bo Romek chodził wtedy swoimi drogami a wspominam o tym dla polujących na tego rodzaju "kwiatuszki".
Powiedział również, że w Bazylice Santa Maria Maggiore został pochowany wielki Bernini, rzeźbiarz i architekt, którego rozsiane po całym mieście dzieła, wyznaczają trasy naszych rzymskich wędrówek.
Bez Berniniego nie byłoby połowy naszych artystycznych uczt i turystycznych wzruszeń
Bogactwa dzieł sztuki w Rzymie nie da się opisać ale czy Rzym byłby Rzymem bez takich dzieł jak: kolumnada na Placu Świętego Piotra, baldachim nad Piotrowym grobem , oprawa jego tronu (Cathedra Petri), inne dzieła w bazylice np. Święty Longin z włócznią, kilka pomników nagrobnych...
Albo czy można sobie wyobrazić Piazza Navona bez Fontanny Czterech Rzek i Fontanny del Moro, czy też bez Ekstazy Świętej Teresy, Ludoviki Albertoni w kościele San Francesco a Ripa na Zatybrzu, Fontanny Trytona, słonia z obeliskiem przed kościołem Minerwy, czy w końcu zbioru wspaniałych rzeźb w Galerii Borghese, do której za kilka dni zamierzamy się wybrać... a co z tego wyjdzie - zobaczycie
Ech, rozmarzyłam się..., a przecież nie o Berninim miałam pisać...
Niestety nie udało mi się wtedy znaleźć tego grobu, bo w tłumie to jak szukanie igły w stogu siana. Ale potem okazało się, że to tylko skromna płyta w posadzce kościoła, naprzeciw Kaplicy Sykstyńskiej.
Romek tymczasem porobił trochę fotek, ale nie będę przesadzać z ilością w trosce o zdrowie psychiczne ewentualnych czytelników, którym ciśnienie skacze, gdy po raz enty muszą oglądać te same miejsca.
Ja osobiście lubię i za każdym razem widzę więcej, dokładniej i z bezcenną satysfakcją znawcy tematu
Pokażę tylko, że tamtego dnia do relikwii żłóbka można było podejść na wyciągnięcie ręki...
...i tak właśnie podeszłam
I jeszcze kilka dla mnie ważnych miejsc w Santa Maria Maggiore...
W Kaplicy Paolińskiej słynąca łaskami ikona Matki Bożej „Salus Populi Romani”...
Rzeźbiona tablica, na której przedstawiono wytyczanie planu kościoła po tym słynnym sierpniowym opadzie śniegu, który był powodem wybudowania w tym miejscu bazyliki i od którego pochodzi druga jej nazwa - Bazylika Matki Bożej Śnieżnej...
Wspaniała kaplica ufundowana przez papieża Sykstusa V, zwana od jego imienia "Sykstyńską" (nie mylić z tą w Watykanie)...
...z pozłacanym tabernakulum z brązu, w kształcie świątyni, dźwigane przez czterech aniołów; przewodnik powiedział, że to tabernakulum przedstawia niezrealizowany model Bazyliki Świętego Piotra...
I fundator tej kaplicy - Sykstus V - w klęczącej pozie przed relikwiami żłóbka...
W absydzie - mozaikowa scena koronacji Matki Bożej...
A poniżej - scena zaśnięcia...
Większość przewodników rozpływa się nad złotym sklepieniem bazyliki, wieszając psy na hiszpańskich władcach, którzy go ufundowali, ofiarując złoto pozyskane z wypraw Kolumba do Ameryki.
Ale jest tutaj coś znacznie cenniejszego, wciąż przez nas nie poznanego (bo za wysoko i ciągle zapominamy lornetki)
Tym skarbem są mozaiki z V wieku ilustrujące sceny z pierwszych sześciu ksiąg Starego Testamentu, znajdujące się wzdłuż ścian nawy głównej, powyżej kolumn.
Jedno i drugie można poznać wybierając się na spacer wirtualny, gdzie bez tłumów i bez użycia lornetki można obejrzeć te wszystkie skarby...
Ponieważ mieliśmy dużo czasu, to po wyjściu z bazyliki poszliśmy posiedzieć pod fontanną.
W kierunku centrum udajemy się spacerkiem, zaglądając po drodze tu i tam...
Dochodzimy do Forum Trajana, Piazza Wenecja i Ołtarza Ojczyzny...
I tutaj udaje nam się po raz pierwszy zastać otwarte dwa prawie bliźniacze kościoły, do których już nie raz robiłam podchody, ale zawsze z niepowodzeniem...
Pierwszy to Kościół Najświętszego Imienia Maryi w Rzymie (Chiesa del Santissimo Nome di Maria al Foro Traiano.
Święto Najświętszego Imienia Maryi zostało ustanowione na pamiątkę zwycięstwa króla Jana III Sobieskiego w bitwie pod Wiedniem, przez co ten kościół od razu staje się dla nas taki "swojski"
Wnętrze łatwo zapamiętać ze względu na piękny ołtarz...
Drugi to Kościół Świętej Marii Loretańskiej (Chiesa di Santa Maria di Loreto)...
Fotek nie ma, bo trwała msza święta, więc nie wypadało... Ale jeśli ktoś chce zobaczyć w Rzymie obraz Matki Bożej z Loreto i rzeźbę Świętej Zuzanny, to warto zapolować na otwarcie tego mało znanego kościoła.
Przy ruinach Forum Trajana Romek spotyka znajomych z zaprzyjaźnionej firmy...
"Dzień dobry panie Romanie, co pan tutaj robi..."
Pewnie ostatnie miejsce, w którym spodziewali się spotkać ale w taki dzień wszystko jest możliwe
Pogawędka nie trwała długo, bo rozpadało się na dobre i trzeba było podjąć decyzję co dalej...
Dalsze błąkanie się i moknięcie, przy ograniczonych możliwościach robienia fotek, w obliczu czekającej nas nieprzespanej nocy, wydawało się niecelowe.W tej sytuacji Romek schował aparat i skierowaliśmy się do Chiesa Nuova, kościoła w którym wieczorem miał się odbyć uroczysty koncert Stanisława Soyki "Typtyk rzymski", koncert wprowadzający w klimat uroczystości kanonizacyjnych.
W dniach poprzedzających wyjazd odświeżyłam sobie treść "Tryptyku...". Znałam go już z czasów preitaliańskich (bo moje życie dzieli się na dwa etapy: okres preitaliański i obecny)
Dla niewtajemniczonych napiszę tylko, że "Tryptyk rzymski" to poemat napisany przez Jana Pawła II w formie medytacji. W odbiorze trudny, bo żeby zrozumieć "głębokie treści" trzeba uruchomić "głębsze obszary mózgu", ale warto się wysilić
Gdy przyszliśmy do kościoła, znaleźliśmy jeszcze miejsca siedzące, ale za niedługo kościół wypełnił się po brzegi.
Podczas oczekiwania na koncert otrzymaliśmy smsa od chrisa_vojagera, z informacją że dotarli już do Rzymu i że zainstalowali się tam gdzie my, czyli na Casilinie.
Napisaliśmy im o koncercie i naszych dalszych planach, zachęcając, żeby do nas dołączyli
Impreza w Chiesa Nuova, oprócz tłumów takich jak my przypadkowych uczestników, zgromadziła największe osobistości wszystkich polskich opcji społeczno-politycznych.
Wszyscy w największej zgodzie, wręcz komitywie, usiedli w pierwszych rzędach przewidzianych dla vipów.
Przyjechał premier Donald Tusk (który wcześniej zapowiedział, że nie przyjedzie), przyjechał wicemarszałek Sejmu Cezary Grabarczyk, prymas Polski Józef Kowalczyk. Był również sekretarz Jana Pawła II - kardynał Stanisław Dziwisz, którego uhonorowano kwiatami i życzeniami, bo tak się złożyło, że jutrzejsza kanonizacja jego wielkiego Szefa, wypadła w dniu urodzin kardynała.
O ile wśród vipów było uprzejmie i miło, to w otaczającym nas tłumie już niekoniecznie. Ktokolwiek z vipów by się nie odezwał, to zawsze kończyło się albo szemraniem albo buczeniem. Jedni buczeli na premiera, inni na kardynała itd, itd...
A najlepiej zorientowani i najodważniejsi w sądach byli nasi rodacy zza oceanu, których najbardziej bolało, że oni na podróż do Rzymu musieli przez rok oszczędzać, a taki Tusk jedzie sobie za "nasze" pieniądze.
Na szczęście ten żar polskiego piekiełka zgromadzonego w Chiesa Nuova w Rzymie szybko przygasił sam Stanisław Soyka...
Dla poczucia klimatu tego koncertu wklejam najpopularniejszy i najpiękniejszy fragment "Tryptyku rzymskiego" zarejestrowany przez Romka... Znacie Nie szkodzi... i tak posłuchajcie...
Po koncercie Soyki mieliśmy w planie kolejny punkt programu, którego miejscem miał być Kościół Świętej Agnieszki przy Piazza Navona, gdzie o 21.00 była zaplanowana msza w języku polskim.
Koncert nieco się przedłużył, więc pod koniec szybko wydostaliśmy się z kościoła, żeby zdążyć przed tłumem.
Ponieważ nie było czasu na spokojny posiłek, więc na szybko wyjęłam te moje kanapki z czarnego chleba, żeby w drodze się nieco posilić. Zażyłam może ledwie drugiego "gryza", gdy nagle staje przed nami pewna para i zwraca się do nas z jakimś pytaniem..., już nie pamiętam dokładnie z jakim...
Ja coś tam z tym czarnym kęsem w ustach próbuję odpowiedzieć, ale nie bardzo mogę się wysłowić...
A omal się nie udławiłam, gdy od naszego rozmówcy usłyszałam "my was znamy, z forum, czytałem waszą relację, widziałem was na zdjęciach"...
W skroniach poczułam nagły skok ciśnienia, bo człowiek pisze sobie te relacje... na spokojnie, w ciepełku, fantazja buja gdzie chce..., a tu trzeba spojrzeć Czytelnikowi w oczy i wziąć za wszystko odpowiedzialność
Z kolejnych zdań dowiedziałam się, że właśnie spotkaliśmy się z Załogą chrisa_vojagera (czyli Hanią i Krzysztofem). Nie mogłam uwierzyć..., w końcu to Rzym... a dzisiaj tu jest chyba z milion ludzi
Z wrażenia już nic nie mogłam przełknąć..., schowałam kromkę do kieszeni kurtki..., najlepiej się chudnie na wyjazdach)
Razem udaliśmy się na Piazza Navona pocieszając się, że skoro tutaj się przedłużyło, to tam powinno się opóźnić. W końcu bez Dziwisza nie zaczną, a on jeszcze został w tłumie vipów.
Na Piazza Navona już zapadł zmrok...
Tłumy koczujących rodaków wciąż czekały na rozpoczęcie mszy świętej...
Moje obawy, że nie wejdziemy do środka kościoła okazały się niepotrzebne, bo ołtarz został ustawiony przed wejściem do świątyni...
Dopchaliśmy się niemal przed sam kościół, ołtarz mieliśmy na wyciągnięcie ręki...
Liturgia przebiegła w wyjątkowo podniosłym i radosnym nastroju. Szczególnie zapamiętałam oprawę muzyczną...
Wtedy po raz pierwszy i zarazem ostatni miałam możliwość doświadczenia charyzmatu Ojca Jana Góry (organizatora corocznych spotkań młodych w Lednicy), którego Polska pożegnała kilka dni temu...
Po mszy było zaplanowane nocne czuwanie, ale my nie zostaliśmy. Nauczeni doświadczeniem z beatyfikacji, popędziliśmy w kierunku Watykanu. Mieliśmy takie przekonanie, że jeśli spędzimy noc na Via Conciliazione, to jutro miejsce na Placu Świętego Piotra mamy pewne...
Twój sprzęt: Roller Team Granduca Garage P
Nazwa załogi: Ewa i Maciek Pomógł: 2 razy Dołączył: 07 Maj 2007 Piwa: 79/186 Skąd: Zaniemyśl (Wlkp)
Wysłany: 2016-01-08, 21:22
Santa napisał/a:
Po cichu liczę, że przy okazji opisywania naszych doświadczeń z kanonizacji,
dowiemy się jak ją przeżyli inni forumowicze, którzy też wtedy tam byli...
Maga, liczę na Ciebie...
Postaram się Lucynko,choć zdaję sobie sprawę,że nie będzie łatwo
Po cichu liczę, że przy okazji opisywania naszych doświadczeń z kanonizacji,
dowiemy się jak ją przeżyli inni forumowicze, którzy też wtedy tam byli...
Maga, liczę na Ciebie...
Postaram się Lucynko,choć zdaję sobie sprawę,że nie będzie łatwo
Tybr forsujemy mostem Umberto I wychodząc prostu na Pałac Sprawiedliwości, który przez Włochów jest nazywany Złym Pałacem
Wiele razy przechodziliśmy koło niego od strony Tybru. Podczas pierwszego pobytu w Rzymie widzieliśmy go również z drugiej strony ale pamięć tego miejsca przepadła wraz ze zdjęciami...
Wtedy postanowiłam, że pójdziemy tam przy najbliższej okazji....
Wzdłuż Tybru kierujemy się do Zamku Świętego Anioła...
Aż tu nagle przy ulicy taki miły obrazek... Skąd oni się tu wzięli, kto ich tutaj puścił Najchętniej bym się z nimi przywitała i zaprzyjaźniła...
Ale nie widać przy nich oznak życia, więc tylko sprawdzam, czy nie mają naklejek Camperteamu i idziemy dalej...
Tłum coraz gęściejszy....
Niektórzy już tutaj rozłożyli materacyki i śpiworki, blokując przejście innym...
Coraz trudniej przemieszczać się do przodu ale ja wiem, że jeśli teraz nie sforsujemy tych zatorów, to możemy zapomnieć o wejściu na Plac Świętego Piotra.
Aparat powędrował do plecaka... a my z Romkiem trzymając się za ręce, setki razy powtarzając magiczne słowa: "przepraszam", "excuse me", "scusate", powoli ale skutecznie przesuwaliśmy się do przodu....
Momentami było ciężko, dużo napięcia... psychicznego... i pewnie dlatego niezbyt dokładnie pamiętam w jaki sposób w końcu znaleźliśmy na tej naszej upragnionej Via Conciliazione. Weszliśmy którąś z bocznych ulic...
Za nami Tybr i kilka kolumn (odległości na Via Conciliazione odmierzam za pomocą kolumn). Noc przed beatyfikcją spędziliśmy przy siódmej kolumnie po prawej stronie
Po jakimś czasie tłum zafalował i zaniósł nas jeszcze dalej, w okolice czwartej kolumny i tu spędziliśmy kilka niezapomnianych rzymskich nocnych godzin...
Ponieważ byliśmy o wiele bliżej niż podczas beatyfikacji, więc byłam zupełnie spokojna, a wręcz uradowana, że jesteśmy w tak dobrej sytuacji, że na Plac Świętego Piotra na pewno wejdziemy, żeby tylko wreszcie zaczęli wpuszczać...
Niestety z upływem czasu otaczający nas rodacy, zaczęli tracić ducha i przywoływać swoje wspomnienia, z których wynikało, że im się poprzednio nie udało, choć stali mniej więcej w tym samym miejscu.
Nie bardzo chciało mi się wierzyć w to ich czarnowidztwo, tym bardziej, że obok miałam towarzystwo bardziej optymistyczne...
Okazało się, że tam gdzie utknęliśmy, jesteśmy otoczeni praktycznie samymi przedstawicielami Podkarpacia. Był Sanok, był Jarosław, było Krosno. W końcu byliśmy my, czyli Przemyśl...
A że naród u nas otwarty i gadatliwy, więc szybko się dogadaliśmy: kto, skąd, z kim i za ile...
Okazało się, że w tym towarzystwie naszej nocnej rzymskiej doli, znajduje się pewna "ziomalka", która kilkanaście lat temu wyjechała z Przemyśla do Italii (do legalnej pracy w tamtejszej służbie zdrowia).
Potem miłość, małżeństwo, bambino, włoska rodzina, włoskie studiowanie, włoskie kontakty i realia, których my turyści nie jesteśmy w stanie dostrzec...
A ona miała taki wielki dar opowiadania i dzielenia się tym swoim włoskim życiowym doświadczeniem
Opowiadała między innymi o tym, jak miotana od ściany do ściany, przeżyła w swoim domu trzęsienie ziemi, o swoim lęku o dziecko, o rozpadniętych kościołach (w kilkanaście godzin po pierwszej komunii świętej), o kulcie jakim otoczony jest w Italii mój neapolitański idol - Doktor Moscati... itd, itp...
Opowieści ubarwiała fotkami ze swojego telefoniku, przekonywującą podkarpacko-włoską gestykulacją i uwiarygodniała bardzo uczciwą mimiką
Dzieliła się nie tylko słowem ale również zawartością swojego ogromnego turystycznego plecaka, który zabrała w kolejową podróż z Mirandoli do Romy. Co jakiś czas coś z niego wyjmowała i hojnie obdzielała swoje sąsiedztwo.
W końcu nierównowaga w braniu i dawaniu urosła do tego stopnia, że już miałam wielkie opory przyjmować od niej cokolwiek, a sama nie miałam niczego konkretnego, żeby ją poczęstować, oprócz tabletek od bólu głowy, Haalsów na ból gardła, wody i tych czarnych kanapek
Nieśmiało zapytałam ją jak przemyślanka przemyślankę, czy nie miałaby ochoty na przemyski chleb z piekarni nr 5 .
Miałam wrażenie, że nie ma w Polsce rzeczy, która mogłaby ją bardziej ucieszyć
Propozycję przyjęła z chęcią i czarną kromę z żółtym serem spałaszowała z wielkim apetytem.
Między kęsami głośno werbalizowała swoje wyobrażenia o tym, jak zareaguje jej mama przemyślanka, gdy rano do niej zadzwoni i jej opowie, że właśnie tej nocy w centrum Rzymu, została poczęstowana najlepszym na świecie chlebem - z przemyskiej "piątki"
Włoskie opowieści naszej nowej znajomej nie miały końca, czas mijał błyskawicznie, wcale nie chciało nam się spać, a wręcz przeciwnie - już dawno nad ranem nie czułam się taka wypoczęta
W pewnym momencie nasza nowa znajoma uznała, że skoro do rana jeszcze kilka godzin a do końca uroczystości i opuszczenia placu jeszcze dłużej, więc profilaktycznie należałoby udać się do toalety, która znajdowała się w bocznej ulicy.
Co prawda w zasięgu naszego wzroku, ale biorąc pod uwagę wypełniający tę ulicę tłum, to można stwierdzić, że była bardzo, bardzo daleko...
Dziewczyna najwyraźniej nie znała nieprzewidywalnych praw tłumu, bo oznajmiła nam, że idzie..., że wróci..., a ten swój wielki plecak zostawia pod naszą opieką...
Co mogłam zrobić..., szczególnie w obliczu tak wielkiego zaufania... Tłum ma swoje prawa a natura swoje..., nie chciałam jej straszyć, że tłum w każdej chwili może ruszyć i że zostawiając swój dobytek, może już nas nie znaleźć i zostanie z niczym...
Ale też nie mogłam udawać, że jest mi to obojętne... W tej sytuacji szybko wymyśliliśmy z Romkiem, że on pilnuje plecaka, a ja idę z nią. A jeśli się pogubimy, to potem się z Romkiem zdzwonimy i prędzej lub później się odnajdziemy a plecak odzyska swoją właścicielkę...
Tak też zrobiliśmy... Moja znajoma poszła przodem, torując sobie drogę urokiem osobistym, płynnym włoskim, a w razie potrzeby angielskim. Jak to nie pomagało, to po prostu przechodziła "po głowach", wszak byli tacy, co spali na ulicy, nie przejmując się ani tłumem ani fizjologią..., ani tym, że ktoś ich może stratować
Potem długa kolejka do... celu, potem musiałam poczekać na swoją znajomą, bo spotkała jakichś swoich znajomych i musiała się nagadać..., potem mi się na chwilę zgubiła ale na szczęście się znalazła...
W okolice naszej czwartej kolumny wróciłyśmy mniej więcej po godzinie... Romek wreszcie mógł odetchnąć z ulgą...
Niedługo zaczęło świtać...
Podczas oczekiwania na beatyfikację mniej więcej o tej porze otworzono Plac Świętego Piotra dla tłumów i wreszcie można było wejść, znaleźć kawałek miejsca, usiąść, posilić się a nawet przespać...
Niestety tym razem było inaczej
Tłum coraz bardziej zniecierpliwiony, ani drgnął... A zamiast tego na środek Via Conciliazione wjechały jakieś maszyny sprzątające, trochę pohałasowały, potem odjechały i dalej nic...
Długo udało mi się zachować optymizm, ale narzekania i wszechogarniające głosy niezadowolenia i zawodu, nie mogły się nie udzielić... Wtedy poważnie zaniepokoiłam się, że już zostaniemy na tej Via Conciliazione...
W końcu około godziny ósmej rano, na fali nagłego zrywu tłumu, zostaliśmy wniesieni na Plac Świętego Piotra...
Co prawda nie przekroczyliśmy już granicy barierek oddzielających Plac Świętego Piotra od "pobocza", ale w pobliżu mieliśmy telebim a przybliżenie aparatu dawało możliwość podglądania, co się dzieje w centrum wydarzeń...
Ale najważniejsze jest nie to, że mogliśmy widzieć, ale to, że mogliśmy... uczestniczyć...
I wtedy ogarnęło mnie uczucie, które przypomniało mi, co to jest prawdziwe szczęście
Żeby go poczuć, nie wystarczy osiągnąć cel... Trzeba o tym celu marzyć, planować, włożyć starania, czekać, pokonać przeszkody i jeszcze na koniec mieć farta...
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum